...As when some great painter dips
His pencil in the gloom of earthquake and eclipse.
Shelley: The Revolt of Islam85
Czytelniku, który dotrzymałeś mi towarzystwa aż dotąd,
muszę teraz z kolei zająć twą uwagę krótkimi wyjaśnieniami w trzech punktach:
1. Z różnych powodów nie potrafiłem skomponować uwag
niniejszej części mego opowiadania w jakąś uporządkowaną i łączącą się ze sobą całość.
Podaję te uwagi bezładnie, tak jak je znalazłem lub też jak je sobie przypomniałem. Niektóre
wskazują na swoją właściwą datę, niektóre teraz w nią zaopatrzyłem, inne pozostały bez daty.
Za każdym razem, gdy wyjęcie ich z naturalnego czy też chronologicznego porządku mogło być
dla moich celów pożyteczne, nie wahałem się tak postąpić. Raz piszę w czasie teraźniejszym,
a raz w przeszłym. Z pewnością niewiele z tych uwag zostało napisane dokładnie w tym okresie,
do którego się odnoszą, lecz nie może to wpływać w większym stopniu na ich wierność,
ponieważ przeżycia miały taki charakter, że nie zdołają one nigdy opuścić mego umysłu.
Bardzo dużo zostało pominięte. Bez specjalnego wysiłku nie potrafiłbym zmusić się do
przedsięwzięcia polegającego na przypominaniu sobie wszystkiego po kolei czy też na
budowaniu pełnego opowiadania z całego ciężaru straszliwości, który spoczywa na mym mózgu.
Odczucia te częściowo przedkładam na usprawiedliwienie, jak również to, że przebywam teraz w
Londynie jako osoba w pewnym sensie bezradna, która bez czyjejś pomocy nie potrafi nawet
uporządkować swych własnych papierów, a ponadto odseparowany jestem teraz od rąk, które
zwykle użyczają mi usługi pisania pod dyktando.
2. Pomyślisz zapewne, iż na temat swego prywatnego życia
wypowiadam się zbyt poufnie i wylewnie. Może tak i jest. Lecz mój sposób pisania właśnie na
tym polega, że myśląc na głos i poddając się własnym nastrojom, nie zwracam większej uwagi
na to, kto mi się przysłuchuje, a jeżeli zatrzymuję się na chwilę, by się zastanowić, co tej
czy innej osobie wypada opowiedzieć, to natychmiast ogarniają mnie wątpliwości, czy w ogóle
wypada opowiedzieć cokolwiek. Rzecz w tym; że piszę o sobie odległym o piętnaście lub
dwadzieścia lat od obecnego okresu i przypuszczam, że piszę dla tych, którzy będą się mną
interesowali w przyszłości; chcąc więc zdać pewną relację z czasów, których pełnej historii
nikt z wyjątkiem mnie nie może znać, czynię to tak szczegółowo, jak tylko potrafię, czynię
wysiłki, na jakie tylko mnie stać, ponieważ nie wiem, czy znajdę jeszcze kiedykolwiek na to
czas.
3. Często nachodzić cię będzie pytanie: dlaczego nie
uwolniłem się od okropności, które niesie opium, przez poniechanie go albo ograniczenie? I
na to będę musiał odpowiedzieć pokrótce: można by snuć podejrzenia, że zbyt łatwo ulegałem
magicznym wpływom opium, nie można się chyba spodziewać, że ktoś ulega czarowi jego
okropności. Może więc czytelnik być pewny, że podejmowałem niezliczone wysiłki, aby ilość
opium ograniczyć. Dodam tylko, że świadkowie cierpień towarzyszących tym wysiłkom, a nie ja
sam, pierwsi mnie zaklinali, abym od tego odstąpił. Lecz czyż nie mogłem odejmować opium po
kropli dziennie albo dolewając wody zrobić z jednej kropli dwóch lub trzech? Zredukowanie
podwojonego tak tysiąca kropli zajęłoby oto blisko sześć lat, i do zredukowania owego
tysiąca z całą pewnością by nie doszło. Na tym właśnie polega błąd popełniany powszechnie
przez ludzi, którzy o opium nic nie wiedzą z doświadczenia, zwracam się tedy do tych, którzy
wiedzą: czyż przecież nie jest tak zawsze, że do pewnego punktu ograniczanie opium można
przeprowadzać z łatwością, a nawet z uczuciem przyjemności, po przekroczeniu tego punktu
natomiast dalsze ograniczanie powoduje dotkliwe cierpienia? Owszem, powiedzą liczni i
bezmyślni ludzie, którzy nie zdają sobie nawet sprawy z tego, o czym mówią, przez kilka dni
będziesz znosił nieznaczne przygnębienie i melancholię. Ależ nie, odpowiem:, nic takiego jak
przygnębienie nie następuje; wprost przeciwnie, nadzwyczaj wzmaga się po prostu pogoda ducha,
puls serca się normuje, zdrowie się polepsza. Nie na tym polega to cierpienie. Nie
przypomina ono wcale cierpień spowodowanych zaprzestaniem picia wina. Jest to stan nie
dającego się opisać zapalenia żołądka (co z pewnością nie bardzo przypomina melancholię),
któremu towarzyszy wzmożone pocenie się oraz takie uczucia, że nie dysponując większą
ilością miejsca, nie podejmuję się ich opisać.
Wkroczę teraz od razu in medias res i zajmę się
okresem wcześniejszym od tego, w którym cierpienia wywołane przez opium, że się tak wyrażę,
osiągnęły szczyt i sparaliżowały zdolności umysłowe.
Od dawna już przerwałem swoje studia. Moje
lektury nie dają mi żadnej trwającej choćby przez krótką chwilę przyjemności. Jednakże
czytam czasem na głos, aby sprawić przyjemność innym, ponieważ czytanie swoje doprowadziłem
do perfekcji, i o ile w potocznym użyciu słowo "perfekcja" oznacza powierzchowne co prawda i
dekoracyjne osiągnięcie to jest to chyba jedyny sukces, jaki odniosłem; jeśli w ogóle
dawniej byłem na punkcie jakiegoś swojego talentu czy sukcesu próżny, to na punkcie tej
zdolności właśnie, zauważyłem bowiem, że nie ma nic tak rzadkiego. Najgorszymi lektorami ze
wszystkich są aktorzy: ...86 czyta nędznie; a pani ...87, tak przecież ceniona, poza utworami dramatycznymi
niczego dobrze przeczytać nie potrafi; dość znośnie udaje się jej wyrecytować Miltona.
