Ja jestem królem umierających

W dzień rozpoczęcia dwudniowych uroczystości pogrzebowych ku pamięci Marka Kotańskiego, "Rzeczpospolita" zamieszcza obszerny artykuł o królu - jak sam o sobie mówił - żebraków, bezdomnych i umierających.

Tagi

Źródło

Rzeczpospolita

Odsłony

4834
Na pogrzeb Marka Kotańskiego tysiące ludzi, którym pomógł, założą koszulki z jego podobizną

- Wiele razy rozmawialiśmy o śmierci. Pytaliśmy Marka: - Kto się nami zajmie, kiedy ciebie zabraknie? Odpowiadał: Ja będę żył wiecznie. Chyba sam się bał, co będzie dalej. Na nagrobku chciał mieć napis: "Człowiek, który pomagał ludziom".





Życie Marka Kotańskiego zatoczyło koło. Dziś najbliżsi staną przy jego trumnie w warszawskim kościele św. Stanisława Kostki przy placu Wilsona. Ten plac miał w jego życiu znaczenie szczególne - tam lata temu Kotański, wówczas osiemnastoletni chłopak, był świadkiem wydarzenia, które wywarło wpływ na całe jego życie. Widział, jak umiera człowiek. Koła tramwaju przecięły ciało niemal na pół. - Podszedłem do niego. Byłem z nim, kiedy umierał - opowiadał później.

Mówił, że ta dramatyczna chwila stała się dla niego znakiem, że będzie zawsze pomagał ludziom w najtrudniejszych momentach.

Nurzałem się w błocie upodlenia

Urodził się 11 marca 1942 roku w Warszawie. Jego matka, Ludwika, była malarką, zaś ojciec, prof. Wiesław Kotański, to wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, twórca polskiej japonistyki. Podobno bardzo chciał, żeby syn poszedł w jego ślady. Ten jednak wybrał psychologię.

W latach 70. Marek Kotański działał w społecznych komitetach przeciwalkoholowych. "W izbie wytrzeźwień na Kolskiej nurzałem się w błocie kompletnego upodlenia i nędzy" - napisał później w swej książce "Daj siebie innym".

W 1974 roku zaczął pracę w Szpitalu Psychiatrycznym w Garwolinie, na oddziale dla ludzi uzależnionych od narkotyków. To tam zrodził się ruch przeciw narkomanii Monar. System leczenia uzależnień wprowadzał w Głoskowie, pierwszym centrum Monaru, urządzonym w opuszczonym domu.

Ośrodek współtworzył z nim Andrzej Zieliński: - Naszym życiem było środowisko Głoskowa. Gdy z tego powstał wielki ruch, a Marek miał pomysł na zrobienie kariery, rozstaliśmy się na dobre.

Kotan - tak o nim mówiono - wymyślał już w latach 80. efektowne akcje. Mobilizował młodzież w całym kraju, by chwyciła się za ręce w "Łańcuchu czystych serc" od morza do Tatr. Nie wszystko mu się udawało - akcje takie, jak "Kupą, mości panowie" wypadały blado - młodzież nie chciała czyścić brudnych klozetów.

"Prawdopodobnie gdybym robił tylko to, co powinienem, to nigdy nie powstałby Monar. A ja pracowałbym jako sfrustrowany psycholog na jakimś oddziale dla narkomanów, w którym wyleczalność byłaby nieco powyżej zera" - pisał Kotański w książce "Daj siebie innym".

Zakładanie ośrodków nigdy nie szło Kotańskiemu łatwo. - Moja krzyżowa droga to pomoc dla ludzi chorych na AIDS - mówił.

Był Kawęczyn, Głosków, Konstancin, Józefów, Łódź, Laski. Mieszkańcy protestowali. Obawiali się "dżumy XX wieku". - Mówili: "Jeśli się tu wprowadzisz z twoimi pupilkami, to wszyscy żywcem spłoniecie". Jak żyję, nie widziałem takiej nienawiści.

