Tradycja konsumpcji narkotyków w Stanach Zjednoczonych przeszła dwie bardzo odmienne fazy, odzwierciedlające dwa całkowicie różne wyobrażenia na temat używek, jakie wykreowane zostały przez społeczeństwo amerykańskie w odmiennych etapach swojego rozwoju. Po okresie wielkiego zauroczenia i euforii towarzyszącej narkotykom w XIX w. nastała era prześladowań, restrykcji i nietolerancji, prowadząca do długiej i kosztownej wojny, którą ludność, nadzorowana przez instytucję państwa przemysłowego, zdecydowała się posłusznie popierać i wspólnie finansować.
Tradycyjnie opium czy koka dostępne były tylko w formie naturalnej substancji, którą konsumowano w taki sposób, że wpływ aktywnego czynnika chemicznego był w znacznym stopniu osłabiony. Rozwój chemii organicznej w XIX w. przyniósł człowiekowi Zachodu, wśród nowych zdobyczy cywilizacji, także cenne i silne substancje euforyczne. Na początku wieku po raz pierwszy z opium uzyskano morfinę, w połowie wieku z koki wytworzono kokainę, a w 1874 r. w wyniku skomplikowanych reakcji chemicznych z morfiny uzyskano heroinę. Strzykawka – wielki wynalazek dziewiętnastowiecznej medycyny – upowszechniona została ok. 1870 r. „Zdumiewający rozwój przemysłu farmaceutycznego zwielokrotnił znaczenie tych osiągnięć – pisze czołowy ekspert w dziedzinie historii narkotyków David Musto – W XIX w. te silne leki były o wiele szerzej dostępne w USA niż w jakimkolwiek innym państwie, głównie ze względu na specyfikę konstytucji Stanów Zjednoczonych”, gdzie każdy stan brał na siebie odpowiedzialność za problemy zdrowotne. W takich państwach jak Anglia czy Prusy rząd w dużo większym stopniu kontrolował stosowanie lekarstw. Jednakże „Ameryka posiadała tyle systemów prawnych, regulujących działalność profesjonalistów medycznych, ile było w niej stanów”. Ustawodawcy działali pod wpływem roszczeń zwolenników odmiennych teorii medycznych, zezwalając na zasady wolnej przedsiębiorczości, uprawianej przez praktyków medycznych. Z tego względu „gdy analizujemy konsumpcję opium, opioidów, koki i kokainy w dziewiętnastowiecznej Ameryce, mamy do czynienia z okresem powszechnego dostępu, nieograniczonych praw publikacji reklamowych i początkiem wielkiego entuzjazmu dla substancji, stosowanych bez większych zahamowań czy obaw”.
Środki, które dzisiaj uznawane są za niebezpieczne narkotyki, stosowano kiedyś powszechnie. Nie jest tajemnicą, że w ciągu ostatnich lat swojego życia Benjamin Franklin, czołowy mentor amerykańskiego oświecenia, regularnie zażywał laudanum, jeden z najpopularniejszych wówczas trunków alkoholowych zawierających opium. Jego nadzwyczaj błyskotliwy umysł nie zdołał jednak dostrzec w tym nic niebezpiecznego dla obywateli amerykańskiej republiki. Faktem jest, że z alkoholizmem walczono ale cudowne leki, czyli narkotyki traktowane były inaczej.
