Co trzeci młody Polak miał lub ma kontakty z narkotykami. Czy mamy złą młodzież? Niekoniecznie, ale na pewno mamy złe prawo. Bo w jego świetle tenże co trzeci młody Polak jest przestępcą.
Karanie za posiadanie narkotyków bez dodatkowych działań społecznych, rozsądnej kampanii i nowych ośrodków terapii nie ma sensu. Dotąd można było to przewidywać, teraz można powiedzieć z całą mocą: polskie prawo antynarkotykowe się nie sprawdziło.
36% młodych Polaków w wieku 17-18 lat paliło w życiu marihuanę. Co ósmy nastolatek zażywa ją stale (miał kontakt z pochodnymi konopi w ciągu ostatnich 30 dni). Co siódmy brał amfetaminę, heroinę na szczęście już tylko co pięćdziesiąty. I tak dalej. Te dane przynosi nowe badanie Krajowego Biura do spraw Przeciwdziałania Narkomanii. Publikacja tych wyników to nie powód, żeby się pastwić nad Polakami wkraczającymi w dorosłe życie. Nie są zasadniczo gorsi od nastolatków za granicą. To raczej okazja do spojrzenia na polskie prawo. Biuro przeprowadza bowiem badanie co cztery lata. Pierwsze było w roku 1995. Drugie - w 1999. Obecne wyniki pochodzą z ubiegłego roku.
Tymczasem w 1997 uchwalono nową ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii, a w 2000 wprowadzono do niej wiele poprawek. Przed rokiem 1997 karano handel i produkcję narkotyków. Po nim - również posiadanie. To miał być sposób na chwytanie dilerów i likwidację problemu.
Możemy dziś opisać rezultaty tej metody: między 1995 a 2003 rokiem w grupie 17-18-latków liczba sięgających po heroinę wzrosła czterokrotnie. Po marihuanę - dwukrotnie. Po amfetaminę - pięciokrotnie. Po ekstazy - aż 10-krotnie (to akurat pochodna narkotykowych "trendów", podobnie jak wzrost zainteresowania kokainą).
Państwa syn to kryminalista
Autorzy badania zakładają, że co trzeci nastolatek miał kontakt z tak zwanymi narkotykami. Co z tego wynika? Że co trzeci nastolatek jest przestępcą. Grozi mu kara pozbawienia wolności do lat trzech. Oczywiście, ustawa spojrzy na niego łaskawszym okiem, jeśli posiadał tak zwaną nieznaczną ilość substancji odurzających bądź psychotropowych. Tyle że prawodawca nie dołączył definicji "nieznacznej ilości".
Owszem, delikwent może uniknąć więzienia i zdecydować się na leczenie. Nawet jeśli złapano go z pierwszym w życiu jointem, podda się nieborak terapii i wywoła sztuczny tłok w przychodniach dla realnie uzależnionych. Bo w jego interesie jest natychmiast powiedzieć: "Jestem biednym, uzależnionym narkomanem, chcę się leczyć". A takich zakładów i bez tego było mało. I - zgadli państwo - wciąż jest za mało, mimo siedmiu lat od zmiany ustawy.
Delikwent będzie też zasypiał z myślą: "Jestem przestępcą", ponieważ większa kara grozi mu za posiadanie heroiny niż za to, że jako heroinista na głodzie wyrwał torebkę staruszce, szczególnie jeśli ta miała w środku niewielką sumę. Silniej karze się powód niż skutek. A przecież większość drobnej i szczególnie zuchwałej przestępczości miejskiej ma heroinowy rodowód. I gdy już państwa pociecha zaśnie, po wymianie zawartości torebki na narkotyk, dalej będzie jej świtała ta sama myśl: "Jestem przestępcą", choć - jak podpowiada psychologia - z dnia na dzień coraz słabiej.
Ekonomia narkotyków
- Ustawa nic nie zmieniła - mówi Janusz Sierosławski z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii, autor badań. - Widać wyraźnie, że dostępność narkotyków w ocenach młodzieży nie spadła, ale wzrosła. To potwierdza prawidłowość zaobserwowaną już w innych krajach: zintensyfikowanie represji, czyli próba wpływu na podaż na rynku narkotyków, nie przynosi efektów. Kluczem do problemu jest popyt. Paradoksalnie, im ostrzej się karze, tym bardziej wzrastają ceny na rynku (bo następuje wzrost ryzyka) i rośnie grupa osób, które stwierdzają, że im się to opłaci - w ten sposób rynek narkotykowy to coraz większe pieniądze.
Spójrzmy z ekonomicznego punktu widzenia. Rośnie spożycie, więc i wartość rynku. Ile razy wzrosły obroty handlarzy - tego nikt nie obliczy, bo to nie jest działalność, od której odprowadza się podatki. Jeśli już, to haracze - i zbierają je ci, których bogacenia nie życzylibyśmy sobie ani my, ani autorzy ustawy.
Co prawda ceny marihuany i amfetaminy utrzymują się mniej więcej na tym samym poziomie, ale już cena heroiny wzrosła w ostatnich latach. W tej chwili to od 30 do 50 złotych za ćwierć grama (podstawowa "działka"). W tych warunkach łatwiej też o cenową panikę - gdy wybucha, wtedy działka kosztuje i 70 złotych, a w wypadku fizycznego uzależnienia wysoka cena nieprędko zmieni popyt.