Ludzie przeważnie czytają poezję albo bez żadnego uczucia, albo też przekraczają naturalny
umiar i czytają bez zrozumienia. Ostatnio jeśli cokolwiek mnie w książkach poruszyło to
podniosłe żale Samsona Walczącego88 albo też
wspaniale rytmiczne mowy Szatana z Raju odzyskanego, kiedy je sobie sam przeczytałem
na głos. Przychodzi do nas czasem na herbatę młoda dama; na jej prośbę, a także M., czytam
im od czasu do czasu wiersze W. 89 (A propos, W. to
jedyny w pewnym sensie ze spotkanych kiedykolwiek przeze mnie poetów, który umie czytać na
głos własne wiersze; częstokroć czyta je doprawdy zachwycająco).
Przypuszczam, że przez blisko dwa lata
przeczytałem tylko jedną książkę i dla wywiązania się z ogromnego długu wdzięczności, który
jestem winien autorowi, muszę wspomnieć, jaka to była książka. Jak wspomniałem, wciąż
jeszcze wyrywkowo i od czasu do czasu czytam poetów, którzy piszą wspaniale i żarliwie. Lecz,
jak doskonale zdaję sobie sprawę, mym właściwym powołaniem jest stałe ćwiczenie rozumowania
analitycznego. Otóż studia analityczne charakteryzuje przede wszystkim ciągłość i nie można
ich podejmować w zrywach, atakach czy też chaotycznych wysiłkach. Matematyka na przykład,
ścisła filozofia itd., wszystko to stało się dla mnie nieznośne; uciekałem przed nimi czując
się bezsilny i dziecinnie nieporadny, co napawało mnie tym większym przerażeniem, że miałem
w pamięci okres, kiedy zmagałem się z nimi ku swojej ustawicznej satysfakcji, a również i z
tego jeszcze powodu, że trud całego mego życia oraz cały intelekt, jego kwiaty i owoce,
poświęciłem i wprzęgłem w powolne i gruntowne konstruowanie jedynego tylko dzieła, któremu
miałem dać tytuł nie ukończonej pracy Spinozy, a mianowicie De emendatione humani
intellectus90. Spoczywało ono teraz unieruchomione
jakby przez mróz, niczym jakiś most czy akwedukt w Hiszpanii, którego budowę rozpoczęto na
zbyt wielką skalę w stosunku do możliwości budowniczego, i zamiast przetrwać mnie jako
pomnik chęci przynajmniej, a także aspiracji i pracowitego życia, które poświęciłem dla
uszlachetniania człowieczej natury takim sposobem, do jakiego Bóg dla spełnienia tego
ogromnego zadania uczynił mnie najbardziej zdolnym, miało ono raczej stać się dla moich
dzieci pamiątką pognębionych nadziei, daremnych wysiłków, bezużytecznie zgromadzonych
materiałów, fundamentów, które nigdy nie miały wesprzeć budowli wznoszącej się ku górze,
smutku i klęski architekta. W takim stanie zidiocenia, aby się rozerwać, skierowałem swą
uwagę ku ekonomii politycznej; rozum mój, który uprzednio był aktywny i niespokojny niczym
hiena, nie mógł, jak mi się wydaje (dopóki w ogóle jeszcze żyłem), pogrążyć się w całkowitym
letargu, a ekonomia polityczna przynosi człowiekowi w moim stanie tę korzyść, że chociaż
jest to wybitnie organiczna nauka (w której, by się tak wyrazić, każda cząstka oddziałuje na
całość, a całość z kolei oddziałuje na każdą cząstkę), to jednocześnie pojedyncze jej
cząstki można wyodrębnić i rozpatrywać osobno. I choć sprawność mego umysłu była w tym
czasie ogromnie nadwerężona, to nie mogłem jednocześnie zapomnieć swojej wiedzy, a umysł mój,
który obcował zażyle z poważnymi myślicielami, z logiką, a także ze wspaniałymi mistrzami
nauki przez zbyt wiele lat, nie mógł nie zauważyć głębokiej nędzy głównych przedstawicieli
współczesnej ekonomii. W roku 1811 został mi umożliwiony wgląd w sterty książek i rozpraw z
wielu dziedzin ekonomii, a na moją prośbę M. czytała mi rozdziały z dopiero co ogłoszonych
prac albo fragmenty debat w parlamencie. Dostrzegałem, że były to w zasadzie
męty i popłuczyny ludzkiego intelektu i że każdy, kto ma zdrowy rozsądek, a także
umiejętność posługiwania się ścisłymi zasadami logiki, mógłby całą tę akademię współczesnych
ekonomistów unieść w górę i w przestrzeni między niebem a ziemią zdusić ją za pomocą kciuka
i palca wskazującego albo też ich głowy niby kapelusze grzybów utłuc na proszek za pomocą
damskiego wachlarza. Wreszcie w roku 1819 pewien znajomy z Edynburga przysłał mi książkę
Ricarda91, a ja powoławszy się na swe własne prorocze
przeczucie, iż nadejdzie jakiś prawodawca tej nauki, nim skończyłem pierwszy rozdział,
oświadczyłem: "Tyś jest tym człowiekiem!" Zdziwienie i ciekawość od dawna już były we mnie
uczuciami martwymi. A jednak zdziwiłem się raz jeszcze: zdziwiłem się sobą, że znów potrafię
być pobudzonym do wysiłku czytania, a o wiele bardziej zdziwiła mnie książka. Czyż to
głębokie dzieło zostało rzeczywiście napisane w dziewiętnastowiecznej Anglii? Czy to możliwe?