Zażywanie opium „nie wywołuje charakterystycznych dla alkoholu nie dających się opanować ekscytacji ,ale podnosi zalety umysłu, rozpromienia naszą życzliwość, motywuje do czynienia rzeczy wielkich w sposób szlachetny i bezinteresowny, wzmacnia w nas ducha pobożności, a ponadto podnosi naszą samodzielność i poczucie wartości” – w takich słowach zachwytu opisywał narkotyk w 1868 r. George Wood, lider społeczności medycznej w Filadelfii i prezydent Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego. Zwrócił uwagę również, że „podobnie jak poeta, który nigdy nie dozna bardziej wyrazistych fantazji, głębszych wzruszeń, nie znajdzie trafniejszych środków ekspresji, tak samo filozof nie zdobędzie się na bardziej wnikliwe i wyczerpujące spostrzeżenia od tych, jakich można doświadczyć, będąc pod wpływem opium w czasie jego działania”. Popularność opium i jego konsumpcja nieustannie wzrastały w Ameryce przez cały XIX w. jednak pojawienie się kokainy było powodem nieporównywalnie większej egzaltacji. A dodawano ją do wszystkiego. Bezalkoholowy tonic musujący coca-cola czy wino Vin Mariani to tylko najsłynniejsze marki kokainowe tamtej ery. Doktor William A. Hammond, jeden z najwybitniejszych amerykańskich neurologów, wychwalał kokainę jako znakomity i bezpieczny środek pobudzający, nie będący w stanie wywołać uzależnienia większego od tego, jakie powodują kawa czy herbata. To właśnie m.in. jego badania i autorytet zainteresowały pewnego młodego wiedeńskiego neurologa, który sam zaczął eksperymentować z narkotykiem. Nazywał się Zygmunt Freud i stał się jednym z najbardziej znanych i zagorzałych orędowników stosowania kokainy, którą przepisywał również swoim pacjentom. Jego głębokie i cenne przemyślenia, penetrujące skomplikowane procesy psychiczne, jakim poddany był człowiek w procesie cywilizacyjnej ewolucji, są w jakimś stopniu na pewno rezultatem doświadczeń, jakie umożliwiła mu kokaina.
Euforii popularności narkotyków, sprzedawanych jako lekarstwa, zaczęła towarzyszyć przeciwstawna tendencja narastającej nietolerancji. „Amerykanie szybko zaczęli kojarzyć palenie opium z chińskimi imigrantami, którzy przybyli do kraju po wojnie secesyjnej do pracy przy budowie kolei” – pisze David Musto. Był to jeden z pierwszych przykładów powstania silnego stereotypu w sposobie postrzegania narkotyków przez Amerykanów, polegający na powiązaniu narkotyku z grupą etniczną, która wzbudzała strach i skierowaną przeciwko sobie nietolerancję. Podobny proces stereotypizacji połączył w świadomości białych mieszkańców Ameryki kokainę z ludnością czarną i marihuanę z mniejszością meksykańską w początkach XX w. Te silnie ukształtowane przez rasizm stereotypy, którym towarzyszyły oskarżenia o demoralizowanie i gwałcenie białych kobiet, przyczyniły się w największym stopniu do powstania praw zakazujących używania narkotyków.
Historia marihuany w Ameryce jest jednak wyjątkowa pod jednym zasadniczym względem. W odróżnieniu od kokainy, morfiny, opium czy heroiny, w których dostrzegano narastający problem uzależnienia, Amerykanie nie mieli z nią praktycznie żadnych złych doświadczeń. Bo nie mieli doświadczeń w ogóle. Przybyła do ich kraju stosunkowo późno bo dopiero w latach 20. razem z wielkim napływem imigrantów zza Rio Grande, zatrudnianych w stanach południowego zachodu w rolnictwie. W latach Wielkiego Kryzysu, stanowiąc grupę niechcianą, stali się oni natychmiast celem oskarżeń o szerzenie przemocy pod wpływem narkotyku. Zakazano więc jego dystrybucji. Do lat 60. meksykańska marihuana znana była w stosunkowo wąskich kręgach, związanych głównie ze środowiskiem awangardy jazzowej. Fałszywe wyobrażenie Amerykanów o tej roślinie, jako o środku wzniecającym przemoc, zmieniło radykalnie wydarzenie na terenie pewnego gospodarstwa mlecznego w Bethel, 40 mil na południowy zachód od Woodstock w stanie Nowy Jork, w trzeci weekend sierpnia 1969 r. Wtedy świat zmienił się. I to w jakim stylu! Palenie marihuany przez gigantyczny tłum odbyło się w spokoju, jakiego trudno byłoby się spodziewać na imprezach, na których dominuje alkohol. Pisano później o tym wydarzeniu jako o „trzech dniach pokoju i muzyki” i „pamiętnym poczuciu społecznej harmonii… w tej przeogromnej masie ludzi”. Mimo niedoskonałej organizacji i do ostatniej chwili panującej niepewności, czy w ogóle dojdzie do skutku, na imprezie zaplanowanej na nie więcej niż 200 000 ludzi pojawiło się pół miliona. Brakowało żywności, brakowało toalet ale nikomu nie zabrakło narkotyków, a wśród nich tego „przerażającego potwora”, przy którym ponoć „Frankenstein padłby martwy ze strachu”, jak kilkadziesiąt lat wcześniej straszył marihuaną Amerykę jej cesarz prasy brukowej, William Randolph Hearst.
