Coraz głośniej mówi się o potrzebie legalizacji medycznych zastosowań marihuany. Jednak takich substancji wyklętych jest więcej. Od lat 70. ciąży na nich odium narkotyków. Czas, by przyjrzeli się im naukowcy, a nie prokuratorzy.
Od pół wieku medyczne badania nad psychoaktywnymi substancjami są zabronione przez prawo. Naznaczone jako narkotyki, odsądzone od czci i wiary, zostały pozamykane w kodeksach karnych, a zbliżanie się do nich nie wiązało się z niczym miłym. Jednak razem z troską o społeczną trzeźwość odcięliśmy potencjalne korzyści, jakie moglibyśmy czerpać z medycznego zastosowania tych środków. Możemy zamykać oczy i zatykać uszy, ale - podobnie jak przy medycznych właściwościach marihuany - zamiast usilnie udawać, że ich nie ma, a narkotyk to tylko zło, może warto byłoby wykonać rzetelne badania i używać tych środków z rozwagą. Ostatecznie przecież wiele środków stosowanych do uśmierzania bólu czy używanych do wprowadzania pacjentów w narkozę to też substancje psychoaktywne. Tylko jak bez nich operować czy leczyć ból nie do zniesienia? Zrezygnowalibyście z tego w imię chemicznej czystości mózgu?
Na granicy pseudonauki
Ta historia rozpoczęła się, gdy w 1943 roku pracujący dla szwajcarskiego koncernu farmaceutycznego chemik Albert Hofmann zsyntetyzował LSD. Na początku substancje takie jak LSD nazywano psychomimetykami, zauważono bowiem, że naśladują objawy schizofrenii czy innych chorób psychicznych. W 1957 roku ochrzczono je nazwą "psychodeliki", a ich ojcem chrzestnym stał się brytyjski psychiatra Humphry Osmond. Działanie tych środków skojarzyło mu się z greckimi słowami "psyche" - umysł i "delein" - objawiać. Uznał, że związki te pozwalają zajrzeć w głąb naszej psyche, wywołując doświadczenia różne od zwykłego stanu umysłu: halucynacje, odmienne stany świadomości. Uważał przy tym, że ich zastosowanie otwiera nowe pole dla psychiatrów, neurologów, psychologów.
I rzeczywiście, z tamtego czasu pochodzi blisko tysiąc prac na temat zastosowań psychodelików w psychiatrii. Próbowano nimi także leczyć chorych na schizofrenię, depresję czy alkoholizm. Wtedy jednak nie było właściwych procedur - brakowało grupy kontrolnej, nie stosowano podwójnie ślepej próby. Wyniki tych doświadczeń można więc potraktować anegdotycznie, a badania powtórzyć z zastosowaniem dzisiejszego rygoru prób klinicznych. Tyle że wiedza przegrywa z ideologią.
LSD stworzono w latach 40., ale 30 lat później - wraz z innymi podobnymi środkami - w wielu krajach zaklasyfikowano je jako substancje mające duży potencjał nadużywania i brak uznanego zastosowania medycznego. Są niedostępne w legalnym obrocie. W tym worze znalazły się: heroina, LSD, marihuana, MDMA, meskalina, psylocybina. Klamka zapadła. Żadnych badań, żadnych prób.
Była to zdecydowanie bardziej polityczna niż naukowa decyzja. No, ale nie da się ukryć, że złą naukową prasę robili psychodelikom sami ich badacze, działając nieraz na granicy nauki i pseudonauki - niejednokrotnie ześlizgując się na stronę mistyczną i oniryczną.
Mistyczny odjazd
Wśród nich wymienić należy m.in. Wilhelma Reicha, ucznia Zygmunta Freuda. Używał substancji psychoaktywnych, by lepiej wejrzeć w podświadomość, i te mentalne wycieczki doprowadziły go choćby do odkrycia "podstawowej energii kosmicznej", czyli orgonu.
Drugą barwną postacią jest psycholog z Uniwersytetu Harvarda Timothy Leary, jeden z guru ruchu hipisowskiego w latach 70. Założyciel Ligi Duchowych Odkryć, sekty, która za swego rodzaju komunię uważała zażycie LSD. A zaczęło się od tego, że Leary zupełnie naukowo badał LSD i psylocybinę (składnik niektórych grzybów).
Ze świata nauki w krainę doświadczeń parapsychicznych odjechał także odkrywca ecstasy - Aleksander "Sasza" Shulgin. Profesor farmakologii, który sam na sobie eksperymentował z poszerzaniem świadomości. Szacował, że miał ponad 4 tys. doświadczeń z rozmaitymi związkami działającymi na mózg: stymulantami, środkami uspokajającymi, wywołującymi drgawki, wyłączającymi emocje.
