W Wiedniu odbyła się 60. sesja Komisji ds. Środków Odurzających. Po co właściwie spotyka się to towarzystwo?
Światła gasną, jak w kinie. Telebimy na sali plenarnej rozświetlają się nieśmiało czarno-białymi zdjęciami. Muzyka nadawałaby się do reklamy wiecznych piór albo jakichś pralin na bogato: pogodna, acz dostojna.
Na jednym z pierwszych slajdów widzimy Harry’ego Anslingera, założyciela Federalnego Biura Narkotykowego w Stanach Zjednoczonych oraz wieloletniego przedstawiciela USA w ONZ, a prywatnie: zadeklarowanego rasistę, który nie mógł się zdecydować, czy bardziej nienawidzi Czarnych, czy Żółtych. Największy życiowy sukces Anslingera? Wprowadzenie globalnej prohibicji narkotykowej. Na slajdach wygląda na bohatera.
Kolejne zdjęcia. Rok 1961. Przyjęcie Jednolitej konwencji o środkach odurzających. Marihuana dołącza do substancji kontrolowanych: opium, kokainy, heroiny, morfiny i innych. Wielki sukces! Dziesięć lat później, w 1971, Konwencja o substancjach psychotropowych. Psychodeliki (m.in. MDMA, LSD, DMT, psylocybina) zostają dopisane do listy substancji niebezpiecznych, które należy kontrolować wszelkimi możliwymi środkami. Kolejny triumf zwolenników prohibicji! Następny slajd to zdjęcia delegatów z końca lat 80. Konwencja o zwalczaniu nielegalnego obrotu środkami odurzającymi i substancjami psychotropowymi i jeszcze więcej tego samego – lista kryminalizowanych substancji rośnie, a postaci z archiwalnych zdjęć z biegiem lat wyglądają na coraz bardziej zadowolone.
Szybka przebieżka przez kolejne lata. W zalewie czarno-białych fotografii rok 2009 – przyjęcie obowiązującej do dziś deklaracji politycznej, gdzie zapisano bajania o świecie wolnym od narkotyków. Ostatnie slajdy pochodzą z zeszłorocznej Specjalnej Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku.
Pogodno-dostojna muzyczka milknie, światła wracają. Oklaski. Jakby było co świętować. W wiedeńskiej siedzibie ONZ rozpoczyna się 60. sesja Komisji ds. Środków Odurzających, czyli coroczne spotkanie wszystkich świętych od narkotyków: od ministrów z Arabii Saudyjskiej po entuzjastów grzybów halucynogennych z Czech.
Diamentowa Komisja
Komisja ds. Środków Odurzających (Commission on Narcotic Drugs, CND) została powołana do życia w roku 1946, niedługo po powstaniu samej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jej główny cel nie uległ zmianie od lat 40. zeszłego wieku: tworzy prawo międzynarodowe dotyczące narkotyków i dba o to, żeby było respektowane.
Prace Komisji nie cieszą się jakimś szczególnym zainteresowaniem poza wąskimi kręgami ekspertów, dyplomatów i działaczy na rzecz reformy prawa narkotykowego. Emocje wzbudzają przeważnie: deklaracje polityczne (przyjmowane raz na dziesięć lat) oraz przygotowania do Specjalnych Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ (średnio raz na trzydzieści lat) i innych spotkań wysokiego szczebla organizowanych w co najmniej kilkuletnich odstępach. Więc dużo tych emocji to nie ma.
Przez większość czasu Komisja obraduje nad dokumentami regulującymi wąskie wycinki narkotykowej rzeczywistości – czasem dopisze jakiś związek chemiczny do listy zakazanych substancji, rzadziej coś wykreśli.
