Poniżani, bici, chorzy, zmuszani do płacenia haraczy więziennym mafiom taki los spotkał prawie 50 polskich obywateli skazanych za przemyt narkotyków przez sądy kilku krajów Ameryki Południowej. Gniją w tamtejszych pierdlach, siedząc w przepełnionych, brudnych, wilgotnych celach.
Dostali wyroki po 814 lat więzienia. Większość z nich ma małe nadzieje na przedterminowe wyjście. Reportaże dotyczące losu narkotykowych kurierów ukazują się w TVN, podobną publikację zamieścił niedawno polski "Newsweek" (nr 10/2003). Artykuł kończy się apelem do ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka, aby podlegający mu resort podjął działania w celu sprowadzenia więźniów do Polski, by tu, w godnych warunkach, mogli dokończyć odbywanie kary. My apelujemy do ministra Kurczuka, żeby skłonił swych podwładnych do ukarania zleceniodawców przemytu prochów. Większość z nich ma się dobrze, hula na wolności, a zarobioną na szmuglu forsę inwestuje w legalne przedsięwzięcia.
Kurier z Warszawy
Pod koniec 1998 r. na lotnisku w stolicy Kolumbii, Bogocie, policja i celnicy w krótkich odstępach czasu zatrzymują pięcioro obywateli Polski. Policjanci fachowo rozcinają bagaż podróżnych. Widać, że wiedzą, gdzie i czego szukać. Szkolone do wykrywania narkotyków psy dostają szału, gdy funkcjonariusze antynarkotykowej formacji podsuwają im pod pyski sprasowane, białe lub jasnoszare tabliczki wydobyte z podwójnych ścian walizek i toreb.
Kurierzy trafiają do aresztu. Po kilku dniach gotowa jest laboratoryjna ekspertyza: skrytki zawierały czystą kokainę. Sąd nie daje wiary zapewnieniom oskarżonych, że nie wiedzieli, co wiozą, że kazano im po prostu odebrać bagaż. Kokę znaleziono także w zaszytych w kurtki paczuszkach, a nawet w podeszwach turystycznych butów. Wyrok: 8 lat pozbawienia wolności z możliwością ubiegania się o przedterminowe zwolnienie po odbyciu dwóch trzecich kary. Gdy polskie "muły" (kurierzy) trafiają do cel, poszturchiwani i obmacywani przez tubylczych współwięźniów, nie wiedzą, że ich wpadka to efekt walki między zleceniodawcami w Polsce. Walki o szmal i wpływy.
Człowiek Lutka
Jarosław D., z zawodu elektromonter, nie miał smykałki do wyuczonego zawodu, lubił za to luzackie życie i szpan, które jak wiadomo wymagają posiadania większej gotówki. Zamiast wisieć na słupie, wolał pakować w siłowni. Wkrótce został największym sterydziarzem w Zielonej Górze. Przez krótki czas prowadził stateczny żywot taksówkarza. Podczas tradycyjnego gaworzenia z pasażerami zdobył pierwsze zlecenia odzyskania długów. Dzięki fizycznej sile zyskał respekt w miejscowym półświatku, a z czasem stworzył własną grupę osiłków żyjących z jumy i wymuszania haraczy. Wejście w prężnie rozwijający się rynek handlu narkotykami umocniło jego pozycję.
Zaczął pracować dla bossa wołomińskiej grupy towarzyskiej Ludwika Adamskiego, ksywa Lutek, który w tym czasie był capo di tutti capi polskiego podziemia. Szczęście uśmiechnęło się do pana Jarka jeszcze szerzej, ponieważ nieco później pewna szykowna dupa zaprosiła go na spotkanie w miejscowej restauracji Mc Donalda. Nie chodziło bynajmniej o romans; panna przedstawiła Jarosławowi D. mężczyznę o ujmującej powierzchowności, szerokim geście i urodzie latynoamerykańskiego macho z wąsikiem ¸ la Zorro. Facet kazał wołać na siebie Mirek, ale Jarek swoimi kanałami dowiedział się, że Zorro znany jest w grupach towarzyskich jako Roni Diaz i od kilku lat skutecznie prowadzi handel dragami w ilościach hurtowych.
Bystre oczka szefów polskich mafii wtedy właśnie zwróciły się na Amerykę Południową. Na spotkaniu bossów w Sopocie przyklepano uchwałę, że należy pominąć pośredników z Niemiec, Holandii i Belgii i brać towar bezpośrednio od producenta. Tak postąpiły wywodzące się z byłego ZSRR grupy przestępcze działające u naszego zachodniego sąsiada.
Robota od Roniego
Roni przedstawił sprawę jasno: on daje kontakty oraz zapewnia rynek zbytu, a Jarek organizuje szmal oraz ludzi. Po dwóch tygodniach zielonogórski sterydziarz nagrał pięć osób. Jego kumpel skrzyknął rodzinę i znajomych. Następnie Jarosław D. pożyczył szmal, który został przeznaczony na zakup biletów lotniczych, wyposażenie (torby z podwójnymi ściankami) oraz hotele dla ekipy. Wiedział, że po szczęśliwym powrocie wysłanników nie tylko odda kasę z nawiązką (pożyczył na lichwiarski procent), ale będzie miał duży zysk. Lutek zadeklarował bowiem, że kupuje kokę z pięciokrotną przebitką, tzn. daje pięć razy więcej, niż zapłacono za każdy gram "śniegu" w Kolumbii.
