Kanada jest jedynym na dzień dzisiejszym krajem G8, w którym marihuana do użytku rekreacyjnego jest w pełni legalna. Legalizacja sprawiła, że kraj stał się z dnia na dzień oazą dla rozwijającego się przemysłu konopnego, który szybko skierował wzrok na rynek międzynarodowy. Jednak podbój Europy okazał się dla Kanadyjczyków o wiele większym problemem, niż się tego spodziewano, gdyż legalnego rynku w UE na dziś dzień po prostu nie ma!
Pomimo wielu wybojów i strumienia krytyki ze strony własnych obywateli, proces legalizacji zachodzi w Kanadzie mniej lub bardziej płynnie. Po wprowadzeniu do obrotu kwiatostanów, kraj szykuje się teraz na drugi krok, który da obywatelom dostęp do koncentratów i produktów żywnościowych zawierających THC.
Problemem jest to, że w kraju tak wielkim jak Kanada zaledwie 5,3 mln ludzi powyżej 15-go roku życia (lub 18% populacji w tych widełkach wiekowych) używa marihuany regularnie. Dla porównania, tylko wśród Europejczyków w wieku 15-34 lat marihuany używa regularnie 17,5 mln osób.
Dla kanadyjskich firm wniosek jest więc bardzo prosty – kierunek ekspansji to przede wszystkim Europa, która jest dodatkowo rynkiem bogatym, tzn. takim, na którym konsumenci są w stanie zapłacić więcej za produkty średniej lub wysokiej jakości.
Nieszczęśliwie dla Kanadyjczyków, europejskie rozwiązania legislacyjne czy też ich zupełny brak, nie gwarantują na dzień dzisiejszy swobodnego obrotu produktami z konopi. Nic nie wskazuje również na to, żeby coś miało się w tym względzie zmienić w ciągu następnych kilku lat.
Unia Europejska jest – czy nam się to podoba, czy nie – powolna w zmianie prawa, także z tego powodu, iż entuzjazm dla pełnej legalizacji jest na wysokich szczeblach bardzo niewielki.
Jak trafnie powiedziała Laurène Tran, dyrektorka wykonawcza zrzeszenia ACTIVE Europe:
Nie ma sensu rozmawiać o finansach, ponieważ nie ma jeszcze żadnego rynku. Zamiast wystawnych konferencji i inwestycji powinniśmy wydawać pieniądze na rzecznictwo.
Faktem jest, że boom na marihuanowe konferencje ostatnich dwóch lat – szczodrze sponsorowane przez kanadyjskie korporacje – próbujące zbliżać ekspertów od konopi (plantatorów, botaników, medyków) z politykami i inwestorami nie przyniósł jak na razie żadnych istotnych zmian w prawie ani na szczeblu europejskim, ani krajowym.
Z tego powodu rośnie więc zrozumiała krytyka Europejczyków dla działań, które są postrzegane jako szybkie, nieprzemyślane i zupełnie nieuwzględniające istotnych różnic pomiędzy Kanadą i USA a krajami europejskimi, które są o wiele bardziej zbiurokratyzowane i zdecydowanie bardziej konserwatywne kulturowo.
W UE mamy tak naprawdę garstkę organizmów państwowych, które chcą zmieniać swoje podejście do marihuany. Należą do nich przede wszystkim Niemcy, Dania i Luksemburg z nieśmiało rozważającą liberalizację prawa Holandią. Reszta jest albo zadowolona ze swoich programów medycznych lub powoli wprowadza programy pilotażowe (Irlandia, Francja, Wielka Brytania), na rezultaty których trzeba będzie poczekać 2-3 lata.
Jeśli nawet zobaczymy więc niedługo legalizację w Luksemburgu, a może również w Szwajcarii (która nie należy jednak do UE), legalizacja na szczeblu europejskim jest realistycznie oddalona w czasie o przynajmniej 10-15 lat.
Fakty te stoją oczywiście w jawnym kontraście do hajpu “europejskiej marihuany”, który rozdmuchiwany do absurdalnych rozmiarów przez amerykańskie i kanadyjskie media, zaspokaja głównie oczekiwania na gwałtowne zmiany inwestorów, którzy władowali miliony w marihuanowe firmy obiecujące krótkoterminowe zwroty z inwestycji.
Te same, które w ostatnich dwóch miesiącach – jak Canopy Growth ($2,23 mld w dół), Aurora Cannabis ($2,59 mld w dół) czy Tilray ($4,85 mld w dół) – gwałtownie straciły swoją wysoką kapitalizację z powodu błędnych decyzji inwestycyjnych swoich CEO oraz braku rynku z prawdziwego zdarzenia.
Stronnictwo konopne potrzebuje adwokatów, którzy pomogliby wyjaśnić, w jaki sposób należy uregulować rynek poprzez zdecydowanie wyrażone stanowisko. Niestety, większość dużych firm prawniczych komentuje jedynie, w jaki sposób nadawać bieg fuzjom i przejęciom.
– podsumowała Laurène Tran.
A w obecnej sytuacji jest to kluczowy problem, gdyż medyczny rynek w UE – pomimo hiper optymistycznych prognoz – pozostaje bardzo mały. Kraje prowadzą zakup docelowy na podstawie sobie tylko wiadomych wytycznych, które rzadko zaspokajają realne zapotrzebowanie na medyczną marihuanę (jak w Polsce), a często zastrzegają sobie również prawo do cofnięcia leku (z czego skorzystały ostatnio Włochy i Niemcy), co powoduje ogromne problemy finansowe dla firm operujących w tym sektorze.
Drugi segment rynku, czyli segment CBD, nie jest zaś rynkiem legalnym (uregulowanym) we właściwym sensie tego słowa. Producenci i sprzedawcy operują na codzień w stanie zawieszenia, który nie pozwala im na wysuwanie żadnych twierdzeń medycznych w stosunku do obracanego towaru, a w niektórych przypadkach nie mogą go nawet sprzedawać jako towaru konsumpcyjnego, odwołując się do koncepcji “produktu kolekcjonerskiego”.
Ten brak jasnych przepisów bardzo utrudnia funkcjonowanie rodzimym firmom, których rozmiary są dość śmieszne w porównaniu z kanadyjskimi kolosami. Te drugie, przyzwyczajone do legalnych operacji, nie są jednak w stanie efektywnie dominować unijnego rynku ze względu na kompletną nieumiejętność poruszania się w europejskim patchworku prawnym.
Jedynym wyjściem z tego impasu jest inwestowanie w lobbying, kampanie społeczne i badania naukowe, które mogą przekonać społeczeństwo i aktorów politycznych o bezpieczeństwie konopi dla zdrowia, i ich ogromnym potencjale gospodarczym.
Nie należy przy tym ani na chwilę zapominać, że jesteśmy wciąż w drodze od symbolu kontrkultury i rośliny zepchniętej przez konserwatystów do podziemia, do powszechnie dostępnego dobra konsumpcyjnego… i w najlepszym wypadku jesteśmy dopiero w jej połowie.