Futurystyczna siedziba w Wiedniu, w której spotyka się Komisja, jest w istocie biurokratycznym mordorem, gdzie w nudnych garsonkach i jednakowych garniturach wytwarza się gigabajty danych i tony dokumentów. Oglądanie z bliska jak mielą tryby oenzetowskiej maszynerii jest nudne, ale wcale nie nudniejsze niż regularne śledzenie obrad polskiego sejmu. Przecież na Wiejskiej też nie zawsze możemy liczyć na majestatyczne dissy Stefana Niesiołowskiego, okupacje mównicy przez niepokornych posłów opozycji czy też – żeby uderzyć w bardziej nostalgiczne tony – Gabriela Janowskiego podskakującego na korytarzach sejmowych, podobno po nieświadomym zarzuceniu kwasa (w siedzibie ONZ też spotkałem koneserów psychodelików, ale zachowywali się dużo grzeczniej niż poseł Janowski).
Codzienność politycznych instytucji to nudna i żmudna praca w komisjach oraz zespołach ds. ważnych i mniej ważnych – niezależnie, czy mówimy tu o sejmie, czy Vienna International Centre.
Komisja spotyka się w wiedeńskim centrum kilka razy do roku (na tzw. spotkaniach międzysesyjnych), ale najważniejsze wydarzenia organizowana są zawsze w połowie marca, kilkaset osób zjeżdża się wtedy na coroczną sesję. Czasem przyjeżdżają głowy państw, ale standardowo delegacje rządowe składają się z pracowników ministerstw zdrowia i innych krajowych biur ds. narkotyków. To mniej więcej połowa wszystkich uczestników. Reszta to w oenzetowskiej nomenklaturze przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego: pracownicy NGO-sów, ekspertki, akademicy, kilku znachorów zachwalających leczenie specyfikami o egzotycznie brzmiących nazwach, wreszcie sami użytkownicy substancji psychoaktywnych. Są jeszcze dziennikarze – w liczbie mniej niż dziesięciu na całe wydarzenie.
Czyste strzykawki kontra uliczne egzekucje
W tym roku sesja rozpoczęła się 13 marca i trwała przez tydzień. Po raz sześćdziesiąty długie ławy zapełniły się delegatami. Szef Biura Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości (UNODC) Jurij Fedotow upodobał sobie frazę „diamentowy jubileusz” i wtrącał ją, gdzie tylko mógł przez cały tydzień. Dużo też mówił o sukcesach ONZ, tylko coś mało konkretnie, więc nie dowiedzieliśmy się ostatecznie, co to za sukcesy. Słowem – wszystko rozgrywało się według scenariusza znanego z poprzednich lat. Świat nie zatrząsł się w posadach.
W oficjalnych przemowach retoryczne fikołki przeplatały się ze szczerymi deklaracjami i bezczelnymi kłamstwami. Słuchanie tych wystąpień kilkudziesięciu delegacji to doświadczenie doprawdy osobliwe. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy morderczych metod w wojnie z narkotykami, Filipińczycy, są w stanie wyjść i zapewnić publicznie o swoim przywiązaniu do praw człowieka i poszanowania godności ludzkiej. Wsłuchując się w stanowiska poszczególnych krajów trzeba więc dobrze uregulować bullshit detector.
„Prawa człowieka” nie znaczą właściwie nic, ale już „świat wolny od narkotyków” i „redukcja szkód” to słowa klucze, sytuujące kraj po jednej ze stron światowej barykady narkotykowej.
W repertuarze zespołu „świata wolnego od narkotyków” występują też „narkomani”, „nałogowcy”, „walka z uzależnieniem” i dużo spektakularnych zdań o tym, ile udało się skonfiskować narkotyków oraz ilu pojmać przestępców. W wersji hardkorowej usłyszymy też, że kara śmierci to świetny pomysł. Czołowi wykonawcy po tej stronie sporu: Rosja, Chiny, Malezja, Indonezja, Filipiny.
Drużyna „redukcji szkód” nie opowiada o narkomanach, tylko o „użytkownikach narkotyków”, „ograniczeniu ryzykownych zachowań”, „wymianie igieł i strzykawek”, „terapii substytucyjnej”, część bardziej postępowa o „dekryminalizacji”. Delegaci krajów członkowskich Unii Europejskiej, Kanady, czy Szwajcarii mało mówią o policji, więcej o lekarzach. I kara śmierci też ich jakoś mało pociąga.
