Przełomu w międzynarodowej polityce narkotykowej nie będzie. Ale coraz więcej krajów woli subtelniejsze metody zwalczania narkotyków niż bezwzględny zakaz wszystkiego. Coraz popularniejsza staje się pragmatyczna postawa "redukcji szkód".
Marcowa Konferencja Komisji ds. Narkotyków ONZ w Wiedniu, która podsumowała ostatnią dekadę międzynarodowej wojny z narkotykami oraz wytyczyła zasady walki na kolejne 10 lat, robiła wrażenie targowiska próżności napędzanego milionami dolarów budżetu ONZ i diet delegacji z ponad 180 państw świata. Narkotyki to plaga, która dotyka gospodarki, prawa, polityki, wolności człowieka i moralności, łamie życie jednostek i całych społeczności, burzy działanie państw, jak w Kolumbii czy ostatnio w Meksyku. To globalny interes, którego potęga i brutalność sieją strach. To sieć, w której promieniu rażenia może się znaleźć każdy człowiek na Ziemi i każdy ma na ten temat swoje zdanie. 100 lat wojny z narkotykami Od konferencji międzynarodowej komisji opiumowej w Szanghaju w 1909 r. panuje światowa zgoda, że narkotyki to zło, które należy zwalczać zakazem i represją. Zawarto w tej sprawie w latach 1961, 1971, 1988 trzy kolejne konwencje międzynarodowe, które podpisało 185 państw świata. Ustalono listę substancji zakazanych oraz zasady ścigania ich produkcji, rozpowszechniania i posiadania. Celem społeczności międzynarodowej jest świat wolny od narkotyków. Sposobem zaś na położenie kresu narkomanii jest pozbawienie narkomana narkotyku, czyli abstynencja. Wobec tej zgody od lat wzbiera fala sprzeciwu. Bo jeśli mimo milionów dolarów wydanych na świat wolny od narkotyków, świat wciąż tkwi w ich okowach, to może lepiej się z tym pogodzić i skupić na celach możliwych do osiągnięcia.
Postawa pragmatyczna odnosi się zarówno do pierwszego ogniwa narkobiznesowego łańcucha, czyli do uprawy rośliny surowca, jak i ostatniego, czyli leczenia uzależnień. Skoro zatem uprawy opium czy liści koki w pewnych rejonach świata stanowią źródło utrzymania tysięcy wieśniaków, to zamiast te uprawy niszczyć, lepiej je tolerować albo zastępować innymi uprawami. Jeśli zaś narkomania tak skutecznie opiera się terapii polegającej na izolacji uzależnionych w zamkniętych ośrodkach, to może warto zmienić terapię. Zdjąć z narkomanów piętno zadżumionych, pomagać im wyrwać się z nałogu, a kiedy się to nie udaje, podawać im chemiczne zamienniki w zmniejszających się dawkach (np. metadon) i otoczyć opieką medyczną i psychologiczną. Jeśli i to nie pomoże - nakłaniać ich do brania w bezpiecznych warunkach, które uchronią m.in. od zarażenia wirusem HIV. Ten pragmatyczny nurt "redukcji szkód" zrzesza na świecie setki organizacji pozarządowych. Skrajną odmianą tej postawy jest przekonanie, że skoro narkotyków nie można zwalczyć, należy je zalegalizować. Argumenty zwolenników są dwojakie. Po pierwsze, inne uzależniające trucizny: alkohol i tytoń, są legalne, choć szkodliwe. Po drugie, legalne narkotyki przestaną być tak pożądane i drogie, a gdy będą dostępne, mniej ludzi będzie się za nimi uganiało, by je brać lub robić na nich kokosy.
Konsumenci oskarżają producentów
Narkotykowy łańcuch wije się przez świat, dzieląc kraje na biedne, które narkotyki produkują, oraz bogate, które spożywają. Bogaci oskarżają biednych, że ich zarzucają narkotykami i żądają walki z uprawami. To przykład USA, które od krajów Ameryki Łacińskiej żądają zwalczania produkcji i szmuglu. Te, które współpracują, jak Kolumbia, nagradzają milionami dolarów pomocy. Te, które odmawiają, jak ostatnio Boliwia, karzą cofnięciem handlowych przywilejów. Biedni z kolei obwiniają bogatych, że to ich popyt napędza produkcję i szmugiel. Żądają, by bogaci najpierw zwalczali u siebie konsumpcję. Faktycznie 80 proc. kolumbijskiej kokainy trafia na ulice amerykańskich miast, bierze ją regularnie 35 milionów ludzi. Stanowiska, jakie rodzą się na dwóch skrajach łańcucha, są wycinkowo racjonalne, ale zastosowane do całości problemu nie wystarczają. Gorzej, gdy są jawnie ideologiczne. Prezydent Boliwii Evo Morales nie tylko broni upraw tradycyjnych i żucia liści koki przez andyjskich Indian quechua i aymara, ale z koki robi sztandar tożsamości narodowej. Politykę narkotykową USA zwalcza jako maskę amerykańskiego imperializmu. Właśnie wyrzucił z Boliwii biura amerykańskiej agencji antynarkotykowej DEA, która od 35 lat zwalczała tam przemyt kokainy. Morales w Wiedniu demonstracyjnie żuł liście koki, wygłosił namiętną obronę ich upraw i domagał się od ONZ "naprawienia historycznego błędu", jakim było wpisanie koki na listę zakazaną w konwencji z 1961 r.
