Z każdym idzie o zakład, że w 2012 roku w Polsce marihuana będzie już legalna. Choć dla wielu brzmi to niedorzecznie, Tomasz Obara (pseudonim Gota) robi wszystko, aby ten plan się ziścił.
Bezrobotny, bez dochodów, bez zasiłku. Bez stałego miejsca zamieszkania. Cały świat tego 32-latka mieści się w plecaku. Nigdzie nie zagrzeje miejsca dłużej niż na kilka miesięcy. I tak od sześciu lat, kiedy to pierwszy raz wyruszył z rodzinnej wsi Skopanie na Podkarpaciu do Warszawy na zjazd grupy Cannabis. Pierwszej, która odważyła się głośno mówić o marihuanie. – Status wędrowca daje mi dużo możliwości, bo system i władza nie mogą mnie rozgryźć. Nigdzie nie mieszkam, nie mam dzieci, żony, dziewczyny, jestem wolny, mogę wszystko. Nie mam nic do stracenia – opowiada. Po chwili namysłu dodaje, że rodzinę jednak ma. Jego córka ma sześć lat, imię jej Legalizacja, a żoną jest Gandzia.
Prysznic u wdowy
Jako adres zamieszkania podaje dziś chodnik przed Sejmem na skrzyżowaniu ulic Wiejskiej i Pięknej. To tu codziennie od 23 września opłaciwszy w parkometrze miejsce, parkuje przyczepę obwieszoną transparentami i hasłami promującymi legalizację marihuany. Na przyczepie sprzęt grający i kilka siedzeń dla gości. Obara stara się o pozwolenie na użytkowanie działki przed Sejmem od jej właściciela, syna Aleksandra Gudzowatego. – Jeśli się zgodzi, postawimy między kasztanowcami namiot cyrkowy i rozkręcimy huczną imprezę – zapowiada. Skąd weźmie pieniądze?
– Wspierają mnie przyjaciele i fundacja – Obara odpowiada. I faktycznie liczy na innych. Zapraszany przez aktywistów z innych miast przyjedzie pod warunkiem, że kupią mu bilet, a na miejscu poczęstują skrętem. Stacjonując pod Sejmem, może liczyć na gościnę Weroniki Kozakiewicz, 67-letniej wdowy po profesorze Mikołaju Kozakiewiczu, marszałku sejmu kontraktowego, zwolenniku legalizacji miękkich narkotyków, który w latach 90. sprzeciwił się zaostrzeniu ustawy narkotykowej. Po nocnej warcie Obara może wziąć u niej prysznic, zdrzemnąć się na miękkim łóżku pod świeżo powleczoną kołdrą; dostanie gorący obiad i ciepłe słowa wsparcia. – Udostępniam też chłopcom materiały opracowane przez mojego męża na temat niskiej szkodliwości i wysokich walorów leczniczych marihuany – mówi nam wdowa.
Obara nocuje w przyczepie, a w dzień wystawia na pobliski trawnik „dziewczyny”, czyli dwadzieścia plastikowych donic z sadzonkami konopi indyjskich. Najwyższa roślinka ma 10 centymetrów, niektóre jeszcze nie wykiełkowały. – Posadziliśmy ziarna tu, przed Sejmem, żeby raz na zawsze ustalić, co jest nielegalną uprawą. Teoretycznie według 63. artykułu ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii roślina jest nielegalna w momencie przydatności do spożycia, czyli od fazy kwitnienia. Ścigany jest praktycznie każdy, kto ma jakikolwiek krzaczek. Liczymy, że w końcu ktoś nam to wyjaśni – śmieje się Gota.
Mimo codziennych kontroli policji żaden patrol nic nie może zrobić z sadzonkami, gdyż pokazową hodowlę można uznać za eksperyment społeczny. Tomek bowiem to zarejestrowany cztery miesiące temu przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji lobbysta.
Obserwujemy wysokie szczeble
O status lobbysty może się ubiegać każdy, wystarczy okazać dowód osobisty i przedstawić podmiot, na rzecz którego prowadzić się będzie działania. – Lobbuję na rzecz zmiany ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii – chwali się Obara. Jako podmiot wskazał swoją mamę, która rzekomo jest narażona na nieprzyjemności w związku z jego działalnością. Lobbyście przysługuje prawo do wejścia na każde posiedzenie Sejmu (już złożył wniosek do straży marszałkowskiej o wydanie stosownej legitymacji) oraz prawo do eksperymentów i obserwacji społecznych.
Jego akcja przed Sejmem to odwet za zakaz, który władze Warszawy wydały wrześniowym marszom Inicjatywy Wolne Konopie. Od trzech lat przewodzi jej Obara. Zapowiada jeszcze tej jesieni dziesiątki marszy Wolnych Konopi w całej Polsce, zachęcony zwycięstwem nad Bronisławem Komorowskim. Zwycięstwem, bo Sąd Najwyższy 9 września orzekł bezprawność decyzji zablokowania rejestracji komitetu obywatelskiego „100 tysięcy podpisów za liberalizacją ustawy narkotykowej”, którą wydał marszałek Sejmu tuż przed wyborami prezydenckimi.
