Na wstępie chciałem zaznaczyć, że jestem świadomy ogromu raportów na temat marihuany, jednak, to czym chciałem się podzielić nurtuje mnie od długiego czasu (wydarzyło się to ponad rok temu).
Czesław Miłosz: o nudzie...
Czesław Miłosz o nudzie, psychodelikach i Bogu.
Tagi
Źródło
Odsłony
5860Jednakże nuda - znana jako niechęć życia czy poznanie Mayi tj. bezsensowności wszystkiego - jest potęgą i nie należy jej traktować trywialnie. Wypływa ona z zaburzeń naszej wyobraźni spowodowanych przez chwiejność przestrzeni. Przestrzeń bez ustanku modelowaną przez wyobraźnię można porównać do tkaniny namiotu, która jest albo napięta, albo rozluźniona i łopocąca na wietrze.
Bóg jako punkt centralny, do którego da się odnieść wszelką przestrzeń, napina tkaninę. W mniejszym zakresie podobną funkcję spełnia marzenie przerzucające nas z dziś w jutro.
Przestrzeń jaka nas otacza w takim wypadku, choć mało ponętna, przepływa w przestrzeń upragnioną i napięcie powstaje z kontrastu - np. ja w mieście, które chciałbym zwiedzić, w samochodzie, jaki chciałbym mieć, albo w ustroju przyszłym możliwym do wprowadzenia.
Jeżeli ani Bóg, ani dobra doczesne, ani projekt zbiorowy nie dostarczają kierunkowych napięć, przestrzeń jest bezwładna, bezkierunkowa, a wkrótce także bezbarwna.
Dlatego też w literaturze nudy czy alienacji za jedyny ratunek uznaje się miłość. Tzw. głód wiedzy ma, jak się zdaje, skromne tylko zalety, jeśli chodzi o zapobieganie nudzie.
Tylko bardzo nieliczni potrafią żyć bez nudy. Samodzielna organizacja własnego, zupełnie wolnego sobie czasu, wymaga szczególnej wrażliwości twórczej, która popycha do stawiania sobie celów i narzucania dyscypliny tak, żeby zbliżać się do tych celów dzień po dniu.
Być może nową erę ludzkości otwierają nie broń atomowa i podróże międzyplanetarne, ale "psychodelic drugs" jako zapowiedź masowych demokratycznych środków przeciwko nudzie.
Pokolenie, które zaczęło je stosować, nie zasługuje na pogardliwe epitety, chociaż kusi nas, żeby do jego dziwactw zastosować rosyjskie porzekadło:
Ktoś z nudów się zbiesił. Mamy tutaj do czynienia z bodaj pierwszą grupą ludzi wychowaną wśród wytworów techniki przyjętych jako zwyczajne, codzienne czysto użytkowe o słabej atrakcyjności ze względu na dużą ilość.
Postaram się jak najprościej wyjaśnić, jak pojmuję sens psychodelicznyc wypraw. Jest to moim zdaniem dążenie do wzbogacenia odbieranej pięcioma zmysłami przestrzeni otaczającej nas w danej chwili. Dążenie zmierzające do tego, żeby móc obyć się bez przestrzeni tzw. intencjonalnej. Przez przestrzeń intencjonalną rozumiem tę, która przebywa w mojej wyobraźni i wzywa, by do niej dążyć. Może to być Bóg... albo cel zbiorowości w historii (ustrój bardziej sprawiedliwy, narodowe wyzwolenie itd.). Prawdopodobnie przestrzeń aktualna tylko wtedy ma pełny wymiar, kiedy poruszamy się w niej docelowo (napięta tkanina, wiatr w żaglach).
Jednakże chemiczne środki mogą zmieniać nasz odbiór świata pięcioma zmysłami tak, że przestrzeń, jaka nas otacza staje się pełna, nieskończenie bogata, samowystarczalna, i samo przebywanie w jej środku równa się przebywaniu w łonie bóstwa, przy czym następuje od dawna wymarzona przez artystów synestezja, tj. przekładanie obrazów na dźwięki i dźwięków na obrazy. Muzyka buduje wtedy w przestrzeni całe gmachy, wysoce interesujące rzeczy dzieją się na stole pomiędzy popielniczką i szklanką, barwy dosłownie "dźwięczą".