Co ciekawe, podobnie oceniał problem prestiżowy "The Economist" w wydaniu specjalnym poświęconym narkotykom. Stuprocentowy zakaz to zdaniem komentatorów tego pisma sygnał dla handlarzy do wejścia w świat twardych narkotyków - tak jak w latach prohibicji w USA pijacy masowo przechodzili z piwa na wódkę, tak penalizacja posiadania wszelkich narkotyków zwiększy rynek twardych.
Spójrzmy więc prawdzie w oczy (o rozszerzonych źrenicach): mamy złą ustawę, która przynosi skutki odwrotne do zamierzonych, i jeśli polski parlament nie zmieni prawa, za kilkanaście lat będziemy mogli zamiast z Niemcami czy Francją porównywać nasze rozmiary problemu z krajami Ameryki Łacińskiej. Kręgi producentów i handlarzy staną się na tyle majętne i wpływowe, że zamiast problemu społecznego będziemy mieli społeczny i polityczny naraz.
Zawyżanie statystyki
Paradoks, o którym mówi Janusz Sierosławski, niestety dotyczy również psychologicznej strony odbioru narkotyków. Fenomen numer jeden: złe prawo zachęca do prób z używkami coraz młodszych. Bo to 15-latek, a nie 25-latek zapali jointa właśnie ze względu na to, że jest on zakazany. Według mentalności ucznia gimnazjum - którą mam okazję pamiętać nieco lepiej niż autorzy ustawy - nie jest szczytem szpanu zrobić coś, czego prawo nie zabrania. Szczytem szpanu jest zrobić coś, co można opisać jako "niebezpieczne". Ustawa ten dreszczyk niebezpieczeństwa zapewnia.
I fenomen numer dwa: nieodróżnianie zagrożeń związanych z różnymi substancjami. Nieszczęściem polskiej narkomanii ostatnich lat jest to, że heroiny się już nie wstrzykuje dożylnie, tylko pali w postaci brown sugar. Wyobraźmy sobie naszego stałego delikwenta: paliłem już marihuanę, która jest "niebezpiecznym narkotykiem" i której posiadanie podlega karze więzienia do lat trzech. I co? Kurczę, no żyję cały czas. Zapalę więc sobie brown sugar, który jest również "niebezpiecznym narkotykiem" i którego posiadanie podlega karze więzienia do lat trzech.
Kampanie antynarkotykowe proponowane przez Barbarę Labudę ("Szkoła wolna od narkotyków", potem "Uczelnie wolne od narkotyków") podejmowały temat w tonie policyjnej krucjaty - zwróciły uwagę na dilowanie w szkołach i odurzonych studentów, ale nie zmniejszyły problemu. Nie było za to kampanii, która by mówiła 36-procentowej rzeszy młodzieży w tym kraju, że powyższe dwie substancje to jednak nie to samo.
Wyobraźmy sobie zadanie dla policji. W zadymionej sali klubu jest jeden trzeźwy diler i czterech jego klientów - "sfazowanych narkusów" (tak mawiają policjanci z wydziału przestępstw narkotykowych) z rozszerzonymi źrenicami, opóźnioną reakcją, skłonnością do wpadania w panikę, słowotokiem albo innymi równie widocznymi objawami. Każdy ma w kieszeni "niewielką ilość" jakiegoś niebezpiecznego narkotyku. I pytanie: kogo łapią najpierw? Sądzę, że szanse na złapanie dilera w tej sytuacji nie są nawet jak jeden do pięciu.
Paradoksalnie na straży wolności obywatelskiej tych, którzy chcą zaszkodzić swojemu organizmowi, stoi w Polsce policjant. Tylko on może przymknąć oko na posiadacza i popędzić za dilerem. I często to robi, choć wbrew sobie, bo obniża mu to statystykę.
Kara za haja
Nie chcę odwoływać się do przykładów krajów zachodnich, które po latach znalazły inne metody na walkę z narkomanią. Nie chcę podpierać się całą falą liberalizacji, łagodzenia przepisów i odchodzeniem od karania za "posiadanie" w większości państw europejskich, bo to zbyt łatwe. Proponuję coś trudniejszego - spojrzenie choć raz na całą sprawę przez pryzmat zdrowego rozsądku.
Przestępstwa popełnione pod wpływem narkotyków należy bezwzględnie i przykładnie karać. Uzależnionych od narkotyków ludzi wymagających terapii - osadzać w odpowiednich miejscach. Ale żaden rząd nie ma prawa karać za bycie na haju. Mądre rządy starają się w tę sferę życia obywatela wnikać umiarkowanie, rządy wyrachowane chcą z niej czerpać podatek (legalizują część środków odurzających, a nad innymi przejmują kontrolę). Rządy niedoświadczone próbują posiadanie ścigać z urzędu. Jest jeszcze jeden rodzaj rządów: te, które obstają przy złym prawie mimo widocznego braku pozytywnych efektów. Nie chciałbym, żeby zaliczył się do nich polski. To rządy głupie.
Komentarze