Przypuszczałem, że myślenie92 w Anglii umarło. Czyż to
możliwe, że jakiś Anglik, i to nie z akademickich pieleszy, lecz żyjący pod presją
handlowych i legislacyjnych trosk, dokonał tego, ku czemu nawet o włos nie udało się
przybliżyć żadnemu europejskiemu uniwersytetowi oraz całemu stuleciu myśli. Wszyscy inni
pisarze zostali zmiażdżeni i przytłoczeni doniosłymi faktami i dowodami. Pan Ricardo wywiódł
a priori, z samego tylko rozumowania, prawa, które po raz pierwszy rzuciły promień
światła w nieprzebrany chaos szczegółów, i z tego, co stanowiło tylko mozaikę budzących
wątpliwości dyskusji, zbudował przejrzyście ukształtowaną naukę, która pierwszy raz opiera
się teraz na trwałej podstawie.
W ten sposób jedno jasno napisane i głęboko przemyślane
dzieło sprawiło mi przyjemność oraz pobudziło mnie do aktywności, jakiej nie zaznałem od
wielu lat, skłoniło mnie ono nawet do napisania, albo też przynajmniej do podyktowania tego,
co M. pisała za mnie. Miałem wrażenie, iż pewne istotne prawdy umknęły nawet tak "
przenikliwemu oku" pana Ricardo, a ponieważ miały one przeważnie taki charakter, że mogłem
wyrazić je lub zobrazować nie posługując się niezdarnym jak zwykle i zawiłym stylem
ekonomistów, lecz za pomocą treściwych i eleganckich symboli algebraicznych, wszystkie one
nie zapełniłyby nawet książeczki kieszonkowego formatu, i streszczając się w ten sposób
wobec M., pełniącej funkcje sekretarki, nawet podówczas, gdy byłem tak niezdolny do jakiegoś
obejmującego wszelką całość wysiłku, naszkicowałem swoje "Prolegomena do wszelkich
przyszłych systemów ekonomii politycznej". Mam nadzieję, że nie będą one trąciły opium,
chociaż rzeczywiście sam temat dla większości ludzi jest wystarczająco odurzający.
Wysiłek ten jednakże, jak wykazał to dalszy przebieg
wypadków, okazał się tylko krótkotrwałym błyskiem, zdecydowałem się bowiem moją pracę
opublikować. W miejscowej drukarni, odległej około osiemnastu mil, poczyniono przygotowania
związane z drukiem. Na to konto został najęty na kilka dni dodatkowy składacz. Dwukrotnie
nawet ukazały się reklamy tej pracy i w pewnym sensie poczuwałem się w obowiązku spełnić
moją zapowiedź. Ale musiałem napisać przedmowę, a także dedykację dla pana Ricardo, co
pragnąłem wykonać znakomicie. Okazało się jednakże, że z tego wszystkiego zupełnie nie
potrafiłem się wywiązać. Przygotowania owe zostały więc anulowane, składacz odprawiony, a
moje "prolegomena" spoczęły spokojnie u boku swego starszego i bardziej szacownego brata.
Opisałem oto i zilustrowałem moje otępienie słowami, które
w większym lub mniejszym stopniu pasują do każdego momentu w ciągu tych czterech lat, kiedy
to żyłem zaczarowany przez opium jak przez Kirke. Lecz można by o mnie powiedzieć, że
nieszczęście to i cierpienie przeżywałem jak gdyby w stanie uśpienia. Rzadko potrafiłem się
przymusić do napisania jakiegoś listu, udawało mi się co najwyżej sklecić kilka słów w
odpowiedzi na listy otrzymywane, i częstokroć dopiero wtedy, gdy list przeleżał na mym
biurku kilka tygodni czy nawet miesięcy. Bez pomocy M. wszystkie rachunki zapłacone i te,
które trzeba było j e s z c z e uregulować, musiałyby poginąć, a całą moją
ekonomię domową, jakkolwiek by się ona miała do ekonomii politycznej, musiałby ogarnąć
nieodwracalny chaos. Nie będę już dalej się rozwodził nad tą stroną mojego przypadku,
jednakże ją właśnie opiumista uzna w końcu za najbardziej uciążliwą, ponieważ wywołuje ona
uczucie niezaradności i nieudolności, ponieważ takie zaaferowanie samym sobą prowadzi do
zaniedbywania czy też odkładania na później codziennych i normalnych obowiązków i ponieważ
wyrzuty sumienia często muszą w refleksyjnym i świadomym siebie umyśle jątrzyć rany owych
grzechów. Opiumista nic nie traci ze swej moralnej wrażliwości czy ambicji; jak zawsze
szczerze pragnie i tęskni do urzeczywistnienia tego, co uważa za możliwe i co uważa za nakaz
obowiązku, lecz jego rozumowe pojmowanie tego, co jest osiągalne, ustawicznie przekracza nie
tylko możliwość spełnienia, lecz również zdolność podjęcia wysiłku. Leży pod ciężarem demona
i zmory, leży patrząc na wszystko, czego by chętnie dokonał, akurat tak jak przez śmiertelną
ociężałość ustępującej choroby przykuty siłą do łoża człowiek, którego zmusza się, aby był
świadkiem, jak jakiemuś obiektowi jego najczulszego uczucia wyrządza się krzywdę lub zadaje
gwałt; przeklina on wtedy czary, które skuły go łańcuchem, by się nie poruszył, oddałby
życie, żeby tylko mógł podnieść się i chodzić, lecz bezsilny jest niczym dziecko i nie może
nawet spróbować wstać.
Przechodzę teraz do głównego tematu tej końcowej części
wyznań, do opowiedzenia i zapisu tego, co odbywało się w moich snach, a były one najbardziej
bezpośrednią przyczyną najdotkliwszych mych cierpień.