Człowiekowi prawdziwie religijnemu (co zakłada zdolność do przeżyć mistycznych i nie powinno być mieszane z przynależnością wyznaniową) w podobny sposób jawi się najzwyczajniejsza rzeczywistość, w kązdej chwili podtrzymywana, prześwietlona obecnością bóstwa. "Otwarte wrota percepcji" dają surogat stanów mistycznych, choć Bóg transcendentny, tzn. istniejący poza światem doświadczalnym, zostaje zastąpiony przez Boga immanentnego, tożsamego ze światem. W istocie chemia działa tu przeciwko tradycji judeochrześcijańskiej na rzecz orientalnej.
Wpływ tej magicznej kuracji jest wieloznaczny. Obnaża: zakazy, nakazy, cnoty. Cokolwiek jest społecznie przepisane, nabiera wyglądu szmat, jakimi przeciętni niewolnicy "szczurzego wyścigu" próbują przykryć niepokojący, niekomunikowalny rdzeń istnienia. Równocześnie w psychodelicznych obrzędach uwidaczniają się jakieś groźne zarysy jutra. Równość ludzi będzie w pełni osiągnięta, ale może to być równość poddanych. Zapewni im się błogostan, ale pod warunkiem, że nie będą wtrącać się do rządzenia. Udoskonalone chemiczne preparaty pozwolą każdemu żyć na co dzień w środku przestrzeni boskiej. Inne natomiast preparaty, potęgujące zdolność do przyswajania wiedzy, będą dostępne tylko dla starannie wybranych, nielicznych członków kasty administracyjnej. Takie gładkie rachuby psuje jak na razie krzywda, nędza, głód, nie zaspokojone aspiracje większości śmiertelnych.
Mieszane uczucia budzi fotografia, jaką znalazłem niedawno w gazecie: młodego Amerykanina w Nepalu, długowłosego, ubranego na modłę wschodnią, otacza kilkunastu krótko ostrzyżonych, po europejsku ubranych miejscowych chłopców, którzy z niego kpią. Gdyby nawet bardzo chciał, nie umiałby im wytłumaczyć, że upragnione przez nich samochody i motocykle są iluzją, zasłoną Mayi.
Dociekania te nie są wolne ani od definicji, ani od metafor. Tyle tylko, że z założenia nie ignorują najmocniejszych argumentów strony przeciwnej, tj. zwolenników narkotyku. Dzięki temu analiza stwarza większe niż dotąd szanse dialogu, chociaż zajmowane przeze mnie w polemice stanowisko jest tradycyjnie dalekie od ugodowości wobec problemu narkotyków.
To, że proponowane definicje podstawowe mają być zaakceptowane przez przeciwnika, podyktowane jest przecież nie kurtuazją, ale logiką elementarnych zasad dialogu, który bez tego przekształca się w niezależne monologi obu stron. Nie można też oczekiwać, że zwolennikom narkotyku zależy na porozumieniu z jego przeciwnikami. Należy życzyć sobie, żeby przynajmniej przeciwnicy narkotyku szukali możliwości porozumienia z narkomanem.
Jeśli zaś ucierpi przy tym przejrzystość i wewnętrzna spójność naszej koncepcji, to cena nie jest zbyt wysoka, gdyż właśnie taka metoda może unieszkodliwić wiele mitów, jakie - nie wolno o tym zapominać - dominują w potocznych wyobrażeniach o problemie. Ich wpływ jest tyleż realny, co niebezpieczny.
NARKOTYK - RELIGIA W PASTYLCE?
Dotychczas stosowane argumenty przeciwko narkotykom wywodzą się z następujących założeń:
- Narkotyk nigdy nie jest nieszkodliwy dla zdrowia,
- Prowadzi do nałogu.
- Wysokogatunkowe środki (LSD, peyotl) nie wyrządzają większej szkody niż alkohol czy nikotyna.
- Wyżej wymienione bardzo rzadko prowadzą do nałogu, a słabsza od nich marihuana (zwana "trawką") jest prawie niewinną zabawką i w wielu krajach nie jest objęta prohibicją.
Nie należy potępiać narkotyków za to jedynie, że są. Bo czyż nie pomagają znosić chorym silnych bolów? Czy nie umożliwiają psychiatrom nawiązania kontaktu z ciężko chorym psychicznie? Czy społeczeństwa nasze nie są zagrożone przez alkoholizm, co nie przeszkadza przecież korzystać z alkoholu wszystkim ogólnie szanowanym osobom?