Zieliński: - Tym, którzy protestowali, na ogół źle się wiodło. A tu ci, co winni być przez Boga wyklęci, siedzą, dobrze wyglądają, może mają nawet lepsze plony. Do tego Kotan podjeżdżał do nich swoim jeepem, przyjeżdżały media. Potrafił budzić złe emocje. I nie robił uników, lecz reagował na wyzwania - jak wojna, to wojna.

A czy ty mnie kochasz?

Kotański to nie tylko Monar kurujący narkomanów. To także Markot, czyli sieć ośrodków dla bezdomnych, domy dla dzieci specjalnej troski, noclegownie, szpitale dla bezdomnych, domy dla matek z dziećmi. Żeby oswajać się ze śmiercią, założył hospicjum. Budynek ma przeszklony dach, aby umierający widzieli niebo.

Zarządzanie placówkami powierzał byłym narkomanom, alkoholikom, bezdomnym. - Pozwalał nam uwierzyć w siebie - mówi Małgorzata Kłos. - Dziesięć lat temu nie umiałam sobie ze sobą poradzić, a dziś kieruję szpitalem dla bezdomnych. Spłacam dług wdzięczności.

Przystań znalazł przy Marywilskiej w Warszawie, stworzył tu Centrum Pomocy Bliźniemu dla blisko pół tysiąca osób. Jeśli uznał, że trzeba, to łamał prawo. Budował bez zezwolenia, a na otwarcie obiektów zaprosił ówczesnego prokuratora generalnego Włodzimierza Cimoszewicza. - Życie nie wytrzymuje długich procedur - tłumaczył.

Małgorzata Kłos w ostatnich latach była jedną z najbliższych współpracowniczek Kotańskiego. Do bram ośrodka zapukała cztery lata temu, 27 października 1998. Była bezdomna, potrzebowała pomocy. - W ciągu 15 minut znalazł dla mnie kąt - opowiada.

Po dwóch tygodniach zaproponował jej prowadzenie przedszkola dla dzieci niepełnosprawnych. Po roku przedszkole w ciągu kilku godzin przeistoczyło się w pogotowie detoksykacyjne dla narkomanów.

Małgorzata Kłos ciągle mówi o Kotańskim tak, jakby żył: - Marek jest taką osobą, że kiedy ma pomysły, to trzeba je realizować w tej sekundzie.

A w głowie pomysłów miał setki, mniej lub bardziej realistycznych. W byłej bazie Armii Czerwonej w Bornem Sulinowie lub w Bieszczadach chciał budować Miasto Czystych Serc i zasiedlić tysiącami swoich podopiecznych. Zamierzał otworzyć sieć jadłodajni dla ubogich "Mark Kotan restaurant". Chciał powołać własną specsłużbę przeciwko handlarzom narkotyków.

Nienawidził poniżania chorych i cierpiących. Po tym, jak lekarz pogotowia odmówił pomocy dziewczynie umierającej na AIDS ("ja tego ścierwa nie wezmę"), Kotański stworzył własne pogotowie.

Na początku lat 90. mówił o sobie prowokacyjnie: - Jestem królem żebraków, bezdomnych i umierających, których nie mam nawet za co pochować.

- W życiu nie zaznałem tyle dobra, ile dał mi Marek - Jan z Pruszkowa to postawny, starszy mężczyzna, zniszczony przez życie. Patrzy w bok, żeby nie było widać łez w oczach. Trafił do Kotańskiego po wyjściu z więzienia, nie miał dokąd pójść. - Wyciągnął mnie z błota. Gdyby nie on, musiałbym kraść, żeby mnie znów zamknęli.

Jedna z podopiecznych przyjechała na Marywilską ze swoim obecnym mężem. Kotański go wezwał do Warszawy, bo miał z nim problemy w innym ośrodku Monaru. - Byłam przerażona - tak wspomina pierwsze spotkanie z "Kotanem". - Marek umówił się z nami na 9 rano, a przyjechał o 16.00. Kochał robić takie rzeczy. Jak ktoś miał coś na sumieniu, lubił trzymać w stresie.

