Andrzej Urbanowicz, dla dobra sztuki, zgodził się być królikiem do testowania LSD

Śląsk nie zna bardziej szalonej historii niż "Śnialnia"...

Tagi

Źródło

Dziennik Zachodni

Komentarz [H]yperreala

Tekst stanowi przedruk z podanego źródła - pozdrawiamy serdecznie! Wszystkich czytelników materiałów udostępnianych na naszym portalu serdecznie i każdorazowo zachęcamy do wyciągnięcia w ich kwestii własnych wniosków i samodzielnej oceny wiarygodności przytaczanych faktów oraz zawartych tez.

Odsłony

725

„Ty, o ile wiem, nagrywasz najbardziej głośny i najbardziej bigbitowy big beat. Owóż jest to muzyka, którą mną również najbardziej rusza, choć nie mogę powiedzieć, bym ją właśnie lubił tak najbardziej. Ale lubię, i to bardzo. Ale nie o tym chciałem. Co byś powiedział o tym, gdyby na Twoim wernisażu doprowadzić ludzi, niektórych przynajmniej, do małego szoku wzmocnioną dawką bitu”, pisał Urbanowicz do Beksińskiego jeszcze przed jego katowicką wystawą z listopada 1968 roku.

Trafił w czuły punkt, bo Beksiński nie tylko był pasjonatem muzyki, ale też wszystkiego, co miało związek z jej rejestracją i odtwarzaniem, rozważania o taśmach do szpulowych magnetofonów zajmują niemało miejsca w listach słanych do Katowic. Podchwycił temat ścieżki dźwiękowej do wernisażu i wystąpił z pomysłem o ambicjach, które już na starcie uniemożliwiały jego realizację: „Gdyby można było zdobyć kilka dobrych magnetofonów na szybkość 19 cm/sek. [jakie 5 sztuk] i pięć głośników rozmieszczonych w poszczególnych punktach sali, to można by było zrobić coś w rodzaju «szmeru» sali, złożonego z rozmaitych tekstów i dźwięków przeplatających się bezładnie ze sobą. Musiałbym to wiedzieć na 1 miesiąc przed wernisażem, by mieć czas na nagranie i odpowiednie zmontowanie pięciu taśm” (...).

***

Urbanowicz sam zrealizował ów pomysł szokowania publiczności „najbardziej bigbitowym big beatem”. W lutym 1969 roku donosił Beksińskiemu o przebiegu happeningu, który zorganizował wraz z Wańkiem pod nazwą Wernisaż dynamiczny wystawy eliminacje w Galerii Katowice:

„Sala została zawieszona czym się dało, plakatami, jakimiś starymi rysunkami czy obrazkami, fotografiami, reprodukcjami itd., itp., mniej więcej do granic możliwości, po czym do stojącej na środku sali dużej skrzyni stopniowo się to wszystko zrywało i wrzucało, aż do całkowitego ogołocenia, po czym facet, który na początku trzymał takie słowo wstępne, zapowiedział «Proszę państwa, uważam wystawę za otwartą». Wszystko w ogłuszającym huku Rollingstonsów, faceta na żywo na perkusji oraz przy świetle świec, w lekkim dymie, bo znaleźli się dowcipnisie którzy robili małe pożary ale mieliśmy na wszelki wypadek gaśnicę, tak że nic się nie stało”.

Czy wykorzystane tam nagrania pochodziły od Beksińskiego? Najprawdopodobniej tak, bo to on zaopatrywał Piastowską w kopiowane na szpulowe taśmy rockowe płyty. W PRL-u zachodnie płyty były w zasadzie nie do kupienia, chyba że na bazarze od prywatnych sprzedawców lub w Pewexach, ale swoje wysyłane w świat prace malarz chętnie wymieniał na longplaye i miał ich znakomitą kolekcję. Ofiarnie kopiował dla kolegów swoje rarytasy. Na prośbę Urbanowicza przegrywał też nagrania śpiewów cerkiewnych dla Jerzego Nowosielskiego. Sam Urbanowicz preferował mocny rock. Do pracy włączał sobie The Rolling Stones, Jimiego Hendrixa, Cream, Black Sabbath, T. Rex, Led Zeppelin, King Crimson — niekiedy w słuchawkach, przeważnie jednak na głośnikach, tak że muzyka wypełniała całą Pracownię, w której tworzył obrazy nazwane malarstwem psychodelicznym.