Tak więc narkotyki nie są bardziej groźne od alkoholu, natomiast przy odpowiednim korzystaniu z nich dają niewspółmiernie więcej doświadczeń pozwalających rozwinąć skalę odbierania rzeczywistości, kierują myśl człowieka od przyziemnej egzystencji ku światom, których istnienia nawet się nie domyśla, a niejednokrotnie ku Absolutowi. Dlaczegóż więc do dyplomatów pijących "tradycyjną lampkę wina" nie odnosimy się jak do potencjalnych alkoholików, którzy będą rodzić kiedyś kalekie potomstwo?
Jestem przekonany, że dopóki nie potrafimy dać wyczerpującej odpowiedzi na wszystkie tego rodzaju wątpliwości, to jeszcze długo dialog przeciwników i zwolenników doświadczeń psychodeliczynch będzie dialogiem głuchych. W międzyczasie liczba narkomanów będzie nadal rosła.
Trzeba od razu wyjaśnić, że nie widzę sensu, aby tego rodzaju dialogi prowadzić z narkomanami pozostającymi w tzw. zależności od narkotyków. Każdy bowiem narkoman doskonale zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się znajduje i żaden nie widzi w środkach, które zażywa, jedynie niewinnej zabawki. O wiele trudniej jest o tym przekonać tych wszystkich, od których nałóg jest jeszcze tak daleko, że nie muszą odnosić go do siebie.
Dlatego jest niezbędna analiza porównawcza alkoholu i narkotyku. Tak postawiony problem wymaga (zamiast definicji) odwołania się do praktyki społecznej, orzekającej, który to napój z grupy zawierającej alkohol jest nazywany alkoholem, to samo odnosi się do narkotyków. Jeszcze do niedawna możliwa była naukowa systematyzacja narkotyków, ponieważ poszukiwane były te, które dawały możliwie najbardziej "narkotyczne" przeżycia. Obecnie jest to celowe jedynie na Zachodzie, gdzie popytowi na rynku narkomanów stara się skutecznie dorównać podaż, czyli mniej lub bardziej oficjalne sieci przemytniczo- gangsterskich dystrybutorów. W naszym kraju sytuacja wygląda jak dotąd inaczej.
Konsumowana w dużej ilości jest li tylko ideologia narkotyków. Zdobywanie samych narkotyków w odpowiedniej ilości i jakości jest raczej sennym marzeniem. Ale nie należy z tego powodu zacierać rąk - otwiera się bowiem pole dla rodzimego przemysłu chemicznego.
Przykładem słynne parę lat temu "tri". Trwają również nieustanne doświadczenia z lekami. O ich pomysłowości niech świadczy liczba kilkuset (!) leków, które znalazły się na czarnej liście, ponieważ były używane jako materiał "wizjotwórczy". Skutki stosowania takich chałupniczych "narkotyków" są opłakane. Nie tylko dlatego, że szkodliwe dla zdrowia, bo to żaden argument dla nastolatka, ale i dlatego, że ich skuteczność jest zaiste opłakana. Różnica między LSD a "tri" jest o wiele większa niż między koniakiem a bimbrem. Jest to fakt niezaprzeczalny dla wszystkich, którzy mieli możliwość degustacji. Kłopot w tym, że na pozór takiej różnicy nie ma, zwłaszcza dla tego, kto w życiu nie spróbował dobrego koniaku (z czego nie wynika, żebym był zwolennikiem sprzedawania LSD w PKO dla degustacji). Wspominam o tym dlatego, że częstokroć z zapewnienia o wspaniałościach psychodelicznych podróży w ustach zwolenników przysłowiowego "tri", przypominają mi cytowanie poglądów na piękno miłości homoseksualnej u Platona, przez amatorów atmosfery publicznych pisuarów.
Ponieważ jednak nie zamierzam tutaj wyszydzać, będę odtąd w dalszych rozważaniach traktował każdy narkotyk jako nie gorszy od najlepszego. I jeszcze jedno uproszczenie, które oby nie deformowało obrazu całości. Nie zauważam różnic pomiędzy nałogowym alkoholikiem a narkomanem, natomiast chcę porównać istotę alkoholu i narkotyków.
ANALIZA ATRAKCYJNOŚCI A. I N. (CZYLI DLACZEGO
SŁUŻĄ CZŁOWIEKOWI)
- Obydwa środki mają oddziaływać na psychikę, zaś oddziaływanie na ciało jest skutkiem ubocznym, np. zaburzenia równowagi, wymioty itp.