Gdy na Wietnam zrzucano napalm dla wielu było już jasne, kim naprawdę jest przerażający potwór. Bo na Woodstock przerażony nie był nikt i nikt też nie padał martwy ze strachu. Max Yasgur, właściciel farmy w Bethel, nazwał festiwal „zwycięstwem pokoju i miłości” i w zachwycie wypowiadał się o ludziach przybyłych na koncert. „Jeśli przyłączylibyśmy się wszyscy do nich – mówił po imprezie – bylibyśmy w stanie zamienić nieszczęścia, które są problemami współczesnej Ameryki, w nadzieję na bardziej pomyślną i pokojową przyszłość”.
Woodstock i klimat tamtych lat pozostaną najlepszą chyba ilustracją refleksji, jaką wyraził w jednej z najważniejszych prac swojego życia – Das Unbehagen in der Kultur – Zygmunt Freud, pisząc o ludzkiej miłości, że stanowi ona „z jednej strony sprzeciw wobec interesów rozwoju cywilizacji, z drugiej zaś, cywilizacja zagraża miłości człowieka przez narzucanie jej znaczących ograniczeń”. Rewolucja kulturowa lat 60. odsłoniła tę prawdę w oczach wielu, rzucając mieszkańcom Zachodu poważne wyzwanie, które zdaje się z ogromnym trudem docierać na wschodnioeuropejskie peryferie.
Jednym z pierwszych miejsc w Ameryce, gdzie pojawiła się marihuana, były najgęściej zaludnione dzielnice miasta Nowy Jork. „Trafiła tam m.in. dzięki muzykom, którzy sprowadzili zwyczaj palenia na północ wraz z wielką falą nowej „gorącej” muzyki, wymagającej od artystów wyjątkowych umiejętności, zwłaszcza w sferze improwizacji. W regionach przyległych do meksykańskiej granicy i w miastach portowych słyszy się już od pewnego czasu, że „najgorętsze” efekty swojej gry muzycy uzyskują z pomocą marihuany” – pisali w roku 1937 Hary Anslinger i Courtney Ryley Cooper. Jednym z powodów popularności tego nowego zwyczaju, jak odnotowali urzędnicy państwowi, było to, że marihuana miała „zadziwiająco ożywczy wpływ na zmysły artystów”.
Chociaż Milton „Mezz” Mezzrow nie był nigdy zaliczany do grona największych talentów jazzu, to faktem jest, że z najlepszymi grał. Pamiętany jest jako organizator historycznych sesji nagraniowych z Tommy Ladnierem i Sidneyem Bechetem, a także jako manager, współpracujący przez krótki czas z największą gwiazdą epoki Louisem Armstrongiem. Jego nadzwyczaj barwny życiorys – białego klarnecisty, pochodzącego z chicagowskiej klasy średniej, który zapragnął zostać „czarnym” muzykiem – wzbogacił dodatkowo pewien znaczący epizod. To właśnie on był tym facetem, który sprowadził marihuanę do stolicy czarnej Ameryki – Harlemu w czasach tzw. „harlemskiego renesansu” w latach 20., zdumiewającej eksplozji afro-amerykańskiej kultury z legendami takimi jak Cotton Club czy Duke Ellington.
W wydanej w roku 1946 książce Really the Blues Mezzrow wspominał swój pierwszy kontakt ze „złotym liściem” przywiezionym prosto z Nowego Orleanu przez dealera imieniem Patrick, który poczęstował go podczas jednego z koncertów. „Po skończeniu jointa wróciłem na scenę. Wszystko wyglądało normalnie i zwyczajnie zacząłem grać…” – wspominał to zdarzenie Mezzrow, przechodząc następnie do szczegółowego opisu efektu działania marihuany.