– Jak najwyższe organy państwa, które same łamią prawo, mają czelność wymagać od nas, obywateli, jego przestrzegania? – pyta Jędrzej Sadowski, bliski przyjaciel i współpracownik Obary, prawnik. Razem założyli fundację Biuro do spraw Załatwianych Inaczej. Sadowski jest odpowiedzialny za stronę formalno-prawną każdego przedsięwzięcia. Obaj kodeks karny i cywilny oraz przepisy prawa o zatrzymaniu mają w małym palcu. To, jak mówią, podstawa, żeby podjąć walkę o zmianę systemu i nie dać sobie już na wstępie zamknąć ust. – Chcemy działać oddolnie, zaczynając od władz lokalnych. Najwyższe szczeble obserwujemy i wytykamy każdy błąd – opowiadają działacze.
Czego dokładnie chcą aktywiści?
Liberalizacji prawa zwalczającego narkomanię. Pozwolenia posiadania niewielkich ilości marihuany (do 30 gram) na własny użytek oraz możliwości hodowania trzech rośli dla celów prywatnych. – Nie znam żadnego rozsądnego powodu, dla którego legalizacja ma być zakazana. Za to znam całą listę dowodów na to, że taki stan rzeczy pomoże rozwiązać szereg problemów. Zlikwiduje czarny rynek, rozprawi się z dilerami, da państwu kontrole jakości i pieniądze z podatków akcyzowych oraz umożliwi zastosowanie leczniczych właściwości konopi – przekonuje Obara.
Wie, że wielu ludzi, zwłaszcza polityków, nie traktuje zwolenników legalizacji jak poważnego partnera.
Prawa legalnego rynku
– Jak traktować poważnie głośną grupę, której sposób działania nie jest adekwatny do poruszanego problemu? – burzy się Tomasz Harasimowicz, kierownik Poradni Profilaktyki Terapii Uzależnień Stowarzyszenia „Monar”. – Konflikt, prowokacja, blokowanie miasta działają tylko na ich niekorzyść. To powinno się załatwiać merytorycznie, dialogiem, nie walką czy „pajacowaniem”.
– Robimy sobie jaja, kpimy z systemu, a przy tym kompetentnie posługujemy się zasadami obowiązującego prawa i wytykamy władzy błędy – odparowuje Obara.
– Ich działanie jest absolutnie pozbawione szans na akceptację – mówi dyrektor Krajowego Biura do spraw Przeciwdziałania Narkomanii, Piotr Jabłoński. – Pełną legalizację jakiegokolwiek narkotyku, a marihuana bezsprzecznie doń należy, uniemożliwiają chociażby trzy konwencje ONZ podpisane przez Polskę – tłumaczy.
Dlatego zdaniem Sadowskiego wszystkie międzynarodowe konwencje muszą zostać przejrzane pod kątem zgodności z polską konstytucją. – Mamy do czynienia z jawną dyskryminacją gospodarczą. Nie ma racjonalnych argumentów na rzecz różnicowania statusu alkoholu, tytoniu i konopi indyjskich – przekonuje.
– Całkowita legalizacja jest niemożliwa – kręci głową Harasimowicz z „Monaru”. – Można jednak odstępować od karania posiadaczy marihuany – mówi Harasimowicz. Jego zdaniem właśnie w tym kierunku powinna zmierzać władza.
– I zmierza – odpowiada dyrektor Jabłoński. Prace nad nowelizacją ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii zakładają możliwość umorzenia przez sąd postępowania karnego za nieznaczną ilość narkotyków. – Prokurator zbadawszy środowisko zatrzymanego i upewniwszy się, że nie ma on nic wspólnego z handlem, będzie mógł zaniechać dalszych postępowań karnych – tłumaczy.
– To fatalne rozwiązanie. W prawie nie ma nic gorszego niż uznaniowość, a taka ustawa właśnie do tego prowadzi – mówi Harasimowicz. Pojęcie „nieznaczna ilość” i pozostawienie sądom i prokuraturom dowolności interpretacji powoduje, że założenia ustawy są nieweryfikowalne – dodaje. Sam proponuje wprowadzenie depenalizacji na okres czterech lat, czyli kadencji sejmu, bez ograniczeń ilościowych. – Taka próba pokarze, czy ta droga ma sens.
– Mamy już namiastkę legalności substytutów narkotyków, jakimi są dopalacze. Skoro państwo nie może sobie poradzić w walce nawet z takim tworem, co dopiero mówić o skuteczności działania wobec legalnej marihuany? – odparowuje Jabłoński.