Kotański nie był łatwy. Bluźnił jak szewc, był cholerykiem, potrafił się wściekać z "kotańską furią". Właśnie wtedy się wściekł. - Powiedziałam mu: "Może pan się nazywa Kotański, może pan coś stworzył, ale ja nawet panu nie pozwolę krzyczeć". Marek się uśmiechnął i zapytał: "A czy ty mnie kochasz?".

To słynne pytanie Kotańskiego stało się jego wizytówką. Podobnie jak to, że kobiety zawsze traktował jak małe dziewczynki, zwracając się do nich: "myszko", "kochanie", "dziecko".

Kiedy się zdenerwował, robił piekło. A kilka minut później głaskał po głowie.

Gdy jedna z jego podopiecznych chciała zapisać syna do szkoły, dyrektorka niechętna dzieciom z Marywilskiej zażądała badań psychologa. - Nie wiedziałam, co robić, gdzie mogę znaleźć psychologa. Marek oświadczył: "Jak to nie wiesz, gdzie jest psycholog? Ja jestem psychologiem". Usiadł z Hubertem w pokoju i po rozmowie napisał opinię dla nauczycieli: "Zajmijcie się sobą, a to dziecko zostawcie w spokoju".

Łamał, by zbudować

W ośrodkach Kotańskiego panowały żelazne zasady - absolutna prohibicja, praca za wikt i opierunek. Kary były drakońskie (nie wyłączając golenia głowy), ale i niepozbawione humoru (np. biegi z żarówką wokół baraku dla tych, którzy zapomnieli wyłączyć światło).

Szefowi Monaru zarzucano zbyt drastyczne metody leczenia. Czekał aż narkoman sięgnie dna, łamał i budował nowego człowieka od podstaw. Zarzucano mu złe traktowanie uzależnionych, wyrzucanie z ośrodków. - Monar jest systemem dobrowolnego leczenia i nikt nikogo nie trzyma - mówił. - Ja pomogłem niektórym ludziom uświadomić sobie, że powinni odejść szybciej, niż im się wydaje, bo są na przykład nieuczciwi.

- Za złamanie reguł nigdy nikogo nie wyrzucił za bramę. Mógł powiedzieć: "Wypier... i nie pokazuj mi się na oczy". Mógł odesłać do innej placówki, ale nigdy nie zostawił bez pomocy - opowiada Małgorzata Kłos. Tłumaczył: - Jeśli ich wyrzucę, to umrą.

Ale i on miał czasem dość. W lutym 1997 roku oświadczył: - Skończyłem z narkomanami, z bezdomnymi. Nie chce mi się już nimi zajmować. Oni ze mnie wyssali wszystkie siły, wyczerpali i opluli. Chcę wykorzystać znajomości i sławę, żeby zacząć nową działalność.

Był zmęczony. - Zawały, trochę innych chorób towarzyszących, brak prywatności i czasu wolnego. Nieustanne problemy powodują, że stałem się człowiekiem głęboko nieszczęśliwym.

Potem mówił, że takie wykrzyczenie dodaje mu chęci do działania. Ale zdrowie było coraz gorsze. Pewnego dnia oświadczył, że jest bardzo chory i jedzie na operację serca. Zarzucił torbę na plecy i pojechał do Krakowa. Dwa dni później dzwonił ze szpitala, żeby ustalić, co mają robić. Po operacji pokazywał swoje "sznyty" alkoholikom. Żartował, że nikt takich nie ma.

Będzie burza, a po niej spokój

W 1989 roku kandydował do Senatu jako niezależny, zdobywając tylko 3,67 proc. głosów. Wcześniej, w PRL, Kotański był członkiem Rady Konsultacyjnej przy przewodniczącym Rady Państwa. - Nie robiłem kariery politycznej. Próbowano mi przypinać etykietę pupilka komuny. Czy ja coś dzięki temu zyskałem? Czy gdzieś wyjechałem? Nie.