Gdyby Urbanowicz żył za żelazną kurtyną, mógłby z powodzeniem projektować okładki płyt dla najbardziej odlotowych artystów. Jedna jest w zasadzie gotowa — na obrazie "Dwie doby później" wymalował słowo „Eskalator”. Zaczerpnął je z tytułu płyty psychodelicznej grupy Sam Gopal — Escalator, którą nagrał mu Beksiński. Słuchał jej podczas swego pierwszego tripu na LSD.

***

Waniek: „Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nagle, po paroletnim kryzysie, w Andrzeju wezbrała fala zapalczywej twórczości. Potrafił przez kilka dni i nocy, nie śpiąc, malować. Powstawały niby psychodeliczne obrazy, które były powtórzeniem tego, cośmy widzieli z kultury rocka czy kultury hipisów. Muzyka rockowa to było nieustanne dźwiękowe tło aktywności Andrzeja. Żył w aurze tej muzyki. Miał ogromny zasób nagrań. Na tyle się tym interesował, że używał specjalnych taśm, które Beksiński wyniuchał jako bardzo profesjonalne. To były taśmy wykorzystywane w meteorologii i geodezji do czułego zapisu danych i PRL-owską metodą za pół litra zdobywało się je z zakładów pracy”.

Ciekawe, że przyjęcie estetyki psychodelicznej wiązało się z aktami politycznego zaangażowania. Pierwszym obrazem, który zapowiadał jej nadejście, był wspomniany już, stworzony przez Wańka w 1968 roku portret bohatera Praskiej Wiosny Jana Palacha. Latem 1969 roku na letnisku w Żarkach Waniek i Urbanowicz namalowali swój najsłynniejszy wspólny obraz, znany pod różnymi tytułami: Homage to Mao, Towarzysz Mao albo Ucho Beethovena. Ta groteska w aurze z przecięcia surrealizmu i agit pop-artu przedstawia cztery głowy o twarzach Mao Zedonga i jedno wielkie ucho. Spod głowy umieszczonej najwyżej wygląda swastyka. Głowa centralna pływa w misce pełnej krwi, która aż się przelewa. „Czy to Mało”, głosi komiksowy dymek nad najniższą głową. Nigdy później artyści nie podejmowali już tematyki politycznej, poza jednym wyjątkiem — w latach osiemdziesiątych Waniek namalował obraz Kopalnia „Wujek” z wizerunkami zamordowanych przez ZOMO górników. Inspiracji dostarczały im okładki rockowych płyt The Beatles, Jefferson Airplane, Grateful Dead, Pink Floyd oraz koncertowe plakaty i undergroundowe komiksy, które oglądali głównie w szmuglowanych zza żelaznej kurtyny pismach muzycznych. Urbanowicz, który — po swojemu — zaangażował się w temat na całego, dokładał do tego nieco ezoterycznej, głównie orientalnej symboliki. Od końca roku 1969 do początku 1973 namalował kilkadziesiąt psychodelicznych olejów.