- Jednakowo niepożądany jest nałóg.
- Zmiany w świadomości są krótkotrwałe (od kilku do kiludziesięciu godzin).
- Zmiany w świadomości są dwojakiej natury: ilościowe - wzmożony nastrój (niekoniecznie dobry), przyspieszenie procesów myślenia i postrzegania. Jakościowe - przy narkotykach tzw. "tripy" czyli "podróże", deformacje wrażeń zewnętrznych i wewnętrznych, na wzór "krzywego zwierciadła", częściowo tylko kontrolowane.
ROMANTYZM AMERYKAŃSKI CZYLI WIĘCEJ, LEPIEJ, TANIEJ!
Krytyka tzw. wewnętrzna unika odwoływania się
do autorytetów obcych przeciwnikowi. Za podstawę argumentacji postaram
się więc przyjąć tylko to, czego dowiedziałem się od zwolenników LSD. Argumenty
wydobyte stamtąd pozwolą mi być może uniknąć jednego przynajmniej zarzutu:
lekceważenia i pomijania tego, co dla mnie niewygodne.
Otóż jedynymi autorytetami broniącymi LSD są
amerykańscy psychiatrzy (m.in. Masters i Houston, 1966 Unger, 1966; Aronson
1967). Najogólniej mówiąc, entuzjastycznie wyrażają się o perspektywach
stosowania LSD-25 do psychoterapii wielu chorób psychicznych. Ale: Bez
opieki i współpracy lekarza z pacjentem w kierunku utrwalenia tego, co
zostało osiągnięte, nastąpi częściowy lub całkowity nawrót choroby. Zatem
dla chorego nie ma LSD bez psychiatry. A dla zdrowych? Psychiatrzy nie
cofają się przed zdrowymi: Nie jest żadną niespodzianką, że kulty religijne,
które w środku psychodelicznym widzą świętą substancję o wielkiej mocy,
szybkimi krokami powiększają swój zasięg oddziaływania... np. Amerykański
Kościół Narodowy oraz... bardziej konserwatywny, ale uznający prawo do
używania peyotlu Kościół Zrozumienia (Masters i Houston, Środki psychodeliczne,
Chicago, 1966).
W świetle tak oczywistych racji trudno jest cytowanym
autorom zrozumieć, dlaczego kościoły białych nie mogą prawa do podobnego
zachowania uznać za swoje (Masters i Houston, tamże).
Uczeni amerykańscy posługują się, jak widać,
pragmatyzmem w sposób dość bezceremonialny. Przyznać trzeba, że młodzi
"nieateiści" nie starają się mieć tak dużego wkładu w rozwój kościołów.
Ich barwne opisy wizji mistycznych zdradzają pokrewieństwo raczej z religiami
Wschodu, niż z chrześcijaństwem. Nie ulega żadnej wątpilwości, że przeżycia
psychodeliczno- mistyczne młodzieży Zachodu uciekają na Wschód. Wynika
to tyleż ze specyfiki środków, co z antyklerykalnych nastawień, rzutowanych
na wszystko, co za Kościołem idzie, a więc i na religię. Lepiej więc będzie
oceniać takie przeżycia na podstawie autentycznych mistyków religii Wschodu.
Natomiast opinie psychiatrów na temat środków "religiopędnych" pozostawmy
ich pacjentom.
Teoretyczni i praktyczni zwolennicy "środków"
(psychodelicznych) są przekonani, że wymieniane lub używane przez nich
są nieszkodliwe. Do takich należeć mają marihuana, haszysz i LSD. Wprawdzie
badania naukowców nad genami tego nie potwierdzają, lecz i tak na płaszczyźnnie
antropologiczno - etycznej należy wytaczać inne argumenty.
Groźne dla młodych - ciekawych - gniewnych bardziej
są mity o środkach, aniżeli same środki. Przede wszystkim dlatego, że do
zalecanych środków ma u nas dostęp nieliczna garstka, elita, dzięki kontaktom
z zagranicą, a mitami mogą żyć wszyscy wielbiciele. Mity nawołują do:
- odrzucania hurtem konwenansów,
- przyjęcia odmiennej hierarchii wartości, gdzie najważniejsze jest doskonalenie się w autentyczności bardziej niż w jakiejkolwiek innej cnocie.