Przez Pragę i Madryt kurierzy udali się do Bogoty. Dwa razy szmuglerzy bezpiecznie przewieźli cały towar, który rozszedł się na pniu. Większość wziął Lutek. Zarobioną forsę Jarek wpakował m.in. w "chemię", tzn. amfetaminę, extasy i marihuanę, które dobrze sprzedawały się na miejscowym rynku, ponieważ były tańsze niż ekskluzywna w tym czasie kokaina.
Za trzecim razem Jarosław D., któremu w międzyczasie urosły husarskie skrzydła, postanowił zrobić w konia swego egzotycznego wspólnika. Skrzydła wzięły się stąd, że nieco wcześniej warszawski killer rozwalił Lutka Adamskiego i jego czterech kompanów w barze Gama.
Agent wuja Sama
Uskrzydlony Jarek D. nie wiedział, że Roni Diaz (vel Benek Wiśniowski, vel Kazimierz Pałczak, vel Alberto Battista) jest nie tylko wziętym hurtownikiem, ale także tajnym współpracownikiem CIA, która w zamian za informacje przymykała oko na interesy Roniego w Europie Wschodniej. Diaz wysłał swoich ludzi po kurierów na lotnisko w Pradze, ale ubiegli go tam nasterydowani neandertalczycy, których po odbiór ludzi i towaru skierował Jarosław D. Spanikowani przemytnicy uciekli jednym i drugim. Roni zorientował się, że jego partner w interesach chce przejąć całą dostawę. Zaalarmował polskich wspólników, a byli to znani i szanowani dolnośląscy gangsterzy. Jarek otrzymał propozycję nie do odrzucenia spotkanie na neutralnym gruncie.
Zielonogórski mafioso zebrał ekipę 20 uzbrojonych po zęby żołnierzy i stawił się w umówiony dzień w restauracji w Centralnym Ośrodku Sportu w Drzonkowie. Po drugiej stronie stołu zasiedli Roni, niejaki Strzałka oraz wrocławski ojciec chrzestny znany jako Kapeć. Przedmiotem rozmowy był szmal, który nie trafił do rąk "inwestorów" po trzeciej dostawie koki z Kolumbii. Srającemu w gacie, mimo obstawy, Jarosławowi D. dano miesiąc na wyprostowanie interesu. Dowiedział się też, że tytułem kary Roni załatwił panajarkowych kurierów, którzy akurat przebywali w Bogocie. Po prostu dał cynk tamtejszej policji, a ta zawiadomiła służby celne.
Ofiary turystyki
Z piątki kurierów trzy osoby opuściły ziemski padół. Dwie popełniły samobójstwo, nie wytrzymując trudów więziennego życia. Trzecia świrowała twardziela: grała na przetrzymanie z kolumbijską policją, wiedząc, że w brzuchu przechowuje ponad 50 kapsułek z koką. Policjanci byli bardziej cierpliwi; po trzeciej dobie kapsułki w żołądku rozpuściły się jedna po drugiej. Śmierć z przedawkowania kokainy należy ponoć do najbardziej ekscytujących sposobów rozstania się z tym światem. Pozostała dwójka trafiła do miejscowych pierdli.
Tak się złożyło, że panami gangsterami zainteresowało się Centralne Biuro Śledcze. Jarosław D. został namierzony i trafił do aresztu. Ten, kto myśli, że spotkał go los choćby w części podobny do gównianego losu jego kurierów, jest w błędzie. Pan Jarek trafił do aresztu, gdzie przemyślał to i owo i postanowił pójść na daleko idącą współpracę z wymiarem sprawiedliwości. Wymiar, w osobie prokuratora Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze Alfreda Staszaka, miał swoją koncepcję śledztwa.
W zamian za zeznania obciążające kompanów, a pasujące do prokuratorskiej koncepcji, Jarosław D., na mocy art. 60 kk, uzyskał nadzwyczajne złagodzenie kary. Po paru miesiącach wyszedł z aresztu za kaucją w wysokości 10 000 zł. Poprosił pisemnie prokuratora o obniżenie działki do 2000 złociszów, ponieważ ma... problemy finansowe. Zniżkę otrzymał. Wyszedł, choć wcześniej przyznał się do importu ponad 8 kg kokainy. W polskim prawie przemyt takiej hurtowej ilości twardego narkotyku jest zbrodnią, a zbrodniarz nie może podlegać nadzwyczajnemu złagodzeniu kary.
Obecnie Jarosław D. inwestuje w legalne interesy, choć jeszcze policja czepia się go za jakieś drobne przewałki dotyczące sprzedaży samochodów. Występuje też, jako świadek, przed sądem w Gdańsku, gdzie toczy się sprawa innych przemytników koki z Kolumbii.
Znamy kilka podobnych jak opisana spraw, w których zleceniodawcy przemytu narkotyków mają się dobrze, a ich kurierzy gniją w pierdlach Ameryki Południowej. Ponad pół roku temu wysłaliśmy faks zawierający pytania dotyczące przedstawionej tu sprawy. Pytaliśmy m.in., dlaczego prowadzący śledztwo prokurator wnioskował do sądu o nadzwyczajne złagodzenie kary, chociaż oskarżony popełnił zbrodnię i nie ma prawa korzystać z dobrodziejstwa art. 60 kk. Pismo skierowane było do pani rzecznik Prokuratury Krajowej Małgorzaty Wilkosz-Śliwy.
Do dziś, mimo monitów, nie uzyskaliśmy odpowiedzi.
Komentarze
co za scenariusz!!! rozwincie jeszcze tylko motyw z cia, wplaczcie lokalnych politykow (moze cos z afery rywina - prezes kwiatkowski wydaje sie byc niezlym kandydatem), muzyke niech napisze lorenc i sukces kasowy murowany!
Mam się dobrze jestem na emerytuze a jarek d to gnida