Waniek: „Andrzej był osobą szalenie pryncypialną i jak coś miało być psychodeliczne, to musiało być psychodeliczne na dwieście procent. Malował feerie kolorów, różne deformacje, zygzakowate kształty, powodując się pewnymi środkami chemicznymi. O spirytusie wspominałem. Ale dla uprawiania sztuki psychodelicznej spirytus przestał Andrzejowi wystarczać. I sięgnął po amfetaminę. W tamtym czasie amfetamina była w Polsce artykułem powszechnie dostępnym w drogeriach, aptekach, tylko nikogo to szczególnie nie interesowało. Zawierały ją środki na odchudzanie, na potencję męską. Fermatrazyna, pemolina. Andrzej zaczął mieszać spirytus, sok pomidorowy i amfetaminę. Urszula była przerażona, bo wpadał w rodzaj amoku pracowitości. Malował na potęgę, bez opamiętania. Wycisnął z siebie wszystko, co miał. Zdaje się, że rzeczywiście wszystko. W tym niedługim, bo może trzyletnim okresie takiej intensywności poczynił sobie straszne szkody na zdrowiu. Stracił zęby. Te obrazy były czymś tak zdumiewająco odmiennym od ówczesnego standardu artystycznego, że przyciągały uwagę. Kilka z nich zakupiły muzea, warszawskie Narodowe i Śląskie. Byliśmy w dobrych relacjach z różnymi kuratorami, muzealnikami — wiedzieli, że trzeba nas wspierać. Kupowali te obrazy prosto z Pracowni”.

A oto jak opisywał swój malarski trans Urbanowicz w Serpentynach:

„Sesja malowania rozpoczynała się od zażycia 2–3 tabletek na przykład pemoliny, a do tego setka lub pięćdziesiątka spirytusu. W chwili, gdy czułem, że działanie któregoś zaczyna ustępować, znów brałem tabletkę lub następną pięćdziesiątkę spirytusu. Ta zabawa mogła trwać kilka dni, do tygodnia, przerywana jedynie krótkimi, najwyżej kilkugodzinnymi interwałami płytkiego snu. Przez cały ten czas malowałem, doświadczając cudownych uczuć, harmonii, spełnienia, miłości do wszystkiego. Oczywiście ani przez chwilę nie byłem pijany. Tabletki wzmagały stan czuwania, czyniły umysł czystym, jasnym, zapewniały pełną kontrolę ruchów, co przy malowaniu jest tak ważne, a spirytus wprowadzał rozluźnienie, miękkość. Brzmi to idyllicznie i w pewnym sensie było takim, lecz jest jasne, że mój organizm był areną walki przeciwstawnych sił. Po jakimś czasie nie było też wątpliwości, że ta walka jest dla mnie rujnująca. Po każdej takiej sesji chorowałem, jak zwykle u mnie sprawy gardła, uszu i krtani. Mimo to odbyłem kilkanaście takich seansów. Za każdym razem powstawał obraz, który był żywą częścią mnie”.

Czasami jednak padał z nóg, tak że trudno mu było iść po kolejną flaszkę. „Prosiłem Urszulę, aby zeszła z tego naszego strychu do sklepu po alkohol. I Urszula to robiła. I to bez obowiązkowych w takich przypadkach kazań (sama nie piła). Po prostu przynosiła tą połówkę spirytusu i bez żadnej wrogości wracała do swoich zajęć. Nie myślę, aby było jej łatwo”, pisał Urbanowicz we wspomnieniu o Broll przygotowanym do katalogu jej retrospektywy w BWA w Jeleniej Górze w 2005 roku (...).

***

Nawet w tak intensywnym twórczo okresie pozostawał pewien niedosyt. Co to bowiem za sztuka psychodeliczna bez LSD?

Na pierwszy trop możliwości zdobycia owej substancji wpadł Urbanowicz w początkach grudnia 1967 roku, gdy w Galerii Śląskiej odbywała się jednodniowa konferencja poświęcona twórczości chorych psychicznie. Złożyły się na nią pokazy obrazów, rysunków i przeźroczy z pracami pacjentów oraz odczyty lekarzy, wśród nich Schizofrenik i jego dzieło wygłoszony przez Andrzeja Janickiego, dyrektora szpitala psychiatrycznego w Stroniu Śląskim.