- rozpoczęcia starań od podróży w takie miejsca, gdzie jeszcze nie stanęła noga rodziców.
Mity nie muszą zajmować się konkretami. To psułoby klarowność. Ale gdyby było więcej tych konkretów, może byłoby mniej narkomanów? Wszyscy sięgają po środki z ciekawości. Dobrze byłoby, gdyby wiedzieli, czego na pewno nie mogą tam odnaleźć. Im więcej się wie, tym ciekawość mniejsza.
UROKI LSD, CZYLI "TRZECIE OKO"
Odpowiedź na zarzut, że w pastylce próbują połknąć od razu wszystko, czemu przypisują największą wartość:
- Wielu jest takich, którzy jeszcze nie dorośli do zażywania LSD, czy nawet haszyszu, a to: dzieci i ludzie, którzy nie zadali sobie trudu osiągnięcia jakiegokolwiek wglądu w siebie. To jest pierwszy stopień selekcji.
- Ludzie zakłamani, sztuczni, czyli nieautentyczni niczego miłego tu nie doświadczą, a wprost przeciwnie - zobaczą, jakimi są "potworami".
Trzeba spokojnie iść dalej i po chwili koszmar pozostaje bezsilny za nami. Czasam towarzysze znający już tę drogę potrafią z zewnątrz asekurować, ale nie zawsze się uda.
Różne są etapy podróży po LSD:
- Startujesz nagle jak szybowiec na wyciągarce. Czujesz tylko, że ziemia jest coraz dalej i nie masz zupełnie kontroli nad wznoszeniem. Liczy się jakość i ilość użytej dawki. Podobno przedawkowanie LSD praktycznie nie jest możliwe (w odróżnieniu od tradycyjnych, a mniej szlachetnych środków).
- Lot szybowca. Łagodny, pomiędzy tęczowymi niespodziankami. Czasem zdarzają się dziury, w które się zapadasz, ale wszystko nie ma i tak poważniejszej wartości poza estetyczną.
- Spomiędzy tęczowych chmur coraz częściej zaczynają wyłaniać się przedmioty i ludzie. Ich właściwości są tak odmienione, że świat tych doznań można porównać jedynie ze światem schizofrenii (dlatego psychiatrzy posługują się czasem LSD, aby osiągnąć lepszy wgląd w chorobę). Ale i tu nie należy się zatrzymywać. Łagodnie sterując trzeba lecieć dalej.
- W buddyzmie Zen coś podobnego określa się jako Satori - nagły, intuicyjny wgląd w istotę wszechrzeczy; doświadczenie radosnej jedności całego wszechświata - wypełnia cię ekstaza i czujesz, że przeniknąłeś tajemnicę bytu. Wiesz już wszysto. Spokój i radość. Szokujące przeżycie i szczęśliwy, komu się trafi. Na coś takiego w buddyzmie trzeba czekać nieraz wiele lat. Ale to jeszcze nic.
- Przełamanie bariery, która zawsze istnieje pomiędzy nami, a drugim człowiekiem (my to jesteśmy my, a on to on). Bariera ta może całkowicie zniknąć. Wtedy ludzie będący pod wpływem środka mogą odnaleźć całkowite wzajemne zrozumienie. Wyniknie ono z identycznego obrazu świata, przekonują się o tym ze zdumieniem, a dowiadują się bez słów, za pomocą dziwnej telepatii. Czują również moment, w którym ta "komunia dusz" zostaje przerwana, np. u jednej z osób środek przestaje wcześniej działać. Czyż można wtedy nie patrzeć z pobłażliwością zarówno na swoje osiągnięcia, jak i braki? Twój czas rozciąnął się jak guma, w ciągu minuty zegarowej u ciebie mijają całe lata... Euforia i radosne zdumienie. To przecież niemożliwe! Ale to jeszcze nic.
- Przeżycie mistyczne. Tam najtrudniej dolecieć szybowcem. Nawiązanie kontaktu nie z człowiekiem już, ale z transcendentnym bytem (niekoniecznie z konkretnym Bogiem). W każdym razie jakość rych przeżyć jest najwyżej notowana spośród wszystkich możliwych.