Pierwszą oznaką jakiejś ważnej zmiany zachodzącej w tej
części składowej ekonomiki mojego organizmu było powtórne pojawienie się takiego stanu
percepcji oka, jaki występuje zasadniczo w dzieciństwie czy też w stanach wzmożonej
wrażliwości. Nie wiem, czy czytelnik mój jest świadom tego, że dużo dzieci, a może i
większość, ma w pewnym sensie zdolność przedstawiania sobie w ciemnościach wszelkich
rodzajów zjaw; u niektórych zdolność ta jest po prostu mechanicznym uszkodzeniem oka, inne
natomiast potrafią wedle własnej woli lub też mimowolnie odpędzić je czy też przywołać -
albo, jak powiedziało mi kiedyś zapytane w tej sprawie dziecko: "Potrafię rozkazać im, aby
odeszły, ale czasem przychodzą, kiedy nie mówię im, żeby przychodziły". Rzekłem mu na to, że
rozkazuje ono tym widziadłom w sposób tak niemal nieograniczony, jak rzymski centurion swym
żołnierzom. Myślę, że właśnie w połowie roku 1817 owa zdolność stała się dla mnie
zdecydowanie trudna do zniesienia: kiedy leżałem w nocy bezsennie w łóżku, z żałobną pompą
maszerowały przede mną długie procesje, całe fryzy nie kończących się nigdy historii, pod
których wpływem moje uczucia stawały się tak smutne i poważne, jak gdyby historie te
pochodziły z czasów sprzed Edypa czy Priama, sprzed Tyru i sprzed Memfis. I w tym samym
momencie nastąpiła analogiczna zmiana w moich snach; miałem wrażenie, że w mym mózgu nagle
otworzył swe podwoje i rozjarzył się od świateł jakiś teatr, który dawał po nocach spektakle
o wiele bardziej wystawne niż w ziemskich teatrach. I jako godne zauważenia w owym czasie
należy wymienić cztery następuje fakty:
1. Że w miarę jak owa twórcza zdolność oka się wzmagała,
powstawało we mnie wrażenie, iż między stanami czuwania mózgu i jego snu istnieje pewna
zależność - że cokolwiek zdarzyło mi się powołać do życia i śledzić według własnej woli na
kanwie ciemności, z wielką łatwością i samoistnie przenosiło się również do moich snów,
budząc we mnie strach przed tą zdolnością, ponieważ tak samo jak Midasowi wszystko zmieniało
się w złoto, co właściwie niweczyło jego nadzieje i sprawiało zawód wypływającym z jego
ludzkiej natury pragnieniom, mnie również wszystkie rzeczy dające się wizualnie przedstawić,
o których zdołałem tylko w ciemnościach pomyśleć, rysowały się natychmiast w postaci zwidów
wzrokowych; przez proces najwidoczniej nie mniej nieuchronny, raz zaznaczone w ten sposób
słabymi i widmowymi kolorami, niby atramentem sympatycznym, były przez niepohamowaną chemię
mych snów odmalowywane z niemożliwym do zniesienia przepychem, który porażał moje serce.
2. Temu właśnie oraz wszelkim pozostałym zmianom w snach
towarzyszył głęboko we mnie tkwiący niepokój i ponura melancholia, których zupełnie nie da
się opisać słowami. Co noc miałem wrażenie, że zstępuję - nie w przenośni, lecz że
rzeczywiście zstępuję - w otchłanie i niedostępne światłu słonecznemu przepaści, głębie
ponad głębinami, a możliwość wydobycia się kiedykolwiek z nich wydawała mi się beznadziejna.
I wcale też, obudziwszy się, nie odnosiłem wrażenia, że rzeczywiście się z nich wydobyłem.
Nie będę nad tym się rozwodził, ponieważ nie można ująć w słowa stanu przygnębienia
towarzyszącego owym pełnym przepychu przedstawieniom, które kończyły się w całkowitej
ciemności jakiejś samobójczej jakby rozpaczy.
3. W bardzo silnym stopniu uległy zakłóceniu wrażliwość
przestrzenna i na koniec poczucie czasu. Budynki, krajobrazy itd. ukazywały się w tak
ogromnych proporcjach, jakich żywe oko nie może postrzegać. Przestrzeń nabrzmiewała i
powiększała się do rozmiarów nie dającej się określić nieskończoności. To jednak nie
dokuczało mi tak bardzo jak przeogromne rozciągnięcie się czasu. Niekiedy zdawało mi się, że
w ciągu jednej nocy przeżyłem siedemdziesiąt albo sto lat, ba, czasem miałem wrażenie, że
przez noc upłynęło tysiąclecie, a w każdym bądź razie okres znacznie przekraczający granice
poznawcze jednego człowieka.
4. Często odżywały na nowo najdrobniejsze zdarzenia z
dzieciństwa albo zapomniane sceny z lat późniejszych. Nie można mi było wmówić, że je sobie
przypominam, gdyby bowiem opowiedziano mi o nich na jawie, nie potrafiłbym ich uznać za
część mego doświadczenia z przeszłości. Ale stając tak przede mną, śnione jakby intuicyjnie,
wraz z całym szeregiem ulotnych szczegółów i towarzyszących im wrażeń, okazywały się
natychmiast z n a j o m e. Opowiedziała mi kiedyś bliska krewna, która w dzieciństwie
wpadła do rzeki i tylko dzięki nadejściu w krytycznym momencie pomocy nie przekroczyła progu
śmierci, że na przeciąg jednej chwili ujrzała najdrobniejsze zdarzenia całego swego życia
ustawione przed nią w jednym szeregu jak przed lustrem; tak to nieoczekiwanie zrodziła się w
niej zdolność ogarnięcia całości i każdego szczegółu z osobna. Na podstawie pewnych własnych
przeżyć pod działaniem opium jestem gotów w to uwierzyć; taką sama opinię spotkałem już
dwukrotnie we współczesnych książkach i towarzyszyła jej uwaga, o słuszności której jestem
święcie przekonany, a mianowicie iż owa straszliwą księgą sprawozdań, o której wspomina
Pismo św., jest w rzeczywistości tylko umysł każdego pojedynczego człowieka. Przynajmniej co
do tego mam pewność, iż rzecz taka, jak z a p o m n i e n i e, nie jest dla umysłu
możliwa; między naszą obecną świadomością a tamtymi tajemniczymi zapisami w umyśle umieścić
może zasłonę tysiąc zdarzeń. I te same zdarzenia zasłonę tę będą również odsuwać, lecz owe
zapisy, bez różnicy czy zasłonięte, czy też nie, trwać będą wiecznie; podobnie przecież jest,
gdy się nam wydaje, że gwiazdy ustępując miejsca zwykłemu światłu dziennemu znikają, w
rzeczywistości natomiast, o czym wszyscy wiemy, nasuwa się na nie niczym zasłona samo
światło, a one po prostu tylko czekają, żeby się ukazać w chwili, kiedy przesłaniające je
światło dnia zniknie.