„Pierwsze, co zauważyłem, to że saksofon grał jakby w mojej głowie i że nie słyszałem zbyt dobrze części zespołu, choć czułem, że tam są. Wszystkie pozostałe instrumenty słychać było niczym z oddali. To brzmiało tak, jakby włożyć sobie do uszu zatyczki i zacząć mówić głośno. W pewnym momencie poczułem, jak stroik niesamowicie silnie wibruje mi w ustach, a w mojej głowie zahuczało jak w głośniku. Zauważyłem, że wślizguję się dużo swobodniej i dużo lepiej wyczuwam frazę – naprawdę zaczynałem się rozkręcać. Wszystkie dźwięki wypływały lekko z instrumentu, jakby były już wcześniej przygotowane… wystarczyło tylko dmuchnąć i wylatywały w powietrze, jeden za drugim, zawsze we właściwej chwili, bez najmniejszego wysiłku. Frazy miały jakby pełniejszą ciągłość i utrzymywałem się idealnie cały czas w temacie. Czułem, że mógłbym tak grać bez końca z głową pełną pomysłów i energii. Wszystko działo się bez wysiłku… Czułem się naprawdę szczęśliwy i pewny siebie. (…) Publiczność była podekscytowana z powodu tej subtelnej zmiany w naszej grze. Nikt nie wiedział, co się dzieje, ale jakaś dziwna energia unosiła się w powietrzu i sprawiała, że wszyscy płonęli z zachwytu. Za każdym razem, gdy otwierałem oczy, miałem przed sobą twarz dziewczyny, stojącej przy podeście i kołyszącej się jak wahadło – wspominał Mezzrow – musiałem wtedy szybko zamykać oczy, by nie wybuchnąć z radości”.
Mezzrow stał się w ten sposób regularnym palaczem trawy, a później również znanym i zaufanym w środowisku jej dostawcą. Nic dziwnego, że słowo mezz stało się też jednym z popularniejszych slangowych określeń na marihuanę. Mezzrow wspominał, jak do tego doszło.
„Większość z nas kupowała trawę od latynoskich chłopaków, a pewnego dnia pojawili się oni z gościem, który upychał swój towar w Detroit… On właśnie zapoznał nas z kimś, kto przywoził z Meksyku prawdziwy „złoty liść”, najlepszy, jaki można sobie wyobrazić. Gdy tylko dostaliśmy trochę tego nowego chwastu, prawie rozsadziło nam głowy. (…) Miał tak cudowny zapach i dawał takiego kopa, jak nic na Ziemi. Chłopcy mówili, że smakuje, jak czekoladka, o jakiej Hershey mógłby tylko pomarzyć. (…) Zanim się obejrzałem, musiałem zamówić nową, większą dostawę bo każdy, kogo znałem, dopraszał się o to. (…) Pomyśl tylko, ilu kotów możesz tym uszczęśliwić, mówili do mnie. Nawet nie zorientowałem się, kiedy stałem na rogu ulicy upychając towar. Ale to nie był żaden handel. Po prostu stałem z wypchanymi kieszeniami, a kolesie pojawiali się i znikali tak, jak mój „złoty liść”.
Z dnia na dzień stałem się najbardziej znanym człowiekiem Harlemu. Pojawiły się nowe słowa, które przyniosło życie: the mezz i the mighty mezz, odnoszące się, aż wstyd przyznać, do mnie i marihuany; mezzroll – tak nazywano gruby, wypchany, dobrze zrobiony papieros, który skręcałem; używano też określeń the hard cuttin’ mezz i the righteous bush. Niektóre z nich stały się integralną częścią harlemskiego slangu, a nawet ubarwiły mowę potoczną całej Ameryki. Myślałem, że padnę ze zdziwienia, gdy pewnego dnia, mając w ręce słownik Hipster’s Dictionary Caba Callowaya, przeczytałem, że mezz oznacza coś wyjątkowego i autentycznego. W Original Handbook of Harlem Jive Dana Burleya to samo słowo określono jako szczytowy, szczery! (…)
Ten łagodny meksykański liść naprawdę wniósł coś nowego na Harlem – nowy język, prawie całkowicie nową kulturę”. Kultura, o której pisał Mezz, z całą pewnością w jakiś sposób wpłynęła, a kto wie, jak silnie ukształtowała jedno z najbardziej zdumiewających i przełomowych zjawisk w historii muzyki, stanowiące tylko preludium do wielkiej rebelii, jakiej muzyka afrykańska dokonała w zachodnim świecie w wieku XX. Nie jest też przypadkiem, że kojarzony z rebelią „złoty liść” spotkał się z tak silną reakcją sprzeciwu ze strony obrońców tradycji i obyczajów, tętniących impulsami rasizmu i nietolerancji.