"Ecstasy" to naprawdę nietrafiona nazwa - oburzał się zresztą, opowiadając o swoim najbardziej znanym dziecku, MDMA (3,4-metylenodioksymetamfetaminie). - W MDMA nie ma nic ekstatycznego - twierdził. - Jeśli już, to powinna się nazywać raczej "empathy" - bo pod jej wpływem doświadczasz bliskości, akceptacji i głębokiego zrozumienia siebie i innych. Czułem się czysty, jasny, otwarty - to była łagodna, wszechogarniająca euforia. MDMA to aspiryna dla duszy - przekonywał Shulgin.
Zbyt wielu jednak nie przekonał. Dzięki odjazdom takim jak jego na psychodelikach ciąży takie piętno, że niewielu specjalistów podjęło się poważnych badań. O samej ecstasy wiemy dziś, że zaburza w mózgu poziom neuroprzekaźnika serotoniny, uszkadza pamięć, a może dokonuje nawet zupełnie fizycznych zniszczeń w tkance nerwowej. Jaki jest jednak mechanizm jej działania? I czy nie dałoby się jej zaprząc do jakichś pożytecznych działań?
One leczą!
Być może dowiemy się tego wkrótce, bo w murze oporu wobec psychodelików pojawiają się pierwsze szczeliny. W USA, Szwajcarii czy Wielkiej Brytanii naukowcy prowadzą badania, które mogą stanowić nadzieję dla chorych onkologicznie, neurologicznie czy psychiatrycznie. Pokazują one potencjalne zastosowania LSD czy psylocybiny w leczeniu lęków,depresji, uzależnień, klasterowych bólów głowy w migrenach, stresu pourazowego.
Coraz głośniej mówi się o leczniczych właściwościach marihuany. Wiemy o korzyściach z używania jej w leczeniu stwardnienia rozsianego, bólów neuropatycznych i chronicznych odpornych na inne formy terapii. Doświadczenia prowadzone w Sidney Farber Cancer Center w Bostonie opisane na łamach "New England Journal of Medicine" dowodzą, że marihuana zmniejsza o co najmniej połowę nudności u osób przechodzących chemioterapię.
Z kolei według badań opublikowanych w piśmie "Cancer Research" kannabinoidy zawarte w marihuanie są skuteczne w leczeniu glejaka wielopostaciowego - jednej z najbardziej śmiertelnych form guza mózgu.
Pisma naukowe pełne są takich informacji: THC (tetrahydrokannabinol, główna substancja psychoaktywna zawarta w konopiach) obniża ryzyko rozwoju miażdżycy, ma terapeutyczne działanie w kilku odmianach epilepsji, radzi sobie z wirusami odpowiedzialnymi za rozwój niektórych nowotworów, obniża poziom glukozy we krwi. Od 2001 roku psychiatra Francisco Moreno z University of Arizona eksperymentuje z zastosowaniem psylocybiny u osób z chorobą afektywną dwubiegunową. Z kolei dr Michael Mithoefer prowadzi badania nad zastosowaniem ecstasy w leczeniu zespołu stresu pourazowego. W "Nature Reviews Neuroscience" ukazała się praca autorstwa szwajcarskiego psychiatry Fransa Vollenweidera dowodząca, że wiele psychodelików zmniejsza aktywność receptora w mózgu, na który działa także serotonina. Mogą więc działać przeciwlękowo i antydepresyjnie.
Przeciwnicy się burzą, twierdząc, że okienko, w którym te substancje mają zastosowanie lecznicze, jest bardzo wąskie. A otwierając się na ich używanie medyczne, tworzymy furtkę, przez którą mogą wymknąć się im spod kontroli.
Wciąż jednak powstają fundacje, które zbierają pieniądze na naukowe badania - jedną z nich jest Beckley Foundation, inną Multidisciplinary Association for Psychedelic Studies. Tą ostatnią zarządza dr Rick Doblin. Walczy o regulacje prawne pozwalające na szersze używanie psychodelików, niejednokrotnie toczy sprawy sądowe o pozwolenia na badania dla naukowców, zbiera też dla nich fundusze.
Jest uparty. I uważa, że najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Może więc zamiast zamykać narkotyki w lochach, powinniśmy bardziej je oswoić i poznać? Przy właściwym traktowaniu mogą zmienić się w użyteczne leki.
Na tych badaniach jednak wcale nie zależy koncernom farmaceutycznym, bo wielu z psychoaktywnych substancji nie da się już opatentować. Jak więc czerpać z nich zyski?
Czy nasze demony wygrają z rozsądkiem?
Walka trwa. Wynik wciąż jest niepewny...