- To pierwszy zgon po tego typu substancjach - mówi dr hab. Anna Krakowiak, kierowniczka oddziału toksykologii w łódzkim Instytucie Medycyny Pracy. Lekarze boją się, że nie ostatni. W weekend w szpitalu wylądowały jeszcze trzy osoby po dopalaczach.
Ofiarą dopalaczy jest 20-letni chłopak. Do ambulatorium pogotowia przyprowadzili go dwaj koledzy. - To od nich dowiedzieliśmy się, że pacjent zażył dopalacz - mówi Danuta Szymczykiewicz, rzeczniczka łódzkiego pogotowia. - Przyszli po pomoc, bo zasłabł, grając w piłkę.
W ambulatorium pacjent był przytomny, ale bardzo pobudzony. Nie można było się z nim porozumieć. Według relacji pracowników zachowywał się tak, jakby był w transie.
Szymczykiewicz opowiada, że jego stan stale się pogarszał. Miał bardzo wysokie ciśnienie. Według lekarza w każdej chwili mogło stanąć serce. Do szpitala pojechał karetką zaintubowany, czyli podłączony do aparatury wspomagającej oddech. W Instytucie Medycyny Pracy wymiotował niebieską substancją. - Niestety, nie udało się go uratować - mówi dr Krakowiak. - Nie wiemy, co zjadł. Badania, którymi dysponujemy, nie pozwalają wykryć dopalaczy. W pobranych próbkach wykryliśmy marihuanę i atropinę. Właśnie wysyłam do prokuratury wniosek o przeprowadzenie sądowej sekcji zwłok.
- Z pewnością prokuratura zbada tę sprawę - zapewnia Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi. - Na razie za wcześnie mówić, jaką sprawa otrzyma kwalifikację. Duże znaczenie będą miały ustalenia sekcji lekarsko-sądowej.
Dr Krakowiak martwi się, że 20-latek nie będzie ostatnią ofiarą dopalaczy. - Przyjmujemy coraz więcej pacjentów zatrutych tymi substancjami. W weekend oprócz zmarłego były jeszcze trzy osoby. Do tej pory ci, którzy do nas trafiali, dopalacze jedli albo palili. Teraz mamy pacjentów, którzy je sobie wstrzykiwali.
Do szpitala najczęściej trafiają z pogotowia. - W tygodniu mamy trzy, cztery wyjazdy do młodych ludzi po dopalaczach - wylicza Szymczykiewicz. - Najczęściej są nieprzytomni albo pobudzeni, skarżą się też na szybkie bicie serca.
Handel dopalaczami, czyli substancjami chemicznymi o działaniu identycznym jak twarde, ścigane przez prawo narkotyki, zaczął się rok temu w internecie. Z początku można je było kupić tylko w sieci. Później został otwarty pierwszy sklep, schowany w bramie przy ul. Kościuszki. I lawina ruszyła. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w mieście kolejne "smartszopy", "kolekcjonery" i "dopalacze". Najpierw w centrum, potem na peryferiach i w innych miastach województwa. Przy szkołach i uczelniach. Ostatnio jeden zaczął działać przy ul. Piotrkowskiej, dokładnie na wprost Urzędu Miasta Łodzi.
Wszystko zgodnie z prawem. Bo dopalacze nie są substancjami zabronionymi. - My stoimy na straży prawa. A prawo nie zabrania obrotu tymi środkami. Nie mamy żadnej podstawy, żeby interweniować - mówi aspirant Radosław Gwis z Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi.
W walce z dopalaczami państwo reprezentuje Ministerstwo Zdrowia.
- Ostatnio Sejm przyjął nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii - mówi Piotr Olechno, rzecznik resortu. - Do 18 już zabronionych dopalaczy dopisaliśmy siedem kolejnych substancji psychoaktywnych. Problem polega na tym, że ich producenci natychmiast wymyślają nowe. Dlatego pracujemy nad kolejną, dużą nowelizacją ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii. Handel dopalaczami będzie trudniejszy, jeśli będziemy mogli wstrzymać obrót substancją, która wzbudza podejrzenie, że jest niebezpieczna. W projekcie nowelizacji znalazł się zapis, że takie zawieszenie może trwać nawet kilkanaście miesięcy. Jeśli po zbadaniu substancji okaże się, że naprawdę szkodzi, będzie czas, by wpisać ją do ustawy jako zakazaną. Byłby to chyba najskuteczniejszy na świecie sposób na walkę z dopalaczami.
Nad projektem pracują legislatorzy z Ministerstw Zdrowia i Sprawiedliwości.
Komentarze