Po wyliczeniu czterech powyższych faktów, które w godny
uwagi sposób odróżniają moje sny od snów zdrowych, przytoczę teraz zdarzenie obrazujące
pierwszy fakt, a następnie z tego, co pamiętam, opowiem inne, zachowując przy tym albo
następstwo chronologiczne albo też podając je w innym układzie, przez co jako ilustracja
wywrą może na czytelniku większe wrażenie.
W młodości, a nawet i do tej pory: dla odprężenia z wielką
przyjemnością czytywałem od czasu do czasu i czytam Liwiusza, którego, przyznam, zarówno ze
względu na styl jak i potraktowanie tematu wolę od pozostałych rzymskich historyków, i
często odnosiłem wrażenie, że owe dwa jakże często pojawiające się u Liwiusza słowa: "Consul
Romanus", zwłaszcza w odniesieniu do konsula sprawującego władzę wojskową, to najbardziej
podniosłe i budzące przerażenie dźwięki oraz w szczególnie uroczysty sposób reprezentatywne
dla majestatu ludu rzymskiego. Chcę przez to powiedzieć, że słowa "król", "sułtan", "regent"
itd., czy też jakieś inne tytuły osób, w których ucieleśnia się zbiorowy
majestat ludzi wielkich, w mniejszym stopniu skłaniają mnie do szacunku. I choć nie jestem
zapalonym miłośnikiem historii, zaznajomiłem się szczegółowo i dokładnie z pewnym okresem
dziejów Anglii, a mianowicie z okresem Wielkiej Wojny Domowej93, przyciągnęło bowiem mą uwagę moralne dostojeństwo niektórych
działających w tym czasie ludzi oraz mnóstwo interesujących pamiętników, jakie ten
niespokojny czas przetrwały. Obie te moje mniej poważne lektury dostarczały mi często
materiałów do przemyśleń, lecz teraz dostarczyły mi tematów do wizji. Często zdarzało mi się,
gdy nie spałem, widzieć wymalowaną na kanwie ciemności swego rodzaju opowieść, w której
oglądałem tłum kobiet oraz zapewne jakąś uroczystość i tańce. I słyszałem, że się mówi, czy
też ja mówiłem do siebie: "Są to angielskie kobiety. z nieszczęsnych czasów Karola I. Są to
żony i córki tych, którzy spotkali się, gdy panował pokój, zasiedli przy wspólnych stołach i
połączyli się węzłami małżeńskimi lub związkami krwi, a gdy tylko upłynął pewien określony
dzień sierpnia 1642 roku94, nigdy już do siebie się nie
uśmiechnęli, ani ze sobą nie spotkali, chyba że na polu bitwy, gdzie okrutną szablą rozcięli
wszelkie uczuciowe związki na równinie Marston Moor85,
pod Newbury96 czy pod Naseby97, a pamięć o odwiecznej przyjaźni zmyli krwią". Kobiety tańczyły i
wyglądały tak uroczo jak damy dworu Jerzego IV. I nawet marząc zdawałem sobie jednocześnie
sprawę, że od prawie dwóch stuleci. znajdują się one w grobie. Korowód ten zazwyczaj nagle
się rozpadał, a z grzmotu oklasków dawał się słyszeć porażający serce dźwięk: "Consul
Romanus", i natychmiast pojawiał się idący "majestatycznie" we wspaniałym płaszczu
królewskim Paullusz98 lub Kajusz Mariusz99, otoczony grupą centurionów dzierżących zatkniętą na włóczni
szkarłatną tunikę, za którymi z kolei niósł się alalagmos100 rzymskich legionów.
Wiele lat temu, kiedy przyglądałem się Starożytnościom
Rzymskim Piranesiego, stojący obok mnie pan Coleridge opisał mi zestaw rycin tego
malarza zatytułowany Sny, stanowiący zapis scenerii jego wizji, gdy miał halucynacje
z powodu gorączki. Na niektórych z nich (daję opis przypominając sobie tylko sprawozdanie
pana Coleridge`a) widniały ogromne gotyckie sale, w których wnętrzu na podłodze stały
wszelkiego rodzaju maszyny i urządzenia, koła, przewody, krążki, lewary, wyrzutnie itd.,
mające uzmysłowić nagromadzenie ogromnej siły oraz pokonywanie stawianego oporu. Jeśli się
powiodło wzrokiem po płaszczyznach murów, można było dostrzec schody, a na nich idącego po
omacku w górę samego Piranesiego. Przesunąwszy wzrok nieco wyżej, można było zobaczyć, że
schody się nagle urywają, nie ma na ich końcu żadnej poręczy, a ten, kto dotrze na sam
kraniec, nie może już postawić następnego kroku, chyba że w znajdującą się w dole przepaść.
Cokolwiek z nieszczęsnym Piranesim się stanie, należy przynajmniej przypuszczać, że jego
trud musi w jakiś sposób w tym miejscu się zakończyć. Lecz uniósłszy wzrok, dostrzeżesz
jeszcze wyżej drugie schody, na których znów widać Piranesiego, stojącego tym razem na samym
skraju przepaści. I uniósłszy wzrok jeszcze raz, ponownie dostrzeżesz jeszcze wyżej w
powietrzu następne schody i znowu ujrzysz nieszczęsnego Piranesiego, pracowicie odbywającego
wspinaczkę w górę, i tak dalej, aż nie kończące się schody wraz z Piranesim giną w górze tej
ponurej sali. Otóż architektura ukazująca mi się w snach miała identyczną zdolność do
ciągłego rozrastania się i samopowtarzania. We wczesnym okresie choroby najwspanialsze
doprawdy rzeczy w mych snach łączyły się przeważnie z architekturą i obejrzałem taką paradę
miast i pałaców, jakiej moje oko nigdy jeszcze nie oglądało na jawie, chyba że patrzyło w
chmury. Z wielkiego współczesnego poety zacytuję fragment utworu, który opisując obraz
oglądany właśnie w chmurach oddaje w wielu szczegółach to, co bardzo często widziałem we
śnie:
The appearance, instantaneously disclosed,
Was of a mighty city - boldly say
A wilderness of building, sinking far
And self-withdrawn into a wondrous depth,
Far sinking into splendour - without end!