– Unia Europejska i jej kraje członkowskie popierają dalsze wzmacnianie związków pomiędzy Agendą Zrównoważonego Rozwoju 2030 a ustaleniami poczynionymi w czasie zeszłorocznej Specjalnej Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w sprawie światowego problemu z narkotykami – mówił podczas otwarcia obrad Komisji przedstawiciel Unii Europejskiej.
Za zamkniętymi drzwiami
Oprócz do bólu przewidywalnej sesji plenarnej w ciągu tygodnia wiedeńskiej sesji odbyło się blisko sto wydarzeń towarzyszących. O nowych substancjach psychoaktywnych, o kobietach i narkotykach, o współpracy międzynarodowej, o wszystkim.
Na tych zorganizowanych przez rosyjską delegację można było dowiedzieć się, jak wszczepia się „narkomanom” podskórne implanty, które mają zablokować chęć przyjmowania opiatów. Niektórzy, zanim podda się ich zabiegowi pod narkozą, muszą zostać przypięci pasami. Pan psychiatra z Moskwy szczerze dziwił się, dlaczego narkomani ci wyrywają sobie później wszywki widelcem. Na sali cisza, bo nikomu nie chce się już z rosyjską delegacją dyskutować. Nikt nie wstał i nie oświecił moskiewskich specjalistów: że może pacjenci są nie do końca świadomi terapii, że może źródeł uzależnienia należy szukać nie tylko w ciele pacjenta. Przecież, jeśli wierzyć rosyjskim delegatom, problemy narkotykowe są w Rosji ogarnięte – łóżek jest wystarczająco dużo, a świat wolny od narkotyków jest możliwy.
W czasie wydarzeń towarzyszących można dowiedzieć się też, na jakim etapie jest obecnie legalizacja marihuany w Kanadzie albo jak rynek substancji psychoaktywnych zmieniał się za sprawą legalnych i nielegalnych sklepów internetowych. W mniejszych, bardziej kameralnych salach progresywni działacze i lobbyści starają się znaleźć potencjalnych sojuszników w delegacjach z konserwatywnych krajów.
Dużo w Wiedniu dzieje się za zamkniętymi drzwiami – zamkniętymi dla społeczeństwa obywatelskiego i dziennikarzy, otwartymi dla rządowych delegatów.
Teoretycznie treść rezolucji powinna być ustalana pod okiem przedstawicieli strony społecznej na spotkaniach Committee of the Whole. Jeżeli pisaliście kiedyś cokolwiek w większej grupie i wydawało wam się, że trudno dojść w niej do porozumienia, to polecam wybrać się do ONZ. Na ekranie odpalony jest plik w Wordzie, a na sali siedzą przedstawiciele państw będących nierzadko w otwartym konflikcie. Linijka po linijce czytana jest wersja robocza tekstu, a jak się komuś coś nie podoba, to podnosi kartonik z nazwą swojego państwa i prosi o zmianę. Jesteśmy w ONZ, więc każda zmiana musi zdobyć aprobatę wszystkich zainteresowanych (zasada konsensusu). W praktyce jeśli w tekście pojawia się fraza „redukcja szkód”, to Rosja, Chiny albo Pakistan z automatu wyciągają kartonik i życzą sobie jej usunięcia. Z minuty na minutę treść dokumentów zostaje rozwodniona do tego stopnia, że znaczą bardzo niewiele. Wspólny mianownik między polityką takich krajów, jak Rosja i Dania praktycznie nie istnieje.
Od Jamiego Bridge’a, członka International Drug Policy Consortium, który w sali z Wordem włączonym na projektorze przesiedział prawie cały tydzień, dowiedziałem się, że obywatelska kontrola tych prac staje się z roku na rok coraz większą fikcją. – Od kilku lat daje się zauważyć niebezpieczny trend – mówi Bridges. – Coraz więcej istotnych dyskusji dzieje się na „nieformalnych” spotkaniach poza salą obrad. Rezolucje potrafią być dyskutowane za zamkniętymi drzwiami nawet kilka dni. Później wracają prawie gotowe do Committee of the Whole, a społeczeństwo obywatelskie może obejrzeć sobie co najwyżej dyskusje o przecinkach. Ten mechanizm „nieformalnych” spotkań miał służyć do rozwiązywania szczegółowych sporów między poszczególnymi krajami, a teraz 90% rezolucji powstaje właśnie za jego pośrednictwem.