Rozmowa Urbanowicza z lekarzem przyniosła prawdziwe rewelacje.

„Wspomniał, że polska psychiatria otrzymała od wojska ogromne ilości LSD — odnotował artysta w Serpentynach. — Pewnie kontrwywiad doniósł, że w armiach NATO bada się wpływ kwasu lizergowego na żołnierzy, więc również u nas postanowiono to wypróbować. Jednak armia nie bardzo wiedziała, co z tym zrobić. Aby się nie zmarnowało, dano wariatom. Z kolei psychiatria nasza jeszcze bardziej bała się LSD, przeświadczona o swej głębokiej wiedzy na temat tego specyfiku i jego w dużej mierze wyimaginowanych skutkach ubocznych. Doktor Janicki był jednym z nielicznych śmiałków, którzy odważali się coś tam, małymi dawkami, eksperymentować. Gdy wspomniał o tym, półżartem zaproponowałem, aby dał mi trochę tego cudu. Niesłychanie poważnie i z namaszczeniem odparł, że dać do domu nie może, ale możliwy jest eksperyment, dla dobra nauki, jak to określił. «Panowie, bylibyście królikami doświadczalnymi, na terenie szpitala»”.

Urbanowicz od razu zdecydował się zostać „królikiem”, ale rzecz doszła do skutku dopiero w kwietniu 1970 roku. Do Stronia Śląskiego pojechał razem z Zygmuntem Lisem, zaopatrzony w szkicownik, farby i magnetofon z zapasem taśm przegranych przez Beksińskiego; zanotował, że były tam nagrania Johna Lennona i zespołu Eskalator. Sesja w warunkach medycznego rygoru okazała się jednak wielkim rozczarowaniem. Urbanowicz narzekał, że Janicki podał mu niewielką dawkę, z malowania też nic nie wyszło, „Pomysły i zamiary galopują w oszałamiającym tempie, lecz rozbijają się o niezborność ruchową”. A w dodatku bardzo szybko podano mu zastrzyk fenaktylu, środka neutralizującego psychiczne uniesienia. Tym, co pozostało po tripie, było utrzymujące się przez kilka dni uczucie melancholii (…).

O wiele ciekawszą psychodeliczną podróż on i Waniek przeżyli kilka miesięcy później, jesienią 1970 roku w Warszawie, gdy zostali zaproszeni na akcję specjalną w pracowni Mariusza Tchorka. Waniek:

„Na Warszawską Jesień przyjechała Orkiestra Symfoniczna NDR z Köln, a wraz z nią znajomy Mariusza, Michael Ranta, wybitny specjalista od orientalnych instrumentów perkusyjnych. Akurat wtedy w pracowni Tchorka na Saskiej Kępie zaproponowaliśmy sobie inspirujący eksperyment. W zamkniętej przestrzeni pracowni zgromadziło się kilkanaście osób, które przyjęły, że spędzą wspólnie prawie dwa dni, nie używając mowy. Żadnych rozmów, porozumiewanie się zostało zredukowane wyłącznie do gestów, min, ewentualnie pisemnych dyspozycji. Po tych dwóch dniach porozumiewaliśmy się doskonale za pomocą spojrzeń i zachowań.

Być może na atrakcyjność tego doświadczenia miał wpływ Ranta, który też wziął w tym udział. Przywiózł ze sobą wielki słój masła orzechowego wymieszanego z haszyszem. Wygodny sposób przemycania. Powiedział, co jest w słoju, i postawił go na półce. Urbanowicz zaaplikował sobie do zupy łyżkę tego masła, ja też. I nic. Chyba za mało. Zamiast poczekać, wcięliśmy po drugiej łyżce. I od razu przedawkowaliśmy. Dla mnie to było dosyć radykalne doświadczenie, a równocześnie w takim stylu, za którym nigdy nie przepadałem, wizyjno-optycznym, z jakimiś nieważnymi bzdurkami, ornamentami, kolorami. Widząc, że już do niczego innego się na nadaję, jak tylko do leżenia, wylazłem na dach i tam spędziłem ciepłą wrześniową noc. I do tego wszystkiego, co może było i przyjemne, dołożyło się jeszcze poczucie, że przez cały czas ześlizguję się z tego lekko spadzistego dachu w kierunku rynny”.