W 1996 r. został doradcą Włodzimierza Cimoszewicza, wówczas już premiera. A w wyborach parlamentarnych w 1997 r. zaoferował pomoc Krajowej Partii Emerytów i Rencistów. Andrzej Zieliński mówi, że był niezależny.

Potrafił utrzymywać dobre kontakty ze wszystkimi opcjami politycznymi i rządami.

Pragnął rozgłosu. Marzył, żeby mieć swój program w telewizji. Zamierzał stworzyć Radio Serc, które mieli prowadzić jego podopieczni. Twierdził, że popularności potrzebuje po to, żeby być skuteczniejszym. - Napiszcie po prostu Marek Kotański. Wystarczy. Ludzie mnie znają - mówił dziennikarzom "Życia Warszawy", którzy się zastanawiali, jak go przedstawić czytelnikom.

Rzeczywiście - znana twarz pomagała. Nieubezpieczonych upychał w szpitalach przez telefon. Jeśli jakiś ośrodek był zadłużony, wzywał media, robił spektakularną akcję i pieniądze się znajdowały. Zawoził współpracowników do jakiejś rudery i mówił: "Za dwa miesiące tu będzie noclegownia". I była. Zieliński: - Wiedział, że wygrywa. I wiedział, że nie byłoby tak, gdyby nie był popularny.

Teraz już Monar nie będzie miał takiej twarzy. Małgorzata Kłos: - We wtorek po jego śmierci na dyżurze od 13.00 do 24.00 odebrałam 324 telefony. Każdy notowałam. Może chciałam potwierdzenia, że nie tylko my go kochaliśmy?

Mają obietnice rządu, Jolanty Kwaśniewskiej, marszałka Borowskiego, ks. Nowaka, Janiny Ochojskiej, że pomogą.

Ale czy będą pomagać za 10 lat? I co się stanie z ponad 160 ośrodkami pomocy w całej Polsce? - Jestem spokojny, że w przyszłości takich jak ja nie zabraknie. Czekam na drugiego Kotańskiego - mówił w wywiadach. Ale drugiego Kotańskiego nie ma.

- Boję się, że to się wszystko rozwali. Nie mam dokąd pójść - mówi Jacek, bezdomny.

- Codziennie jeżdżę na miejsce wypadku i proszę go o siłę, bo mi jej brakuje - mówi Małgorzata Kłos. - Marek był ponad to wszystko, był spoiwem, które nas łączyło. Kiedy go zabrakło, wielu z nas zaczęło na siebie warczeć. Nie wiem, co będzie dalej.

- Marek by zapytał: "Jak to k... nie dacie rady?!" - Inga Nałęcka, jedna ze współpracowniczek Kotańskiego wierzy, że się uda.

Obowiązki po Marku przejmie prawdopodobnie Hanna Janowska, jego dotychczasowa zastępczyni odpowiedzialna za pomoc bezdomnym. Już w lutym stanie przed nią problem - kończy się dziesięcioletnia dzierżawa ośrodka na Marywilskiej od samorządu. - Tu zostały uratowane tysiące ludzi. Nie można nam tego odebrać - mówi.

Piotr Adamiak, który zakładał z Kotańskim Monar w Łodzi: - Monar się nie rozleci. Od lat funkcjonował bez niego. Dramat będzie w Markotach, które nie mają jeszcze takiej profesjonalnej kadry i żyją tylko z darów.

Kierownicy terenowych ośrodków Monaru chcą nazywać swoje placówki jego imieniem. On by sobie tego nie życzył. Kiedyś powiedział: - Nie chcę żałoby. Chcę, żebyście mnie pamiętali żywego. Te domy i tak zawsze będą moje.