Wszyscy uczestnicy „diamentowej sesji” byli jednak zgodni co do tego, że w tym roku spotkania przebiegały wyjątkowo spokojnie. Prawdziwego poruszenia możemy spodziewać się dopiero za dwa lata, kiedy państwa ustalać będą treść nowej deklaracji politycznej. Obecna pochodzi z 2009 roku i wciąż bazuje na założeniu „świata wolnego od narkotyków”. Co prawda w zeszłym roku na szczycie narkotykowym ONZ w Nowym Jorku powstał nowy dokument, który odchodzi od twardej antynarkotykowej retoryki, ale formalnie deklaracja polityczna wciąż obowiązuje, co pozwala krajom takim, jak Rosja czy Chiny prowadzić systematyczną wojnę z narkotykami.
ONZ to my
Po tygodniu spędzonym w wiedeńskiej siedzibie ONZ nawet weteranów z najdłuższym stażem dopada pytanie: po co właściwie spotyka się to kilkusetosobowe towarzystwo? Dyplomaci odpowiadają, że liczy się dialog i współpraca międzynarodowa. Złośliwcy i frustraci odpowiadają, że po nic. I dodają, że ONZ powinien dać sobie wreszcie spokój ze zwalczaniem światowego problemu narkotykowego i już lepiej by było, gdyby państwa miały wolną rękę w prowadzeniu polityki narkotykowej.
Brzmi to tyleż radykalnie, co naiwnie. Po pierwsze, prosta opozycja zły ONZ kontra ciemiężone państwa członkowskie nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Polityka ONZ jest efektem tego, na co umawiają się wszystkie państwa (konsensus!), a nie manifestacją woli oświeconego Sekretarza Generalnego.
Kolejne konwencje narkotykowe powstawały co prawda pod naciskiem Stanów Zjednoczonych, ale ostatecznie zostały przyjęte przez ponad 180 krajów członkowskich. To nie żołnierze w błękitnych hełmach na rozkaz Wuja Sama zaprowadzili obecny porządek, tylko reprezentanci wszystkich państw świata.
Z drugiej strony rozumiem frustrację tych uczestników wiedeńskiego spotkania, którzy marzą o zamknięciu oddziałów ONZ odpowiedzialnych za narkotyki. Na Filipinach od ponad pół roku metodycznie morduje się użytkowników metaamfetaminy, z rąk policji i samozwańczych stróżów prawa zginęło ponad 8 tysięcy osób. Prezydent Rodrigo Duterte nie przejmuje się potępiającymi go listami wysyłanymi przez oenzetowskich oficjeli i morduje dalej. Na horyzoncie nie widać nikogo, kto mógłby go powstrzymać.
W tym samym czasie kraje, które chciałyby legalizować rynek obrotu narkotykami, stają przed wyborem: prowadzić progresywną politykę narkotykową na granicy prawa międzynarodowego (a czasem otwarcie wbrew temu prawu) czy pozostać przy szkodliwym status quo i się nie narażać? ONZ nie potrafi zatrzymać morderczej wojny z narkotykami, ale skutecznie opóźnia bardziej postępowe reformy – np. legalizację marihuany.
ONZ jest przestarzały, bezsilny i łatwo wpisać go w rolę stetryczałego dziada, który do znudzenia opowiada, że warto rozmawiać, prowadzić dialog, bo inaczej będzie wojna. To wszystko prawda. Tylko, że wojna z narkotykami już jest i trwa w najlepsze, a konwencje tylko wywierają większą presję na państwa członkowskie, żeby ścigały przestępców narkotykowych.