Niewinny skręt przy wieczornym piwku, magiczna tabletka, która podkręci imprezę, kreska albo i dwie kokainy czy amfetaminy dla lepszej koncentracji i wyników w pracy - to wszystko w Azji Południowo-Wschodniej nie istnieje. Przynajmniej na papierze i w ustach polityków
W praktyce narkotyki są na wyciągnięcie ręki: w Kambodży furorę robi pizza z zapiekaną pod serową pierzyną marihuaną, w Indonezji na fali są grzyby halucynogenne dodawane do omletów, batoników czekoladowych i napojów, w Wietnamie z kolei dominują opiaty.
Ale narkotykowa rzeczywistość Azji Południowo-Wschodniej to też dziesiątki, setki, a nawet, licząc łącznie z Chinami, tysiące wyroków śmierci, torturowanie "pacjentów" centrów rehabilitacyjnych, bieda i desperacja rolników uprawiających mak lekarski, wreszcie - mariaż narkotykowych bossów i wielkiej polityki.
Singapur najgorszy
Azji Południowo-Wschodniej pod względem surowości prawa antynarkotykowego dorównuje tylko Bliski Wschód, konkretnie państwa, w których litera prawa jest kreślona w zgodzie z szariatem (a zatem między innymi Iran i Arabia Saudyjska). Jednak siląc się na stworzenie listy najgorszych z najgorszych, różne redakcje czy organizacje bądź to pro-, bądź antynarkotykowe, zgodnie przyznają palmę pierwszeństwa Singapurowi.
W tym maleńkim państwie mieście nawet nie trzeba się pojawić na ulicy z "działką" w kieszeni, by trafić za kratki. Wystarczy co nieco we krwi - czujna policja graniczna może bowiem na lotnisku zażądać od podejrzanie wyglądającego turysty poddania się testowi na obecność narkotyków. Przy znalezieniu większych ilości, to znaczy 1,2 kg opium, 0,5 kg marihuany albo 15 gram heroiny grozi już stryczek. I władze wcale nie wahają się go użyć.
Na kolejnych miejscach plasują się także: Indonezja (z wyrokiem 10-15 lat odsiadki za zażywanie narkotyków i karą śmierci przez rozstrzelanie za handlowanie nimi), Malezja, Filipiny i Chiny, skąd oficjalnych statystyk co prawda brak, ale w 2006 roku na przykład Amnesty International ustaliła, że w ciągu zaledwie 16 miesięcy orzeczono w Państwie Środka 53 tysiące wyroków dożywocia lub śmierci w związku z paragrafami narkotykowymi.
Równie konsekwentnie co przy wydawaniu wyroków władze tych krajów pozostają nieugięte wobec kolejnych petycji z wnioskami o ułaskawienie skazańców i apelacji składanych nawet przez przywódców państw, z których pochodzą skazani na karę śmierci przemytnicy.
Rak społecznej tkanki
Na stanowisko władz w Singapurze, Kuala Lumpur, Dżakarcie czy Manili wpływa z jednej strony panujące w regionie przekonanie, że narkotyki w każdej postaci i ilości to rak społecznej tkanki, z drugiej - zupełnie pragmatyczny fakt sąsiedztwa tak zwanego Złotego Trójkąta, czyli obszaru na terenie Tajlandii, Laosu i Mjanmy (Birmy), z którego we wszystkich kierunkach płynie rzeka narkotyków. Zwolennicy rządów silnej ręki argumentują, że w razie poluzowania jej uścisku, region utonąłby pod napływem tsunami taniej heroiny.
To właśnie Złoty Trójkąt był od zakończenia II wojny światowej pierwszą globalną hurtownią opium i heroiny, zanim na rynku pojawił się Złoty Półksiężyc (tworzony przez Iran, Pakistan i przede wszystkim Afganistan). Na pierwsze miejsce farmerzy z Azji Południowo-Wschodniej zdołali od tego czasu powrócić tylko raz: gdy Afganistanem rządzili talibowie. Mimo to Złoty Trójkąt, a zwłaszcza Mjanma, wciąż pozostaje na podium z około 600 tonami produkcji opium rocznie (a łącznie z Laosem - ponad 800 tonami).
Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Przede wszystkim dlatego, że dla większości ludzi, którzy trudnią się uprawą maku lekarskiego, to jedyne źródło utrzymania, a rząd mimo (przynajmniej oficjalnych) chęci nie jest w stanie zaoferować im właściwie żadnej alternatywy.
Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal
Narkotykowy gorset poluzowała właściwie tylko Kambodża. I nie chodzi tu wcale o prawo, które dyktując za przemyt narkotyków karę kilkunastu lat więzienia i tak uchodzi za wyjątkowo liberalne (oczywiście jak na regionalne standardy).
W praktyce na nielegalne substancje - czy sprzedawanie, czy zażywanie - panuje ciche przyzwolenie, sygnowane także, a właściwie przede wszystkim, przez policję i polityków. Zasada jest prosta: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dotyczy ona jednak głównie turystów i co sprytniejszych obywateli eksperymentujących z narkotykami. Reszta, choćby i pokazowo, jest kierowana do specjalnych ośrodków, które de iure są centrami rehabilitacyjnymi, de facto - więzieniami i nierzadko obozami pracy w jednym.
Tego typu placówki nie mniej popularne są w Laosie, a ich historia sięga rządów komunistów, którzy w Wientianie rozgościli się na dobre pod koniec 1975 roku. Wypowiadając wojnę wszelakiej maści "elementowi aspołecznemu", a więc prostytutkom, hazardzistom, młodocianym przestępcom, narkomanom, a nawet hipisom, zaczęły wywozić tysiące ludzi na dwie wyspy w rezerwacie Nam Ngum, które wkrótce stały się stolicą laotańskiego marginesu społecznego.
Pod tym względem do dziś nie zmieniło się właściwie nic: wciąż są to ponure przeludnione nory, w których nadużycia, a nawet tortury są na porządku dziennym i nocnym. Może tyle, że w tworzeniu klinik-więzień od połowy lat 90. pomagała aktywnie UNODC, czyli oenzetowska agenda ds. narkotyków i przestępczości. - Szefowie pokoju bili ich do nieprzytomności. Niektórzy byli kopani, niektórzy bici kijami - tak na przykład w rozmowie z organizacją Human Rights Watch jeden z byłych "pacjentów" wspominał znęcanie się nad jego pięcioma kolegami z pokoju-celi.
Jednocześnie organizacja ustaliła, że w 2010 roku na ponad tysiąc osadzonych w placówkach rehabilitacyjnych większość nigdy nie miała żadnego narkotyku w ustach, nosie czy żyłach. Po prostu stały się one dogodnym (do tego permanentnie niedofinansowanym, przeludnionym i wyjętym spod nadzoru organizacji praw człowieka) kątem, do którego zamiatane są jednostki uznane przez lokalne władze za "społeczne śmieci": żebracy, bezdomni, dzieci ulicy, chorzy psychicznie.
Placówki tego typu, które zdaniem HRW tylko o włos ustępują obozom pracy przymusowej, to właściwie stały element krajobrazu we wszystkich 10 państwach członkowskich ASEAN. Obecnie w całym regionie na mocy decyzji sądów w klinikach-więzieniach przebywa co najmniej 300 tysięcy osób.
Metoda kija
Jeszcze niedawno regionalni dyplomaci i biurokraci z dumą konstatowali: metoda kija (czytaj: stryczka albo plutonu egzekucyjnego) działa. Bodaj najskuteczniejszą operację narkotykową przeprowadził rząd Thaksina Shinawatry, byłego policjanta, potentata telekomunikacyjnego a finalnie premiera Tajlandii w latach 2001-2006. W wojnie z narkobiznesem, którą Shinawatra wypowiedział w lutym 2003 roku, w ciągu trzech miesięcy zginęło ponad 2,7 tysiąca domniemanych przemytników i handlarzy narkotykami.
- Na przestrzeni dwóch dekad liczba aresztowanych rocznie narkomanów zmniejszyła się o dwie trzecie, z ponad sześciu tysięcy do około dwóch tysięcy roku temu - szczycił się z kolei w 2010 roku singapurski polityk Michael Teo. Na potwierdzenie dodawał: - Nie mam już dilerów handlujących narkotykami na ulicach, nie musimy prowadzić centrów wymiany strzykawek.