Fabric it seem`d of diamond, and of gold
With alabaster domes and silver spires.
And blazinp terrace upon terrace, high
Uplifted; here, serene pavilions bright,
In avenues disposed; there towers begirt
With battlements that on their restless fronts
Bore stars - illumination of all gems!
By earthly nature had the effect been wrought
Upon the dark materials of the storm
Now pacified; on them, and on the coves,
And mountain-steeps and summits, whereunto
The vapours had receded - taking there
Their station under a cerulean sky...101
Ten wspaniały szczegół: "mury obronne, w &
nbsp; n i e s p o k o j n y c h blankach ich tkwią gwiazdy" - mógłby być skopiowany z
moich architektonicznych snów, tak często bowiem się powtarzał. Chodzą słuchy o Drydenie i
współcześnie o Fuselim102, iż uważali oni za wskazane
jeść surowe mięso w celu uzyskania nadzwyczajnych snów; o ileż lepiej jest w tym celu
zażywać opium, nie przypominam sobie jednak, by o jakimś poecie twierdzono, że tak czynił, z
wyjątkiem dramatopisarza Shadwella 103; w starożytności
słusznie, jak myślę, mówiono o Homerze, że poznał zalety opium.
Architekturę mą zastąpiły z kolei sny o jeziorach i
srebrzystych rozlewiskach wodnych; prześladowały mnie one tak bardzo, iż zacząłem się
obawiać (choć prawdopodobnie wyda się to jakiemuś lekarzowi zabawne), że może się w ten
sposób samoistnie (posłużę się tu abstrakcyjnym określeniem) o b i e k t y w i z u j
e jakiś puchlinowodny stan mózgu czy też zaczątek takiego stanu, a organ czujący to
dokonuje nbsp; p r o j e k c j i nbsp; siebie samego jako swego obiektu. Przez dwa miesiące
poważnie chorowałem na głowę - część składową mej cielesnej konstrukcji, która do tej pory
była do tego stopnia wolna od jakiejkolwiek skazy czy oznaki słabości (mam na myśli słabość
fizyczną), że zwykle mówiłem o niej to, co ostatni lord Orford mawiał o swoim żołądku, iż
robi ona wrażenie, jakby miała przeżyć resztę mojej osoby. Do tej pory nigdy nie odczułem
nawet bólu głowy i żadnego najmniejszego choćby cierpienia, z wyjątkiem bólów reumatycznych
spowodowanych przez moją własną głupotę. Jednakże atak ten przetrzymałem, chociaż musiała to
być kulminacja czegoś bardzo niebezpiecznego.
Następnie wody zmieniły swoją postać - z połyskujących
jezior, które błyszczały jak lustra, zrobiły się z kolei morza i oceany. I oto nastąpiła
teraz straszliwa przemiana, rozwijająca się stopniowo przez wiele miesięcy niczym zwój
pergaminu i niosąca zapowiedź jakiegoś nieustannego cierpienia; i w rzeczywistości nigdy
mnie ono nie opuściło aż do czasu, gdy memu przypadkowi został położony kres. Do tej pory
ludzka twarz nieraz się pojawiała w moich snach, lecz nie władała nimi despotycznie ani też
nie miała jakiejś szczególnej mocy zadawania tortur. Teraz natomiast zaczęło rozwijać się
samoistnie to, co nazwałem tyranią ludzkiej twarzy. Prawdopodobnie odpowiedzialnością za to
można by obarczyć pewną określoną część mego życia w Londynie. I oto teraz, o ile coś
takiego jest w ogóle możliwe, na wzburzonych wodach oceanu zaczęła ukazywać się ludzka twarz;
morze zrobiło się jakby wybrukowane niezliczonymi, zwróconymi ku niebu obliczami -
obliczami o wyrazie błagalnym, gniewnym i zrozpaczonym, unoszonymi na falach ku górze całymi
tysiącami, miriadami, pokoleniami, wiekami: mój niepokój nie miał granic, mój umysł kołysał
się i falował wraz z oceanem.
Maj 1818 roku. Na przeciąg wielu miesięcy straszliwym
nieprzyjacielem stał się Malajczyk. Za jego sprawą każdej nocy przenosiłem się w azjatycką
scenerię. Nie wiem, czy inni podzielają pod tym względem moje odczucia, lecz często
przychodziło mi do głowy, że gdybym był zmuszony opuścić Anglię i zamieszkać w Chinach, w
środowisku, gdzie panują chińskie obyczaje i styl życia i całe otoczenie jest chińskie,
tobym oszalał. Przyczyny tego lęku tkwią we mnie głęboko i niektóre z nich muszą być takie
same jak i u innych ludzi. W ogóle Azja Południowa to siedlisko straszliwych obrazów i
skojarzeń. Już przez to samo, że jest kolebką ludzkiej rasy, wiążą się z nią niejasne i
budzące respekt uczucia. Lecz istnieją jeszcze inne przyczyny. Nikt mi nie wmówi, że dzikie,
barbarzyńskie i dziwaczne przesądy w Afryce lub u dzikich plemion gdzie indziej robią na nim
takie wrażenie jak starożytne, monumentalne, okrutne i skomplikowane wierzenia Hindustanu
itp. Już sama starożytność azjatyckiej rzeczywistości, jej instytucji, historii, obyczajów
religijnych itd. działa według mnie z taką siłą, iż sama długowieczność tej rasy i jej
imienia tłumi w człowieku poczucie, iż jednostka może należeć do młodego pokolenia. Młody Chińczyk robi na mnie wrażenie człowieka przedpotopowego, który powstał na
nowo. Nawet Anglików, choćby nie posiadali żadnej wiedzy o tego rodzaju instytucjach,
przeniknąć może tylko dreszcz zgrozy w obliczu owego mistycznego majestatu k a s t, &
nbsp; tak w sobie zasklepionych i od tak niepamiętnych kolein czasu odmawiających obcowania
z innymi, nikt też nie może nie ulec przerażeniu, jakie wywołują nazwy Gangesu czy Eufratu.