- I wreszcie środek przestaje działać. Wyskość zostaje wytracona, zużyta na owo mniej lub bardziej łagodne szybowanie i teraz podchodzimy do lądowania. Wreszcie wszystko to, do czego przyzwyczailiśmy się jako do własnej skóry i osobowości, znowu zaczyna się odzywać hamując coraz bardziej lot. Najszybciej dotykają ziemi te "części" osobowości, które najbardziej wystają, najwięcej przysparzają nam konfliktów (czasami sami o tym nie wiemy). Dopiero teraz można się zorientować, które wystają bardziej niż inne. A najważniejsze jest, że przeżycia w czasie podróży - lotu nie zostały zapomniane i teraz długo jeszcze będą niepokoić naszą pamięć.
PARĘ WĄTPLIWOŚCI
Ad. 4 - satori
Mnisi buddyjscy szukają tego przez całe lata.
Intuicyjnie, nagłe odnalezienie jedności wszystkiego, co istnieje, daje
poczucie przeniknięcia największej tajemnicy - wszystko jest ze sobą powiązane
tak ściśle, że granice rozwiewają się - Satori.
Tradycja Wschodu nakazuje ująć to w jednym celnym,
paradoksalnym pozornie zdaniu (np. koany buddyzmu Zen). Ta lapidarnośc
myśli wschodniej powoduje, że wielu ludziom wydaje się alfą i omegą metafizyki,
a nad metafizyką góruje tym, że operując przenośnią nie każe nam łamać
sobie głowy nad słownikiem wyrazów obcych.
Natomiast tradycja filozoficzna Zachodu określi
to intuicyjne odczucie jako elementarną prawdę różnych systemów metafizycznych:
wszystko, co nas otacza, wraz z nami samymi jest bytem tzn. istnieje. Systemy
metafizyczne zaczynają się kłócić dopiero w tym momencie, kiedy próbują
dać odpowiedź na pytanie: dlaczego spostrzegane przez nas byty istnieją?
Zaś tego pytania ani nie stawia, ani nie rozwiązuje omawiany wgląd intuicyjny.
Można więc chyba zaryzykować stwierdzenie, że każdy system metafizyczny,
jakkolwiek mniej jest fotogeniczny, stara się posunąć dalejm ponieważ stawia
takie pytania, których nie można rozwiązać za sprawą środka psychodelicznego.
Co gorsza, ów "Wielki śmiech", wspólny zarówno buddyjskiemu Satori, jak
intuicyjnemu wglądowi psychodelicznemu, blokuje wszelkie dalsze poszukiwania
i dociekania.
Gdy idzie o poznawanie rzeczywistości, wydaje
się to poważnym ograniczeniem, i biada filozofowi, gdyby się na tym etapie
zatrzymał. Wydaje sie przeto, że wstrząsające odkrycie, które przypadkowo
robimy za sprawą LSD (w Zen nie jest ono przypadkowe) grozi zatrzymaniem
się na poziomie stwierdzenia podstawowego faktu, dając fascynację równie
rozkoszną co bezpłodną.
Ad. 5 - Skąd przychodzi i dokąd prowadzi droga "komunii dusz"?
W każdym razie jest piękna tylko w jednym miejscu.
Z ustaniem działania środka piekny kontakt urywa się. Odżywają wszystkie
różnice osobowości, to właśnie te różnice nie pozwalają na intuicyjne porozumienie
się dwu czy więcej osób. A tymczasem dookoła nas rośnie poczucie samotności
wśród produktów konsumpcyjnej cywilizacji. I nic dziwnego, że potrzeba
głębszego kontaktu Ja-Ty najbardziej doskwiera w społeczeństwach najbardziej
rozwiniętych.
I oto problem rozwiązano w stylu amerykańskim:
maszyny wyzwoliły poczucie samotności - maszyny muszą dopomóc w przezwyciężaniu
samotności. Trzeba wynaleźć nową "maszynę". (Chociaż przed wynalezieniem
LSD były także inne próby.) Ekstaza nastolatków wobec wylansowanych gwiazd
królowała wcześniej niż haszysz i LSD. A jaki powinien być następny model?
Założenia dla wynalazców: jak najwięcej ludzi jednakowo patrzy, myśli i
reaguje, zacierając odrębność własnych osobowości? Społeczeństwo mrówek
zdalnie sterowanych?