Andrzej Zieliński: - Nie wyobrażam sobie, by umierał w łóżku, schorowany i niedołężny, zapomniany przez media. Umarł w biegu, u końca swojej misji.

- Już trzech pacjentów mówiło mi, że im się śnił. Mówił, że będzie burza, ale po niej przyjdzie spokój - opowiada Dawid, sanitariusz w monarowskim szpitaliku.

Pan Bóg go nam zabrał

Przez lata jego działania spotykały się z krytyką kościelnych hierarchów. Zabolało go, gdy prymas Glemp nazwał jego akcje "amatorszczyzną". - To prymas dał mi pierwsze sto dolarów, żebym pomagał chorym na AIDS - wypominał.

Po operacji serca zmienił się, twierdził, że nawiedził go Jezus. Przed Centrum Pomocy Bliźniemu postawił figurę Chrystusa z Rio z szeroko rozpostartymi ramionami. Powiedział podopiecznym: - Tak naprawdę to moja twarz i moje ramiona, które was chronią.

Potrafił przyjść i oświadczyć: "Jezus mi powiedział, że tu musi być detoks". I kazał go tworzyć.

Młodzieży tłumaczył: - Od wielu lat inspirację czerpię z wiary, Jezus jest moim przewodnikiem i drogowskazem.

Stał się niechętny prezerwatywom i wspominał o potrzebie nawrócenia się seksuologów. Publicyści się na niego rzucili. "Panu Mareczkowi pokiełbasiło się wszystko zupełnie" - grzmiał we "Wprost" Piotr Moszyński.

W grudniu 1997 r. był na audiencji u papieża. Jan Paweł II miał mu wtedy powiedzieć: "Marku, jestem z tobą". Zginął akurat wtedy, kiedy papież mówił o miłosierdziu. Żałował, że nie mógł być w Krakowie. - Tam są wszyscy. Na pewno mnie szukają - mówił współpracownikom. Wielu rzeczywiście go szukało.

W niedzielę w nocy wracał z Marywilskiej. Zawsze pytali: "Prezesie, może odwieźć?". Nie chciał. Kochał dobre samochody i szybką jazdę. Na prostym odcinku drogi w Nowym Dworze Mazowieckim próbował ominąć dwoje pieszych idących lewą stroną drogi. Stracił panowanie nad samochodem. Jeep grand cherokee, którym jechał, drzwiami od jego strony uderzył w drzewo.

Nieprzytomnego Kotańskiego karetka zabrała do Szpitala Bielańskiego. - Gdy dotarliśmy do szpitala, nie czekałam, aż ktoś nam wytłumaczy, gdzie jest izba przyjęć. Biegłam jak otępiała, przeskakiwałam przez wszystkie płoty, płotki - opowiada Małgorzata Kłos.

Wiedziała, że skoro miał ciężki wypadek, to prawie niemożliwe, aby z tego wyszedł. Miał kilka by passów. Zawsze powtarzał, że delikatne uderzenie w klatkę piersiową to dla niego śmierć.

Lekarze walczyli o gasnące życie, potrzebna była reanimacja. - Wyszłam na podwórko. Krzyczałam: "Dlaczego tak musi być?!" - zanosi się od płaczu. - Tak bardzo się modliłam, żeby Pan Bóg go nam nie zabierał. Po kilkunastu minutach przyszedł lekarz. Powiedział, że próbowali wszystkiego. Marek odszedł.

Serce zaczynało bić, ale potem przestawało. Było zbyt słabe.

