Tygodnik Polityka opublikował niedawno raport zatytułowany Nabrani
(nr 20/2000), omawiający nowy, dość powszechny obyczaj "łagodnego grzania":
narkotyzowania się (raczej z wyłączeniem heroiny) przez ludzi sukcesu,
odstających od stereotypu brudnych i obszarpanych "narkomanów od
Kotańskiego". Narkotyzują się studenci, naukowcy, przedsiębiorcy, konsultanci
handlowi. Zasadniczą część raportu stanowią wypowiedzi początkujących
narkomanów; mają od 24 do 34 lat i pełnią role społeczno-zawodowe związane
z prawną bądź komunikacyjno-symboliczną obsługą rynku gospodarczego. To przede
wszystkim prawnicy, pracownicy agencji reklamowych, dziennikarze, socjolodzy
zajmujący się marketingiem. Oczywiście, respondenci Polityki nie stanowią
reprezentatywnej próbki początkujących narkomanów, gdyż intencją autorów
raportu było zwrócenie uwagi na nowe stosunkowo zjawisko społeczne.
Jak trzeźwo zauważyła jedna z młodych czytelniczek tygodnika w liście do redakcji,
raport może być odczytany, na pewno wbrew intencjom, jako mimowolna
zachęta do narkotyzowania się, gdyż "grzanie" przedstawione jest jako
nieodłączny element stylu życia ludzi, którzy odnieśli sukces, a nawet jako
czynnik wspomagający osiągnięcie sukcesu.
Opublikowane wypowiedzi mogą budzić silną, negatywną reakcję moralną.
Jest ona naturalna, gdy czytamy, jak 32-letni urzędnik państwowy zwierza się:
"Myślę o momencie, kiedy mój sześcioletni syn podrośnie i za ileś tam lat
będę mógł sobie z nim przypalić. Śmiechawa (to znaczy w slangu - niepowstrzymany
chichot po marihuanie) z własnym dzieckiem, to jest to". Stwierdzenie,
że narkotyzujący się respondenci są ułomni moralnie jest na tyle oczywiste,
że banalne. Ale raport Polityki przynosi niesłychanie interesujące informacje
nie tylko o zjawisku narkotyzowania się w wyższych warstwach społecznych,
ale o ludziach, którzy się na nie składają. Otóż tym, co uderza w wypowiedziach
respondentów Polityki, jest ich niesłychany prymitywizm językowy.
Rafał, pracownik reklamy, lat 27 tak opisuje swoje weekendy: "Po ciężkim tygodniu,
gdy przychodzi weekend, walę sobie koks. Że drogo? Fakt, dwie bańki za torebkę,
ale stać mnie teraz na to, no i nie ma długiego zejścia jak po amfie. Dla mnie
to czysta przyjemność: kokaina, kumple, gorzała i dobra muzyka. I wszystkim
się gęba nie zamyka. Stany euforyczne".
Nie chodzi o styl życia, jaki rzeczony pan Rafał prowadzi, ale o kategorie,
jakich używa do ich językowego opisu. Ktoś, kto miał do czynienia z socjologią
języka, zwróci uwagę na ubóstwo składni i leksyki charakterystyczne
na przykład dla górników walijskich, nad którymi kilkadziesiąt lat temu
prowadzono badania, od jakich zaczęty się rozważania nad językową stratyfikacją
społeczeństwa. Respondenci Polityki, wysoko wykwalifikowana siła robocza
obsługująca gospodarkę rynkową, wypowiadają się, używając - według terminologii
wprowadzonej przez Basila Bernsteina - nie "kodu otwartego" właściwego dla
wyższych, lepiej wykształconych, innowacyjnych warstw społecznych, ale
"kodu zamkniętego", którego używają ludzie z warstw niższych, pełniący
role bierne i odtwórcze.
Warto przy tym zwrócić uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, narkotyzowanie się
nie jest dziś w najmniejszym stopniu powiązane z artystycznym awangardyzmem,
jak bywało to mniej więcej do połowy dwudziestego wieku ani kulturową innowacją
i bliżej nieokreślonym buntem, jak w przypadku bitników w latach pięćdziesiątych
i hippisów w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jest wyłącznie
sposobem na zabijanie wolnego czasu, a narkotyk stał się - z punktu widzenia
konsumentów - jedynie towarem.
Po drugie, jeśli przyjąć - co wydaje się sensowne - że prymitywizmowi
językowemu towarzyszy na ogół prymitywizm umysłowy, a używanie "kodu zamkniętego"
wyklucza innowacyjność, to bardzo ważne role społeczne związane z obsługą
nastawionej na masową konsumpcję gospodarki rynkowej pełnią dziś ludzie
prymitywni intelektualnie i nietwórczy. A jednocześnie nie widać jakichkolwiek
oznak, by brak kreatywności i umysłowy prymitywizm składały się na cechy
dyskwalifikujące ich pod względem zawodowym. Wydaje mi się, że obecnie obsługa
rynku nastawionego na masową konsumpcję wręcz wymaga ludzi, u których
sprawność techniczna łączy się z brakiem cech twórczych i niezdolnością do
wprowadzania innowacji.
Powstaje warstwa, której członkowie łączą niegdyś wykluczające się
cechy: umiejętność mobilizacji i dyscypliny związanej z charakterem wykonywanej
pracy, sprawność techniczną w obsłudze mechanizmu rynkowego wymagającą wyższego
wykształcenia i ciągłego dokształcania się, prymitywizm umysłowy charakteryzujący
ciemnego chłopa z zabitej deskami wsi oraz luzactwo podmiejskiego chuligana.
Jeżeli zaś przez naturalny konserwatyzm ("taj bude kak buwało" - jak mawiały
w II Rzeczpospolitej środowiska "żubrów wileńskich") rozumieć odruchową niechęć
do innowacji i obronę przed nimi, to ta właśnie opisana wyżej skrótowo warstwa
postępowych ciemniaków stanowi dziś jego naturalną społeczną bazę.
Jest to pewien paradoks, bowiem funkcjonuje ona zawodowo w środowisku zmieniającym
się niesłychanie szybko, uważanym za przesycone innowacyjnością. Warto, odpowiadając
na to zastrzeżenie, zwrócić uwagę, że są to innowacje wyłącznie techniczne, które
nie mają - inaczej niż bywało w przeszłości - społecznych i kulturowych konsekwencji.
Pseudoliberalne przesądy, opisujące naturalne nastawienie życiowe tych wyedukowanych
technicznie i ciemnych warstw społecznych, są dzisiaj znakiem, po którym można
rozpoznawać nowe wcielenie dobrze znanego typu społecznego, niegdyś ochrzczonego
mianem kołtuna.
Komentarze
Nie kryty krytyku, mistrzu przytyku. Racz zwrócić uwagę na to co prawie sprawę rozstrzyga. Rozumiesz chyba, że to co jednemu proste się zdaje, drugiemu zagwostke w sercu zadaje.
Prosto jest łajać innych za mowę. Trudniej zachęcić serdecznym słowem. ;)