- Obrona tradycyjnych upraw i konsumpcji koki to dla Ameryki Łacińskiej drugie i oby ostateczne wyzwolenia z imperialistycznego ucisku! - mówił Morales, a lewicujący przedstawiciele organizacji pozarządowych bili brawo. Na pytanie, jak obronić uprawy koki dla celów nieszkodliwej konsumpcji przed inwazją karteli, które ją przerabiają na narkotyk, Morales odpowiedział rozbrajająco: sprawi to kontrola społeczna samych cocaleros, wieśniaków uprawiających kokę, oraz państwa boliwijskiego. Sojusz cynizmu i naiwności Nie sprawi. Doświadczenie uczy, że potęga karteli oparta na brutalnej przemocy nie cofa się przed siłą armii, policji i całego państwa, a co dopiero przed związkami rolników. Przykład Kolumbii, która w latach 90. i w początkach XXI w. stanęła wobec groźby przechwycenia władzy przez kartele z Medellin i Cali, następnie przez paramilitarną armię narkoterrorystyczną AUC, która miała w kieszeni blisko 40 proc. głosów w parlamencie, lub przykład Meksyku, gdzie terrorystyczne gangi otwarcie walczą z całym państwem, dowodzi, że narkobiznes to poważna groźba dla całych państw. Słowom Moralesa zaprzeczają też statystyki. Szmugiel koki z Boliwii rośnie, a boliwijski urząd antynarkotykowy FELCN z roku na rok niszczył z pomocą amerykańskiej DEA coraz więcej laboratoriów kokainowych - w 2000 r. było ich 622, w 2008 już ponad 6,5 tys. Dla potrzeb tzw. konsumpcji tradycyjnej Boliwia potrzebuje 12 tys. hektarów powierzchni upraw koki, faktyczne zaś cocaleros obsiewają już ponad 27 tys. ha. 80 proc. liści idzie wprost do laboratoriów narkobiznesu i dalej za granicę.
Jednym ze sponsorów szmuglu kokainowego z Kolumbii do Europy i USA jest reżim Hugo Chaveza. Wenezuela stała się jednym z głównych szlaków kokainowego przemytu dla narkoterrorystycznej armii partyzanckiej FARC, które od lat żyje z kokainy. Departament Stanu USA ogłosił właśnie raport pokazujący lawinowy wzrost szmuglu kokainy przez Wenezuelę i udział w niej urzędników państwa. Sprzeciw wobec międzynarodowej wojny z narkotykami połączył rządy Boliwii i Wenezueli z europejskimi i amerykańskimi NGO w egzotycznym sojuszu. To sojusz politycznego cynizmu z dobroduszną naiwnością. Kiedy Morales i Chavez utrzymują, że wojna z narkotykami to spisek imperialistów z USA przeciw Ameryce Łacińskiej, jest jasne, że chodzi o ideologię. Kiedy jednak podają im ręce zachodnie NGOs, powtarzając, żeby narkomanów nie karać, tylko leczyć, że nie należy niszczyć plantacji, ale dawać chłopom nasiona innych upraw, to jest to naiwność. Najlepiej widzą to Kolumbijczycy, którzy z kokainową wojną domową mają do czynienia od kilkudziesięciu lat. Trzy miliony ludzi wygnanych z domów, blisko 300 tys. trupów - to żniwo wojny, której nie da się zrozumieć bez złotego cielca - kokainy. Kolumbijczycy wiedzą, że z armiami FARC, AUC i pomniejszymi kartelami muszą walczyć bez pardonu, bo inaczej państwo upadnie. Chłopi nie tylko dlatego uprawiają kokę, że to im się bardziej opłaca, ale dlatego, że zmuszają ich do tego zbrojne armie i kartele narkotykowe, które w razie sprzeciwu zabiją ich bez mrugnięcia okiem. Alternatywne uprawy mogą się udać dopiero wtedy, gdy rząd wygra wojnę z kartelami.