Wzmaga ogromnie owe uczucia to, że Azja Południowa jest i przez wiele tysięcy lat była
częścią ziemi, gdzie nąjbardziej roiło się życie ludzkie, wielką offcina gentium104. W owych stronach człowiek jest robakiem. A ponadto
jeszcze owe rozległe imperia, w jakie uformowana była zawsze nieprzeliczona ludność Azji,
tchną głębokim majestatem, przepajającym wszelkie orientalne nazwy czy obrazy. W Chinach,
oprócz i obok tego, co mają one wspólnego zresztą Azji Południowej, przeraża mnie styl życia,
obyczaje, a także wyrastająca między nami wskutek uczuć głębszych, niż potrafię je
zanalizować, bariera zdecydowanej odrazy, przy istniejącej jednocześnie chęci nawiązania
porozumienia. Wolałbym raczej żyć wśród wariatów czy dzikich bestii. Wszystko to i znacznie
więcej, niż potrafię czy też mam czas opowiedzieć, musi czytelnik zgłębić dokładnie, zanim
będzie mógł pojąć owo niewyobrażalne wprost przerażenie, które za sprawą snów odbywających
się w orientalnej scenerii i pełnych mitycznych cierpień wycisnęło na mnie swoje piętno. Pod
ogarniającym mnie wrażeniem, że panuje tropikalny upał, a słońce znajduje się w zenicie,
zgromadziłem razem wszelkie stwory, ptaki, drapieżniki, gady, wszystkie drzewa i rośliny,
praktyki i zjawiska, które spotyka się wszędzie w krajach podzwrotnikowych, i ulokowałem je
w Chinach czy też w Hindustanie. Powodowany zbliżonymi odczuciami, wkrótce podporządkowałem
tej samej zasadzie Egipt i jego wszystkich bogów. W moją stronę wpatrywały się, wrzeszczały,
uśmiechały się i skrzeczały małpy, papugi długoogoniaste, papugi grzebieniaste. Wbiegałem do
wnętrza pagód i na całe wieki umieszczano mnie na ich szczycie lub w ukrytych
pomieszczeniach, byłem bożkiem, stawałem się kapłanem, oddawano mi boską cześć, składano
mnie w ofierze. Przebyłem wszystkie lasy Azji w ucieczce przed gniewem Brahmy, znienawidził
mnie Wisznu, Siwa na mnie się zaczaił. Nieoczekiwanie zaatakowałem lzydę i Ozyrysa; ich
zdaniem zdobyłem się na czyn, przed którym zadrżałby ibis i krokodyl. Na tysiąc lat zostałem
pogrzebany wraz z mumiami i sfinksami w kamiennych trumnach znajdujących się w ciasnych
komnatach w samym sercu odwiecznych piramid. Całowały mnie rakowatymi pocałunkami krokodyle
i składano mnie wraz z wszelkimi nie dającymi się opisać mulistymi przedmiotami w trzcinach
i błocie Nilu.
Podaje tu czytelnikowi pewne drobne fragmenty mych
orientalnych snów, które przez swą monstrualną scenerię zawsze napełniały mnie tak wielkim
zdumieniem, iż chwilami czułem, jak ów strach pochłonięty zostaje przez szczere zdziwienie.
Wcześniej czy później jednak pod naporem uczuć zdziwienie rozpływało się, a ja pod wpływem
tego, co widziałem, doświadczałem nie tyle strachu, ile nienawiści i wstrętu. Ponad każdego
rodzaju kształtem, groźbą, karą oraz mrocznym i szczelnie zamkniętym więzieniem unosiło się
tchnienie wieczności i nieskończoności, które wprowadzało mnie w takie przygnębienie, jak
gdybym był szalony. Nie miały tylko do tych snów dostępu, z jednym czy dwoma mało istotnymi
wyjątkami, żadne objawy strachu fizycznego. Były to lęki przede wszystkim moralne i duchowe.
Lecz głównymi ich ucieleśnieniami były potworne ptaszyska lub węże albo krokodyle, a
szczególnie te ostatnie. Przeklęty krokodyl stał się dla mnie czymś, co wywoływało większy
strach niż cała niemal pozostała reszta. Byłem zmuszony do wspólnego życia z nim, i w
dodatku (jak mi się to prawie zawsze zwidywało w snach) przez całe wieki. Niekiedy udawało
mi się uciec i stwierdzałem, że przebywam w chińskich domkach, zapełnionych trzcinowymi
stołami itd. Niebawem wszystkie nogi tych stołów, leżanek itp. zaczynały nabierać życia,
obrzydliwa głowa krokodyla oraz jego łypiące oczy wyglądały ku mnie pomnożone przez tysiąc
powtórzeń, a ja stałem pełen wstrętu i fascynacji. Ten obrzydliwy gad ukazywał mi się w
snach tak często, że wiele razy śniłem to samo z dokładnie takim samym zakończeniem: słysząc,
że przemawiają do mnie miłe głosiki (śpiąc słyszę wszystko), natychmiast się budziłem -
było jasne popołudnie, a przy łóżku trzymając się za ręce stały moje dzieci, które przyszły
pokazać mi wyczyszczone buciki, nowe ubranka, żebym spojrzał, jak ubrane są do wyjścia.
Uroczyście. oświadczam, że przekształcenie przeklętego krokodyla i innych nie się opisać
potworów oraz nieforemnych płodów nawiedzających moje sny w l u d z k i e
niewinne istoty w stanie dziecięctwa było dla mnie tak straszne, że wskutek ogromnej i
nieoczekiwanej zmiany nastroju zaczynałem płakać, a całując twarzyczki dzieci nie mogłem od
płaczu się powstrzymać.