Na fali antynarkotykowego hurraoptymizu w Mongli w Birmie powstało muzeum walki z narkotykami, będące oczywistą apologią brutalnej kampanii niszczenia upraw maku lekarskiego i likwidowania płotek narkobiznesu (rzeczywistych bądź domniemanych), zwłaszcza w latach 1998-2006, kiedy to areał pól maku zmniejszył się o ponad 80 proc.
Tyle tyko, że na 2006 roku historia się urywa. To właśnie wtedy okazało się, że narkobiznes w Azji Południowo-Wschodniej jest współczesnym wcieleniem mitologicznej hydry lernejskiej. Wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, by baronowie narkotykowi odbili się od dna i rozpoczęli kolejną ofensywę na lokalnym i globalnym rynku. W ciągu niespełna dekady ilość produkowanej w Azji Południowo-Wschodniej heroiny potroiła się. Obecnie roczny obrót z handlu narkotykami tej części świata wynosi 16 miliardów dolarów. Tylko w ubiegłym roku ze Złotego Trójkąta w świat poszło prawie 800 ton opium i ponad milion tabletek amfetaminy.
Zwłaszcza ta ostatnia zdobywa coraz większe grono zwolenników, przede wszystkim dlatego, że laboratorium, w którym jest wytwarzana, w przeciwieństwie do pól makowych, można doskonale ukryć w górach, a w razie ewentualnego nalotu brygady antynarkotykowej - w ciągu kilku godzin przenieść w bezpieczne miejsce.
Iluzja
Po publikacji w ubiegłym roku raportu Transnational Institute "Bouncing Back - Relapse in the Golden Triangle" jeden z jego autorów, Martin Jelsma, oświadczył: - Zamiast trwać przy iluzji wolnego od narkotyków ASEAN, należy skierować strumień środków i wysiłków na zarządzanie rynkiem narkotykowym w możliwie najmniej inwazyjny sposób. Bo ten, czy się to komuś podoba, czy nie, i tak będzie istniał.
Jest to więc kolejny głos rozsądku, apelujący o rozwiązywanie przyczyn (bieda, korupcja), a nie redukowanie skutków. Czy jest to zarazem głos wołającego na pustyni - to się dopiero okaże. Dotychczasowe doświadczenie skłania jednak ku sceptycyzmowi: z biedą i desperacją miejscowych rolników próbowały wspólnymi siłami walczyć władze Birmy i Chin. I tylko pogorszyły sytuację. Jak zauważają bowiem autorzy raportu TI, "chińskie programy substytucyjne w Birmie i Laosie jeszcze bardziej zmarginalizowały lokalne społeczności, wypychając je z ich ziem tylko po to, by zrobić miejsce wielkim chińskim koncernom chińskim i lokalnym władzom".
To kolejny dowód na to, że prawda narkotykach w Azji Południowo-Wschodniej jest tyleż brutalna, co oczywista: mimo iż rządowe działa wycelowane powinny być w organizacje przestępcze, czerpiące największe korzyści z nielegalnego biznesu, to one jako jedyne korzystają z obecnej polityki. Przede wszystkim dlatego, że pod pięknie wygarbowaną skórką politycznej niezłomności i społecznej troski o los obywateli tętni rak korupcji. Tajemnicą poliszynela jest, że za cichym przyzwoleniem miejscowych notabli azjatyccy narkobaronowie budują hotele czy kasyna.
I nie jest to jedyna ciemna strona i tak czarnego rynku narkotykowego. Transnational Institute zauważa, że zawieszenie broni, które władze Birmy wynegocjowały z bojówkami i zbrojnymi grupami etnicznymi, przez lata walczącymi przeciwko rządzącej krajem dyktaturze, to tylko kwestia czasu. A wskazówki na jego zegarze tykają w takt czarnorynkowego rytmu. Wygaszenie konfliktu jest w istocie bowiem tylko jego uśpieniem, a kacykowie w pozornym letargu wcale nie próżnują: ciułając pieniądze z narkobiznesu, zdaniem Anthony'ego Davisa, analityka Janes Defence Weekly, przygotowują się do kolejnej ofensywy.
Już wkrótce może się zatem okazać, że nawet wałęsający się po ulicach wielkich miast narkomani będą najmniejszym zmartwieniem w tej części świata.