– Ludzie kupują dopalacze, bo nie mogą legalnie zapalić trawy – zżyma się Obara. – W Czechach dopalaczy było naprawdę dużo; po wejściu w życie ustawy o dopuszczeniu posiadania marihuany na własny użytek został jeden sklep, a i tak niedługo upadnie. Takie są prawa rynku – kwituje. A na rynku i sprzedaży dobrze się zna.
Lek na zło
Osiem lat temu Obara prowadził świetnie prosperującą firmę importującą i sprzedającą tkaniny oraz zasłony. Produkował też artystyczne, ręcznie wyrabiane świece oraz artykuły pamiątkowe, pośredniczył w hurtowej sprzedaży papieru toaletowego. – Moja ówczesna dziewczyna i wspólniczka oszukała mnie na grube pieniądze. Musiałem wszystko zamknąć. Znalazłem się na dnie. Miałem do wyboru wyjść ze studni lub w niej pozostać, utrzymując statut bezrobotnego degenerata i społecznego pasożyta i tak kombinować, aby na jej dnie się rozwijać – opowiada. Wtedy zainteresował się przemysłem konopnym. – Nie znam żadnego innego surowca, który można by wykorzystać na 20 tysięcy sposobów. Chociażby z tego względu postanowiłem działać na koszt legalizacji w swoim kraju – mówi. Na dodatek już wtedy miał duże doświadczenie w tej kwestii. Pierwszego jointa zapalił jako dwunastolatek. Dostał go od wspólnego kolegi starszego o sześć lat brata. Wkrótce potem zaczął uprawiać i zbierać plony ze swoich roślin.
– Ja też hodowałam krzaczki w ogródku – wspomina pani Kozakiewicz i nie ukrywa, że w latach 70. lubiła palić marihuanę i haszysz. Nasiona przysyłali jej w paczkach przyjaciele z Kanady. – Wtedy w korespondencji szukano tajnych mikrofilmów, nikt na garść nasion czy na skręta w kopercie nie zwracał uwagi – opowiada. Dziś nie zaryzykuje, bo dym jej nie sprzyja, ale jak mówi, chętnie zje ciasteczko z haszyszem lub wypije mleko gotowane z trawką. I ze wszystkich sił wspiera działanie aktywistów. – Można palić papierosy i chlać wódę, czemu nie wolno zapalić skręta? – dziwi się pani Weronika i podkreśla: – Obecna ustawa uniemożliwia skuteczne leczenie chorych między innymi na AIDS, epilepsję, stwardnienie rozsiane, bezsenność. Cierpią niewinni. Marihuana leczy i są na to dowody.
O tym doskonale wie sam Obara. Już dawno temu pierwsi psychiatrzy, do których po zatrzymaniu przez policję za posiadanie i używanie marihuany został skierowany Obara, stwierdzili u niego świadomości i dysocjację funkcjonalną, zespół ADHD, nerwice i chroniczne uzależnienie od THC, czyli substancji zawartej w marihuanie. Jednak takie zaświadczenie w Polsce w zasadzie nie ma żadnej mocy, ponieważ leczenie marihuaną lub lekami na jej bazie jest zakazane. Obara sam wpadł na świetną terapie. – Jako że leki sativex i bedrocan wytwarzane na bazie marihuany są w Polsce zakazane, muszę leczyć się słabszym specyfikiem. Po prostu palę jointy – tłumaczy ze śmiechem. Jednak zaznacza, że oświadczenie o uzależnieniu jest tylko wygodną dla niego formalnością – nie wierzy w uzależnienie od THC.
Kiedy kończę pisać tekst, Obara jest w pociągu, jedzie ze wsparciem na marsz do Rybnika. Potem Łódź, Wrocław. Nie wie, kiedy wróci pod Sejm. Wie jednak, że przyczepy z parkingu jeszcze długo nie ruszy. Poczeka, aż „dziewczyny” podrosną i 2 listopada, jak co roku, będzie mógł uczcić święto zbiorów – paląc jointa z kwiatostanu jednej z nich.
Agata Jankowska
Komentarze
Wesprzemy go odwiedzinami w jego placówce na Wiejskiej.
gota i wolne konopie szacunek za akcje darmowa pestka i działania na rzecz legalizacji marihuany w tym kraju
Codziennie mysle o tym by ten piekny plan sie spełnił :)
PAMIETAJMY: 3 KRZAKI AN WLASNY UZYTEK 5 GRAMOW PRZY SOBIE :)
pierwszy raz w życiu odnoszę wrażenie, źe jednak coś w tym kraju powoli idzie ku lepszemu...szok
bedrocan z tego co wiem, jest legalny
http://www.skazanyzamarihuane.pl/index.php/aktualnosci/37-list-od-firmy-...
jednak progress jest w tej polsce ; )
Zjeb, konopie to gówno mam nadzieje że nie zostaną zalegalizowane nigdy, koleś niech się weźmie za coś a nie jest jebanym pasożytem.