Posłuchać Kolumbijczyków
Wielu Kolumbijczyków uważa, że za dużo uwagi rząd i Amerykanie poświęcają nieskutecznemu opryskiwaniu z samolotów pól koki, a za mało wykrywaniu laboratoriów i szlaków narkotykowych. Nikt jednak nie mówi, że "Plan Kolumbia" trzeba zarzucić. M.in. dzięki niemu rząd odzyskał kontrolę nad blisko 200 miasteczkami, w których jeszcze kilka lat temu rządzili farkowcy albo paramilitarni. Można mieć zastrzeżenia, czy rząd Kolumbii słusznie obstaje przy zakazie posiadania wszystkich substancji, także marihuany, czy że głupio robi sprzeciwiając się programom "redukcji szkód", nazywając je "pełzającą legalizacją". Ale słusznie krytykuje USA, Europę czy Chiny za niedostateczne zwalczanie handlu i produkcji środków chemicznych do destylowania kokainy (np. acetonu, nadmanganianu potasu), za nieporadność w tropieniu pralni narkotykowych fortun w instytucjach finansowych dostatniego Zachodu. Działacze na rzecz "redukcji szkód" są według Kolumbijczyków naiwni, sądząc, że oddzielenie wojny domowej przeciw FARC i paramilitarnym od narkobizensu jest możliwe. Kto nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów spustoszeń wyrządzonych w Kolumbii przez kartele narkotykowe, niech czyta przyprawiające o dreszcz grozy powieści Fernando Vallejo, Laury Restrepo czy Juana Franco. Z drugiej strony represyjne doktrynerstwo, które karze za wszystko i leczy przymusowo - do którego dążą liczne i bardzo potężne kraje, jak Chiny czy Rosja, które kulturowo mają prawa jednostek w pogardzie, mnoży niepotrzebne krzywdy, prowadzi do traktowania uzależnionych dzieci na równi z kryminalistami i uniemożliwia resocjalizację. Ideologia ta oparta jest na niewiedzy, uprzedzeniach i umysłowym lenistwie. Sensacyjnie absurdalne jest stanowisko Watykanu wobec deklaracji politycznej ONZ w sprawie narkotyków. Choć Kościół katolicki nie wziął udziału w dyskusji w Wiedniu, wydał oświadczenie, w którym ruch "redukcji szkód" zabiegający o dostęp do sterylnych strzykawek i alternatywne terapie odwykowe, przeklął jako "przeciwny życiu".
Jaskółka nadziei
Na razie nie ma szans na uzgodnienie wspólnego stanowiska, ale rozmowa została zapoczątkowana. W Wiedniu po raz pierwszy zaproszone zostały NGOs. Nie dobiły się wprawdzie wpisania programów redukcji szkód do deklaracji. Ale 27 państw (w większości bogate kraje europejskie) zgłosiło jej własną interpretację, w której pojawił się zapis o "strategiach wspierających". Ma nastąpić zatem humanizacja po stronie konsumentów. Po stronie producentów ideologia kontroli społecznej nad koką Moralesa zderza się z korupcją, która ogarnia zarówno państwowe monopole wydobywcze, jak i legalny rynek koki. Twarda doktryna lansowana przez Chiny, Rosję i USA dociera do granic własnych możliwości.
Niezależni badacze krytykują "Plan Kolumbia" i strategię antyopiumową w Afganistanie za nieskuteczność. Za prezydentury Baracka Obamy zmieniają się postawy Amerykanów. Kilka tygodni temu Latynoamerykańska Komisja ds. Narkotyków i Demokracji stworzona przez byłych mężów stanu, prezydentów Brazylii. Meksyku, Kolumbii,oraz wybitnych intelektualistów (m.in. przez Fernando H. Cardoso, Ernesto Zedillo, Mario Vargasa Llosę, Paulo Coelho) ogłosiła swój raport. Zgodnie z nim wojnę przeciw gangom i armiom w Kolumbii i Meksyku trzeba toczyć, ale należy także redukować krzywdy społeczne w krajach konsumujących narkotyki. Autorzy dowodzą, że dotychczasowa walka z narkotykami niewiele dała mimo kroci na nią wydanych i trzeba ją zmienić. Marihuana powinna zostać zalegalizowana. Narkomani powinni być traktowani jak pacjenci, a narkomania jak sprawa zdrowia publicznego. Ludzi zażywających narkotyki trzeba przede wszystkim informować o skutkach uzależnień, a nie karać. Nie chcą ścigania chłopów uprawiających rośliny, z których produkuje się narkotyki. Żądają, by walka prowadzona była także tam, gdzie narkotyki są spożywane, czyli przede wszystkim w USA i Europie.
Komentarze