Zbigniew Jankowski
Przypisy:
D. Musto, Drugs in America. A Documentary History, New York University Press, 2002, s. 410-416, 438, fragmenty
H.J. Anslinger, C.R. Cooper, Marijuana: Assasin of Youth, M. Mezzrow, B. Wolfe, Really the Blues.
D. Musto, Drugs in America. A Documentary History, New York University Press, 2002, s. 183-93, G. Wood, A Treatiese of Therapeutics and Pharmacology, 219-20;
S. Freud, Civilization and Its Discontents, W.W. Norton & Company, 1989, s. 58.
Komentarze
bardzo ciekawy art. :)
świetny artykuł więcej takich!
Więcej o narkotykach na świecie macie tutaj, także tego autora:
http://spliff.com.pl/index.php?option=com_content&task=category§ioni...
Ciekawy, jednak zbyt krótki. Z chęcią poczytałbym wiecej.
zgadzam się! znakomity tekst, jeśli chcecie poczytać o tym, jak doszło do utrwalenia obecnej polityki antynarkotykowej, przeczytajcie: odurzeni. historia narkotyków 1500-2000 richarda davenport-hines'a. tak naprawdę to w pierwszej części opowieść o XIX w. w anglii, francji i ameryce, skąd autor garściami info o nowych substancjach. nikt nie myślał o dragach w kategorii uwalania się. początki wynikały najczęściej ze względów medycznych. każda substancja kolejno (morfina, kokaina, heroina) pojawiała się w aurze cudownego panaceum na wszystko. tylko nieliczni lekarze podchodzili do sprawy z dystansem wyczuwając zagrożenia związane z uzależnieniem. cała paranoja dziś to pokłosie końca XIX w., o czym w powyższym artykule - nagle celem ataku stali się chińczycy z ich palarniami opium, a potem meksykanie. narkotyki sparowano ze światem przestępczym. ale nikt dziś nie mówi prawdy, że trafiły tam one, bo ludzie, którzy z nich korzystali, zostali wypchnięci poza margines społecznego funkcjonowania... na koniec tylko tyle - podobno żyjemy w czasie dominacji nauki. podobno. bo to bzdura. jesteśmy oszukiwani na każdym kroku. państwa, rządy, ich instrumenty, systemy prawne... nic z tego nie służy dobru jednostki. osobiście mam dość mówienia mi, co mogę, a co nie - nie zabraniam nikomu palić tytoniu i pić alkoholu. dlaczego ktoś zabrania mi spróbowania dmt?
Ale tu też wdało się trochę potknięć.
"w 1874 r. w wyniku skomplikowanych reakcji chemicznych z morfiny uzyskano heroinę." - od kiedy acetylacja to skomplikowany proces? Autor pewnie jak zwykle chciał postraszyć...
Albo perełki z tłumaczenia. "Upychać" to chyba według tłumacza "to push"? Drug pusher - upychacz narkotyków? Ktoś tu cienko z angielskim stoi... Albo "chwast" - weed. Zioło, nie chwast! ech
Jak zwykle wszystko przez je*** rasizm :/ Tylko idioci nienawidzą innych za odmienność etniczą. Nie mylic z zagrożeniami imigracji takich osób.
A co rozumesz przez: zagrożeniami imigracji takich osób.
http://sondy.ox.pl/sonda,7,czy-jestes-za-legalizacja-posiadania-narkotyk...
j.w.
Naprawde tak sądzisz?