Autorzy science fiction mieli mało fantazji:
straszyli czytelników koszmarkami społeczeństw zdalnie sterowanych, ale
niebezpieczeństwo zagrażało głupiutkim poczciwinom, na końcu ostawało się
kilka jednostek, które miłując odrębność, walczyły jak lwy. Ale życie bywa
bardziej pomysłowe: to właśnie uciekające od stada "wilki stepowe" piersze
wpadają w sidła. Chociaż i ja i oni mówimy o tym samym prawie obowiązku
(!) zachowania odrębności własnej osoby. Na szczęście nie ma jeszcze takich
środków, które by wywoływały poczucie jedności wśród ludzi jednego kraju.
Chociaż na koncie Hitlera czy Mao można już coś zapisać...
Czy nie jest zgodne z najpiękniejszymi cechami
natury ludzkiej, że pragnie się znieść wszystko, co stoi pomiędzy nami
i drugą, najbliższą nam osobą? Więc po co tamte brednie o społeczeństwach
sterowanych? Tak, to bardzo piękne, kiedy jeden człowiek pragnie oddać
się drugiemu, aż do zatraty własnej osobowości. Najczęściej marzą o tym
kochankowie. Czy to jest możliwe? Na płaszczyźnie psychofizycznej podobno
tak. Ale tylko Szekspir zauważył, że przy całej wielkiej miłości, Otello
i Desdemona mogą być "zwierzęciem o dwóch grzbietach". Możliwe, że przemawiał
przez niego jedynie homoseksualizm. Zresztą to było tak dawno. Dzisiaj
egzystencjaliści uczą nas, że nawet na tym poziomie wspólnoty być nie może.
Zawsze któraś ze stron nie oddaje się cała, bez reszty. W czasach ideałów
konsumpcyjnych, według których należy jak najwięcej brać, jak najmniej
dawać, jeszcze trudniej stworzyć taką wspólnotę ludzi, choćby tylko dwojga,
choćby tylko w łóżku.
I właśnie z pomocą przychodzi narkotyk. Od dzisiaj
wstęp do komunii dusz będą mieli wszyscy, którzy prawdziwej wspólnoty jeszcze
(już?) nie potrafią osiągnąć. Ale gdyby mógł, kto chciałby szukać wtedy
gdzie indziej? Kiedy rozmawiałem o przeżyciach mistycznych, padały argumenty,
że LSD, nie dając przeżyć prawdziwych, każe ich szukać. Czy chemiczna komunia
pomoże odnaleźć prawdziwą, trwały związek duchowy z człowiekiem, który
jeszcze przed chwilą przeżywał obok nas cudowne TO SAMO, teraz, kiedy patrzymy,
jak wszystko wraca na swoje miejsce?
Do jakiej wspólnoty na pewno prowadzi droga komunii
dusz? Ile dróg otwiera się przed tobą po pastylce LSD, że nie ma czasu
popatrzeć na tę, która podążała do ciebie sama pastylka. A ta droga jest
tylko jedna. Popatrz na ręce ludziom, którzy tak wytrwale niosą do ciebie
pastylkę. Cały łańcuch rąk, a twoja reka - ostatnie ogniwo. Czy chemicy
podziemnych laboratoriów mają coś wspólnego z Bogiem mistyków? A twarze
przemytników na luksusowych jachtach z pięknymi dziwkami - czy są tymi,
które kochałeś podczas "komunii dusz" tak pięknej, że moje słowa tylko
niezdarnie je przedrzeźniają? Czy jesteś zupełnie pewny, że nic nie masz
wspólnego z nimi, że ich nie żywisz, gdy zażywasz swoją pigułkę? Czy ty
nie jesteś wtedy ich? Z twojego powodu umierają ludzie, a gangi walczą
o to, która pigułka do ciebie dotrze. Jest na niej krew ludzi, którzy umierali
za pieniądze, nie dla żadnej z tych idei, o których słyszę teraz od ciebie.
I inni słyszą. Powiedz też o pieniądzach, krwi i nienawiści, które były
kokonem dla pigułki, zanim nie wylęgły się motyle twoich wizji. Mów. Tego
nikt sam nie zobaczy w psychodelicznych wizjach, chociaż tyle jest w nich
różnych dróg, aż do zawrotu głowy. Nie zapominaj o tym, kiedy czekasz z
dłonią wyciągniętą do przyjaciela, chociaż daje ci LSD z czystej ciekawości
i wcale nie chce żadnych zasranych pieniędzy, których obaj nienawidzicie.
