Hans Desk Proto (brader)
Z Hansa Deska to żaden literat nie będzie. Przeczytajcie zatem opowiadanie nieżyjącego już brata Hansa, Michała. Hans dobrze brata pamięta. Brat ćpał, pisał prozą i wierszem, grał na perkusji w kapeli “Messershmitt”. Hans ma trochę rękopisów rozrzuconych po różnych kajetach. Poczytajcie sobie, jeśli chcecie, bo pierwszy raz brat ma okazję coś opublikować, choć zza grobu, dzięki niżej podpisanemu. Tytuł pochodzi od Hansa. I korekta też, bo z ortografią / interpunkcją brat był na bakier. Troszkę trzeba to było opracować.
Hans Desk
Opowiadanie bez tytułu znajdujące się w “Kalendarzu pracownika łączności 1984”, pochodzące przypuszczalnie z roku 1986
Są dni, a nawet tygodnie, których całkowicie nie pamiętam. Nie mógłbym odpowiedzieć na żadne pytanie dotyczące takich okresów. Po prostu biała plama.
Kiedyś ktoś mi powiedział, że spędził razem ze mną kilka dni we Wrocławiu. Zaklinałem się, że o niczym takim nie wiem, bo faktycznie nie wiedziałem, a on mi na to pokazuje zapisany niewątpliwie moim charakterem pisma rachunek z knajpy. Zabijcie mnie, nie mogłem sobie przypomnieć nic a nic. Okazało się, że napisałem człowiekowi wierszyk, podałem jakiś adres w Gdańsku i pożyczyłem, bagatelka, 5 tysięcy. Wtedy to było całkiem sporo forsy.
Innym znów razem otrzymałem list od jakiejś panienki z którą ponoć spędziłem uroczy wieczór na Dworcu Centralnym. Napisała mi, że musimy się koniecznie zobaczyć, jak przyjedzie do Warszawy i żebym pozdrowił swoją żonę i synka. Na miły Bóg, nigdy nie miałem żony i nie palę się do małżeństwa. A o synku nic nie powiem, bo kto wie, czego się jeszcze przypadkiem od kogoś mogę dowiedzieć.
Nadchodziła noc, jeden z tych styczniowych mroźnych wieczorów, kiedy to spłoszeni przechodnie przesiadują w obskurnych knajpkach na Nowym Świecie. Stałem oparty o ścianę naprzeciw takiego lokalu i czekałem. Trwało to okropnie długo, godzinę, może trzy godziny. Czas był czymś dla mnie całkowicie niewymiernym. Stałem i patrzyłem. Było okropnie. Myślę, że mi było dwa razy zimniej niż innym. Musiałem tam stać i czekać aż do skutku. Setki różnych myśli przelatywały mi przez głowę jak lawina. Ból w nogach stawał się coraz bardziej nieznośny.
Człowieku zmiłuj się, przyjdź wreszcie.
Lekarze mogliby napisać kilka rozpraw medycznych na temat stanu, w jakim się znajdowałem. Zresztą myślę, że paru z nich właśnie teraz nad tym pracuje.
Mnie cały świat był wtedy obojętny. Modliłem się tylko, żeby przyszedł ten koleś z towarem, a cała reszta już się jakoś ułoży. Kimnę sobie gdzieś na klatce, a jutro coś się wymyśli.
Żeby tylko przyszedł.
Następny zaśnieżony i oblodzony autobus zatrzymał się na przystanku po przeciwnej stronie ulicy zasłaniając kawiarniane okna. Zaczynał padać śnieg. Jacyś ludzie wychodząc z autobusu głośno się śmiali. Światło zepsutego neonu migało regularnie na zaspę przy której stałem. Miałem wrażenie, że z każdą minutą moje nogi coraz bardziej zmieniają się w kostki lodu.
Ktoś mnie potrącił i o mało nie wpadłem pod nadjeżdżający autobus.
- Co tak stoisz na środku drogi? – zawołał jakiś małolat i zaczął się śmiać.
Śmiech to jest coś wspaniałego i uwielbiam się śmiać, ale wtedy po prostu fizycznie, nawet na siłę, pod wpływem nie wiem jakich łaskotek, nie zaśmiałbym się ani razu. Czułem, że nikt nie przyjdzie i miałem rację.
Lokal kat. V właśnie zamykał swe podwoje. Na wpół zmarznięty ruszyłem z miejsca i poczłapałem przed siebie. Chodzenie sprawiało mi w takich razach niejaką trudność. Wszedłem do jakiejś klatki schodowej na Starym Mieście i przycupnąłem na ostatnim piętrze. Tuż za ścianą grało radio czy telewizor. Ktoś chodził po mieszkaniu. Pewnie jedli kolację. Ja nie jadłem nic od dwóch dni. Musiałem trzymać pieniądze na towar. Dla kogoś takiego jak ja, jedzenie było rzeczą dużo mniej ważną niż grzanie, do tego stopnia, że prędzej bym umarł z głodu, niż wydał, chociaż grosz z tych ostatnich trzystu złotych.