BERNADETA WASZKIELEWICZ, ANDRZEJ STANKIEWICZ
Rzeczpospolita 27.08.2002 Nr 199

Oceń treść:

0
Brak głosów

Komentarze

scr (niezweryfikowany)

"Kochał dobre samochody i szybką jazdę. "
IMHO bardziej niebezpieczne od używek, poza tym bardzo łatwo zaszkodzić innym :(

adam (niezweryfikowany)

BARDZO NAM CIEBIE BRAK. TO TY PODAŁEŚ NA DŁOŃ KIEDY INNI NAS KOPALI.DZIĘKI TOBIE ŻYJEMY CHOĆ TERAZ CZY TO MA SENS ,,, CI KTÓRZY ZACZELI KIEROWAC TĄ ORGANIZACJĄ PO TOBIE NIC NIE ROZUMIEJĄ,DLA NICH NIE LICZY SIĘ CZŁOWIEK TO TY MÓWIŁEŚ ZE JESTEŚMY LUDZMII!!!!!CAŁEMU SWIATUMY LUDZIE BEZDOMI ODDAŁBYM SWOJEC ZYCIE ZA TWOJE PO TWOJEJ ŚMIERCI MY SIĘ NIE LICZYMY.LICZY SIĘ DOWÓD OSOBOSTY ,PESEL I CZY KASA ZREFUNDUJE POBYT W OSRODKU LICZĄTYLKO NA KASĘ BOŻE KOTAN RATUJ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!JUZ POMAŁU I PO CICHU USUWAJĄ NAS Z NASZYCH DOMÓW .PAMIETAM JAK MÓWIŁEŚ TO CO ROBICIE ROBICIE DLA SIEBIE TO WASZ I MÓJ DOM MARECZKU POMÓZ NAM BO KRZYWDA DZIEJE SIE WIELKA..MOZE JESZCZE PÓŁ ROKU WYTRZYMAMY PRUBÓJEMY SIE BRONIC ALE ONI NAS CHCĄ SIĘ WYZBYC DLA NOWEJ SZEFOWEJ LICZY SIE KASA A MY NA DWORCE,PERONY ZA KRATY LUB DO KANAŁU KOTAN NIE POZWÓL NA TO O BOZE BRAK MI SŁÓOW.............

Zajawki z NeuroGroove
  • Bieluń dziędzierzawa

Wydarzenia te miały miejsce w październiku 1997. Był dzień nauczyciela więc nie było szkoły

i postanowiłem przyjechać do domu. I tak jakoś wyszło że znalazłem się na imprezie u kumpla.

Nic nadzwyczajnego, każdy coś pił, leciala muza itp. W pewnym momencie kumpel wyciągnął kilka

  • GBL (gamma-Butyrolakton)

Kwas gamma-hydroksymasłowy (GHB) i jego lakton (GBL) - groźne związki psychoaktywne, właściwości i metabolizm



Bogdan Szukalski1,Dariusz Błachut2, Marta Bykas2, Sławomir Szczepańczyk2, Ewa Taracha1


1Zakład Biochemii Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie


2Zakład Kryminalistyki i Chemii Specjalnej Urzędu Ochrony Państwa





Wstęp


  • Grzyby halucynogenne

Jednej jesieni przyszedł do mnie kuzyn. miał ze sobą litrowy słoik grzybków i zapytał mnie (i moich braci), czy

chcemy spróbować. jak nie jak tak. wzięliśmy chleb, masło :) i grzyby i poszliśmy na siłownię miejscowego

budynku stowarzyszenia kulturalno oświatowego. oczywiście nigdy tu nie ćwiczyliśmy ale o tej porze nikogo tu

nie było. przygotowaliśmy sobie kanapki (po pięćdziesiąt) i po zjedzeniu poszliśmy do baru. tu po piwku i prosto

ze słoika jeszcze po 20. do tego paluszki :).


  • MDMA (Ecstasy)

nazwa substancji- Extasy;


poziom doświadczenia użytkownika- kiedyś dużo mj, teraz dużo

XTC, amfetaminy;


dawka- dwie wiśnie, pół grama pyłu zjedzone (połówka dilerska,

nie ważona);


metoda zażycia- doustnie;


stan umysłu- pozytywne nastawienie, jak zawsze w klubach;


intencje- zajebista jazda ze znajomymi, jak zawsze :D;


miejsce spożycia- duży klub w moim mieście zwanym Bydgoszcz;