W kręgach zainteresowanych panuje przekonanie,
że na pewnym przynajmniej etapie da się pogodzić buddyzm Zen i LSD. Niewątpliwie
Zen to najbardziej tolerancyjna doktryna. Według zwolenników nie jest przecież
religią, tylko doktryną filozoficzną. Jeśli nawet to doktryna niepełna,
ale nie dlatego, że jeszcze się nie rozwinęła (jak np. doktryna marksistowska),
lecz dlatego, że stawia sobie wyraźnie ograniczony zasięg, nie daje szczegółowych
odpowiedzi na pytania, jak należy postępować, a jak nie i dlaczego. Jasne
jest, że przy takiej nieingerencji w powinności człowieka, znajdzie się
tam wygodne miejsce i dla zwolenników LSD.
Na pewno Zen jest mistyczną techniką, która,
skupiając się wyłącznie na celu, dopuszcza środki najróżniejsze. Ale pamiętajmy,
że niezależnie od deklaracji Zen jest bardzo głęboko osadzony w buddyzmie.
A w buddyzmie, podobnie jak we wszystkich innych religiach, większość wierzących
nie miewa żadnych wstrząsających mistycznych wizji. Jeśli zdarza się to
(jako coś rzadkiego i nieoczekiwanego) niektórym ludziom - nie oznacza
to, że dlatego zostają świętymi, iż widzą rzeczywistość piękniejszą czy
pełniejszą. Nie wszystkim dano kolorowe, mistyczne perspektywy, ale czy
zwykła religia czarno-biała jest dla nich niepełna? Każda religia prowadzi
do wiary, że człowiek to nie wszystko, życie to nie wszystko, że są wartości,
którym służyć jest dla człowieka zaszczytem i drogą, która prowadzi najwyżej.
Tej wiary nie można symulować. W ciężkich chwilach wobec potęgi śmierci
zawali się budka sklecona na próbę, chociaż dotąd była wygodna.
Jeśli ktoś z was napotkał Boga na drodze z LSD,
to jeszcze nic: jego dowód osobisty jest u was i sprawdzicie go na najbliższym
punkcie kontrolnym życia. Czy ktoś zdecydowałby się cierpieć za Boga "niepełnotłustego"?
Ci od wiary czarno-białej mogą się po ludzku bać, ale wtedy czują się winni
wobec Kogoś (Czegoś). Trudno byłoby czuć winę wobec najcudowniejszej nawet
wizji. Dlatego zaglądanie przez ramię świętym wszystkich religii, zawsze
ponad głowami maluczkich, nigdy nie przybliża, chyba oddala. Bo kto chce
wtedy terminować w czarno-białej wierze maluczkiego? A święci musieli.
Może właśnie dlatego, że nie mieli "chodów" tak wysoko. Błogosławieni ubodzy
duchem - nie mają żadnych chodów. Idą. Ale czy ktoś ma prawo z wysoka razić
- jak ja - światłem swojej wiary? Nie bójcie się mnie. Nie jestem uzbrojony
w wiarę. Ręce mam puste. Chcę siać moje wątpliwości. To wszystko, co mam.
Komentarze
wczesniej uwazalem Milosza za jakiegos dretwego palanta....
no, Panie Milosz (zreszta, co tam - nie "panujmy " sobie!!), zmienilem o Tobie zdanie!!!
:-)))))))))))))))))))
...a potem zaczyna bredzic religijnie...
ale autentycznie seryjnie milosz to pisal?
podawajcie źródła na Boga!!!
skąd ten tekst??
Przyłączam się do apelu o podawanie źródeł! Ja rozumiem, że może na stronie nie ma sensu podawać bibliografii i całego aparatu naukowego, ale miło byłoby wiedzieć, skąd dany tekst pochodzi...
Jeżeli się okaże, że to jednak jest z "Widzeń nad Zatoką San Francisco ", będzie mi bardzo głupio, bo jako polonistka powinnam takie rzeczy wiedzieć... W każdym razie w "WnZSF " Miłosz jeszcze trochę pisał o psychodelikach, nie tylko ten fragment o trawce, do którego tu też jest link... I bardzo mnie zastanawia - choć wiem, analizując literaturę nie należy psychologizować, zastanawiać się, jakie przeżycia autora doprowadziły do napisania... ale tu nie chodzi mi o analizę tego tekstu, tylko o biografię duchową samego Miłosza - czy on sam próbował?
A poza tym tekst jest przepiękny.