Nigdy nie miałem odwagi odebrać sobie życia. Ale to, dlatego, że zawsze miałem jakąś nadzieję: albo na szpital albo na towar, albo na powrót do domu. Tym razem nadziei nie było.
Ostatni tydzień dobijałem się wszędzie, byłem chyba w pięciu szpitalach, co dało mi jedną noc spędzoną na izbie przyjęć. Rano jakiś sanitariusz wyrzucił mnie na dwór kopiąc w tyłek na do widzenia. Koleś, który miał mi tego dnia dostarczyć towar się nie pojawił. O domu nie było co marzyć. Zresztą nie miałem pretensji do nikogo. Wiedziałem, że ta sytuacja jest tylko i wyłącznie wynikiem moich świadomych i wieloletnich szaleństw. Nie chciałem wierzyć w swoją chorobę. To byłoby równoznaczne z pogodzeniem się ze śmiercią.
Cóż, tym razem nie pozostało już nic innego, jak tylko skończyć ze sobą tu, na klatce. Coś, co fachowcy nazywają zespołem abstynencyjnym po długotrwałym przyjmowaniu opiatów, męczyło mnie wtedy w sposób niewyobrażalny. Nie było w moim ciele ani kawałeczka nie dręczonego narastającym bólem. Chciałem płakać, wyć, ale się bałem, że ktoś mnie usłyszy i wyrzuci na mróz. W żołądku grała cała orkiestra symfoniczna. Marsz pogrzebowy.
Bardzo chciałem żyć, mieć przyjaciół, śmiać się, cieszyć, ale nie wierzyłem już w żaden szczęśliwy koniec mojej tragedii. Chciałem tylko, żeby przestało boleć. Tak, można mi zarzucić, że jestem głupcem, utracjuszem i łajdakiem. Z tym się zgadzam. Ale nigdy nie byłem samobójcą. Nie wierzę w życie pozagrobowe. Nadal to wiem, że śmierć jest końcem wszystkiego.
Nienawidziłem siebie tak mocno, ale nie chciałem się zabić.
I tak, sam na klatce z odmrożonymi nogami i rękami, skazałem się z konieczności. Naprawdę nie miałem już dokąd pójść. Parę dni wcześniej, przeczuwając taki koniec i po trosze ze strachu, kupiłem żyletkę. To było coś, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa i wolności, o ile w takiej sytuacji można o czymś podobnym mówić.
Ze łzami i strachem w oczach, zarośnięty i nie myty od tygodni, zacząłem się ciąć.
Jak we mgle miałem nadzieję, że ktoś mnie znajdzie, nim się wykrwawię. Jak bardzo pragnąłem być w ciepłym łóżku szpitalnym. Nie było mnie już stać na żadną kombinację. Mogłem przecież po tym akcie rozpaczy zapukać do drzwi, za którymi byli przecież ludzie. Ale bałem się wszystkich. Ostatnie tygodnie przyniosły mi taką serię upokorzeń i bólu, że zacząłem się lękać każdego spojrzenia.
Bolało mnie okropnie, ale zrobiłem to wiele razy, może za wiele... Wyrzuciłem narzędzie mordu i opuściwszy rękę czekałem. Strach przed śmiercią mieszał się z poczuciem strasznego osamotnienia. Krew płynęła po palcach i kapała na brudne schody.
Myślałem o matce. Tak... wiedziałem, że wycierpiała przeze mnie okropnie dużo, za dużo...
Przez chwilę poczułem się wyzwolony, nawet mój głód przycichł gdzieś. A ręka przestała piec i szczypać.
I wtedy przypomniałem sobie śmierć Piotrka. Nie wiem, ile czasu upłynęło od mojej desperackiej decyzji. Jego twarz, niewidzące oczy. Zobaczyłem siebie. To nie ma sensu, trzeba gdzieś zapukać. Ale nogi były jak z waty.
I tak widząc siebie martwego, mając przed sobą tylko ciemność i nicość, próbując krzyczeć, umarłem.
Michał Wasilewski (1963 – 1987)
MILENIUM
We were never being boring
opowiadanie jest częscią
większej, zbiorowej powieści psychoursynowskiej Żyćko + Śmierćka.
Komentarze
Chyba to nie jest na faktach, bo by z wykrwawiającym się ciałem nie miał pomyślunku przecież o pisaniu czegoś takiego.
Chyba to nie jest na faktach, bo by z wykrwawiającym się ciałem nie miał pomyślunku przecież o pisaniu czegoś takiego.