Handlarzy dopalaczami można ścigać z paragrafu "za narażanie zdrowia i życia". Ale policja i prokuratura niechętnie korzystały z tej możliwości, wolały nic nie robić.
Od tygodnia telewizje pokazują zdjęcia nieprzytomnych, młodych ludzi podłączonych do aparatury ratującej życie. Do tego rosnące z dnia na dzień statystyki zatruć dopalaczami. To musi robić wrażenie. Powstają sztaby kryzysowe, organizowane są narady i konferencje prasowe. Prokuratura Generalna zbiera informacje o śledztwach w sprawie dopalaczy, apolicja rzuca na front najlepszych funkcjonariuszy, zapowiadając jeszcze współpracę z Interpolem. Czyli wszystkie ręce na pokład.
Razi mnie taka "akcyjność" służb. Ich cel jest jeden: uspokoić opinię publiczną, zapewnić, że państwo działa jak należy. Szkoda, że na co dzień nie jest już tak pięknie.
- W starciu z dopalaczami polskie państwo jest bezradne. Nigdy ich nie dorwiemy, bo zawsze będą krok przed nami - mówił mi sześć lat temu poznański prokurator Jacek Bedryj, który prowadził największe w kraju śledztwo w sprawie handlu dopalaczami. Umorzył je, bo gdy przechwycono transport dopalaczy, ich składniki nie były jeszcze na liście substancji zakazanych, a lekarze stwierdzili, że nie można przesądzać o ich szkodliwości.
Przez kolejne lata wiele się zmieniło: podczas głośnej akcji w 2010 r. rząd zamknął większość sklepów z dopalaczami, liczba zatruć gwałtownie spadła. Ale potem pojawiły się nowe sklepy i nowe dopalacze. Jeszcze groźniejsze, bo w miejsce zdelegalizowanych substancji powstały w laboratoriach nowe, mocniejsze.
Liczba zatruć dopalaczami znów zaczęła rosnąć. Tylko w ubiegłym roku do szpitali w całej Polsce trafiło 2,5 tys. ludzi. Podejrzewa się, że kilkanaście zmarło z powodu dopalaczy. Potwierdzone są dwa przypadki.
Gdy przed tygodniem w Poznaniu, tuż przy sklepie z dopalaczami, znaleziono cztery nieprzytomne osoby, a następnego dnia kolejne pięć, zapytałem policję, co zamierza zrobić. Usłyszałem, że nie jest prowadzone żadne dochodzenie, bo nie ma podstaw. Ktoś się zatruł? Jego sprawa.
Zanim dopalacze ponownie trafiły na czołówki gazet, próbował działać wielkopolski sanepid. Tylko w tym roku kazał zamknąć 29 sklepów z dopalaczami. Ale powstały nowe. Sanepid nakładał kary na właścicieli sklepów - w tym roku już 1,6 mln zł. Ale komornicy nie potrafią ich wyegzekwować.
Jednak w polskim prawie był paragraf umożliwiający walkę z tymi dopalaczami, które są niebezpieczne, ale nie zawierają zakazanych substancji.
Andrzej Trybusz, szef poznańskiego sanepidu napisał do prokuratury w Poznaniu, by ścigała handlarzy dopalaczami za sprowadzanie zagrożenia dla zdrowia i życia wielu ludzi. Miał mocne argumenty: w poprzednim roku dopalaczami zatruło się w Wielkopolsce blisko 180 osób, w tym roku - już ponad 330.
Dotychczas z tego paragrafu skorzystało ledwie kilku prokuratorów. Prokuratura z Poznania odmówiła wszczęcia śledztwa, powołując się na opinię biegłych sprzed... sześciu lat. Biegli badali wtedy dokumentację medyczną kilku zatrutych osób, ale uznali, że nie można obwiniać za to sprzedawców dopalaczy. Bo przecież informowali, że dopalacze nie nadają się do spożycia. Jaką wartość ma ta opinia dzisiaj, gdy do szpitali hurtowo przywożeni są kolejni zatruci coraz mocniejszymi dopalaczami? Wydaje się, że żadną, ale dla prokuratury wystarczającą, by umyć ręce.
Szef sanepidu decyzję prokuratury dostał tuż przed potopem nowych zatruć. Jakie musiało być jego zdziwienie, gdy parę dni temu szef wielkopolskiej policji Rafał Batkowski zapowiedział, że handlarze będą ścigani za narażanie zdrowia i życia? Czyli z tego samego paragrafu, z którego jeszcze niedawno nie chciała ścigać ich prokuratura.
Nie chcę przesądzać, czy to nagłe olśnienie jest wynikiem przypływu dobrej woli czy politycznej dyspozycji. Faktem jest, że takie olśnienia zdarzają się niezwykle często. Przez kilka miesięcy opisywałem nękanie lokatorów poznańskich kamienic. Grupa wynajętych osiłków próbowała ich wykurzyć, odcinając wodę, rozbijając ściany. "Czyściciele" niemal każdego dnia szokowali nowymi pomysłami: ubrani w peruki podrzucali robaki na wycieraczki i padlinę do skrzynek na listy. Policja nie reagowała. Dopiero gdy sprawa stała się wystarczająca głośna, "czyścicieli" zatrzymano i oskarżono. Pamiętam, jak rzecznik policji tłumaczył potem, że znalazły się "nowe dowody". Tymi dowodami były zeznania lokatorów, których wcześniej policja słuchać nie chciała.
W Gnieźnie dopalaczami zatruły się właśnie trzy osoby. Policja błyskawicznie ustaliła, kto sprzedawał im dopalacze. Dwie osoby mają odpowiadać za narażenie na utratę zdrowia i życia. Czyli można działać szybko i skutecznie. Czy potrzeba było do tego setek zatrutych ludzi w szpitalach?
Komentarze