***

Fragment książki "Śnialnia. Śląski underground" Rafała Księżyka (Wydawnictwo Literackie, 2023). W sobotę, 13 października "Śnialnia" zdobyła Górnośląską Nagrodę Literacką Juliusz, przyznawaną za najlepszą biografię poprzedniego roku. Jak zauważono podczas gali w Rybniku, w ciągu dziewięcioletniej historii przyznawania Juliusza, po raz pierwszy trafił on do autora biografii Górnoślązaków.

Rafał Księżyk jest współautorem bestsellerowych biografii artystów: Tomasza Stańki, Roberta Brylewskiego, Tymona Tymańskiego, Kazika Staszewskiego, Marcina Świetlickiego i Muńka Staszczyka oraz autorem książek 23 cięcia dla Williama S. Burroughsa, Wywracanie kultury. O dandysach, hipsterach i mutantach, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993.

Oceń treść:

Brak głosów
Zajawki z NeuroGroove
  • Dekstrometorfan
  • Retrospekcja

Smutek, zamartwianie się na zapas. Własny pokój pozbawiony światła.

Pojechałem do prawie centrum miasta, żeby zrobić znienawidzoną przeze mnie podróż między aptekami. Kiedyś, jak dobrze pamiętam była w tym szczypta jakieś adrenaliny, nie rozumiem, skąd ona się brała, lecz teraz miałem zupełnie inny problem. W mojej głowie od czasu do czasu gra muzyka, której wcześniej nie słyszałem i jest to ciekawe na swój sposób. Czasem natomiast wciąż i naokoło słyszę niezrozumiałe głosy dwóch ludzi, którzy tak jakby, kłócą się ze sobą. Nie rozumiem ani słowa, ale mętlik w głowie nie pomaga w farmaceutycznych zakupach.

  • Grzyby halucynogenne
  • Pierwszy raz

Festiwal sprzyjający psychodelicznym podróżom. Słoneczne późne popołudnie. Trip grupowy, jednak reszta ekipy na kwasie.

- Niech mi pan powie jeszcze tylko jedno – odezwał się Harry. – Czy to dzieje się naprawdę, czy tylko w mojej głowie?

(…)

- Ależ oczywiście to dzieje się w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę?

  • Inne
  • Ketony
  • Mieszanki "ziołowe"
  • Tagetes Lucida

Doświadczenie: mieszanki ziołowe, pixy na piperazynach i ketonach, dekstrometorfan, salvia divinorum, azotyn amylu, dimenhydrynat, amanita muscaria, zioła etnobotaniczne, marihuana, bromo-DragonFLY, mefedron, haszysz, 2C-C, 2C-E, LSA, pFPP, metedron, kodeina

Info o mnie: 20 lat, 72 kg, 176 cm

S&S: mój pokój, zgaszone światła, dwie świeczki na stole, najpierw film potem muzyka

  • Szałwia Wieszcza

Nazwa substancji: Salvia Divinorum


Doświadczenie: Ziele (bardzo często), Hasz (kilka razy), Gałka (2 razy i nigdy więcej), kiedyś alkohol (nie za często)


Dawka i sposób uzycia: 2 duże liście, metoda "kulki"


Set & setting: Łąka, letnie popołudnie (15 - 18 godz), dwie osoby. Oczekiwaliśmy mocnych doznań, ale przynajmniej ja byłem jakoś szczególnie nieprzekonany.




randomness