Czerwiec 1819. W różnych okresach swego
życia miałem już sposobność zauważyć, że śmierć osób, które kochamy, a także prawdziwa
kontemplacja śmierci jako takiej, są ceteris paribus105 bardziej poruszające w lecie niż w każdej innej porze roku. A przyczyny
tego, jak myślę, są trzy: po pierwsze, że widoczne w lecie niebo jest znacznie wyższe,
bardziej odległe oraz (proszę mi darować taką nieporadność językową) bardziej nieskończone,
chmury, dzięki którym w zasadzie oko ocenia wysokość błękitnej muszli rozpostartej nad
naszymi głowami, są liczniejsze, gęstsze i zbite w znacznie większe i wyższe masy; po drugie,
światło oraz zjawiska zachodu i wschodu słońca znacznie bardziej przypominają znaki i
symbole nieskończoności106; i po trzecie (co stanowi
główną przyczynę) hojna i plenna bujność życia w naturalny sposób skłania umysł jeszcze
silniej do będących przecież jego przeciwieństwem myśli o śmierci i o zimowej bezpłodności
grobu. Ogólnie bowiem można stwierdzić, że gdy tylko dwie myśli ustawią się względem siebie
na zasadzie przeciwstawności i istnieją poniekąd dzięki wzajemnemu odpychaniu się, mają
zdolność do zasugerowania się nawzajem. Z tego powodu nie potrafię odpędzić myśli o śmierci,
gdy samotnie spaceruję w nie kończące się letnie dni, i każda śmierć, choćby nawet nie
dotykała mnie osobiście, prześladuje mnie o tej porze roku w sposób bardziej natarczywy i
przemożny. Ten powód zapewne oraz jedno nieważne zdarzenie, które pominę milczeniem, mogły
stać się bezpośrednimi przyczynami następującego snu, do którego jednakże jakaś
predyspozycja musiała w mym umyśle istnieć zawsze; a sen ten, gdy raz już się pojawił, nigdy
mnie nie opuścił i rozszczepił się na tysiąc fantastycznych odmian, które częstokroć łączyły
się nieoczekiwanie na powrót razem i tworzyły znowu sen oryginalny.
Zdawało mi się, że jest majowy poranek
niedzielny, akurat niedziela wielkanocna, i że jest jeszcze bardzo wcześnie. Miałem wrażenie,
iż stoję w drzwiach mego domku. Na wprost przede mną rozpościerał się taki sam widok, jaki
rzeczywiście można było oglądać z tego miejsca, lecz jak to zwykle pod wpływem marzenia
sennego, silniej zarysowany i bardziej podniosły. Znajdowały się tu te same góry i ta sama u
ich stóp urocza dolina, lecz góry te wznosiły się wyżej niż Alpy, a odstępy między nimi w
postaci łąk i leśnych kobierców wyglądały na znacznie szersze; białe róże bogato obsypywały
żywopłoty, nie widziało się też żywej duszy z wyjątkiem bydełka spoczywającego spokojnie na
zielonym cmentarzu koło kościoła przy grobach okrytych roślinnością, a przede wszystkim
wokół grobu dziecka107, które kiedyś czule kochałem;
akurat tak, jak na to rzeczywiście patrzyłem tuż przed wschodem słońca tego lata, kiedy owo
dziecko umarło. Wpatrywałem się w tę doskonale mi znaną scenę i powiedziałem głośno (jak mi
się wydawało) do siebie: "Dużo jeszcze czasu do wschodu słońca i nastaje niedziela
wielkanocna, w którym to dniu święci się pierwszy plon zmartwychwstania. Wyjdę z domu, dawne
smutki zostaną dzisiaj zapomniane, ponieważ powietrze jest chłodne i ciche, a góry wysokie i
wznoszą się aż do nieba, a na leśnych polanach panuje cisza jakby na cmentarzu przy kościele;
i rozpalone czoło obmyję rosą i nie będę już więcej nieszczęśliwy". I ruszyłem chcąc jak
gdyby otworzyć furtkę do ogrodu i natychmiast z lewej strony napotkałem wzrokiem widok
całkiem odmienny, który moc marzenia sennego połączyła jednak harmonijnie z tamtym widokiem.
Miał on scenerię orientalną i była to również niedziela wielkanocna, i też bardzo wcześnie
rano. A w znacznej odległości, niczym plama na horyzoncie, rysowały się duże i małe kopuły
ogromnego miasta - obraz lub też słabe odbicie zapamiętanego zapewne w dzieciństwie jakiegoś
rysunku Jerozolimy. I nawet nie w odległości strzału z łuku ode mnie siedziała na kamieniu
ocieniona przez judejskie palmy kobieta; spojrzałem i była to ... Anna! Utkwiła we mnie swe
poważne spojrzenie, a ja powiedziałem do niej po chwili: "A więc w końcu cię odnalazłem".
Czekałem, lecz ona nie odezwała się do mnie ani jednym słowem. Twarz jej była taka sama jak
wtedy, gdy widziałem ją po raz ostatni, a przecież jednocześnie jakże odmieniona!
Siedemnaście lat temu, gdy światło latarni padało na jej oblicze, a ja po raz ostatni
całowałem jej usta (usta, Anno, które dla mnie były nieskalane!), z oczu jej płynęły
strumienie łez, teraz łzy miała otarte, wydawała się jeszcze piękniejsza niż wtedy, ale pod
każdym innym względem taka sama i nie postarzała. Wyraz twarzy miała spokojny, lecz
uwidaczniała się w nim niezwykła powaga i patrzyłem teraz na nią z pewnym lękiem; nagle
jednak postać jej zrobiła się niewyraźna i gdy zacząłem iść w stronę gór, widziałem tylko
przetaczające się między nami opary; po chwili wszystko znikło, nastała nieprzenikniona
ciemność i w mgnieniu oka znalazłem się z dala od gór i po oświetlonej latarniami Oxford
Street znów spacerowałem z Anną - właśnie tak jak spacerowaliśmy siedemnaście lat przedtem,
kiedy obydwoje byliśmy dziećmi.
Jako ostatni przytoczę przykład z roku 1820 o odmiennym
zupełnie charakterze.
Sen rozpoczynała muzyka, którą często
wtedy w snach słyszałem - muzyka zapowiadająca oraz wzniecająca napięcie, muzyka która
przypominała pierwsze takty hymnu koronacyjnego i która, jak on właśnie, czyniła wrażenie
tłumnego marszu, przejazdu nie kończących się kawalkad i stąpania nieprzeliczonych armii.
Miał nadejść poranek wielkiego dnia - dnia przełomu oraz ostatniej nadziei dla ludzkiej
istoty, którą gnębiło właśnie coś tajemniczo niszczącego i która cierpiała w jakimś
straszliwie ostatecznym położeniu. Gdzieś - lecz nie wiedziałem gdzie, w jakiś sposób lecz
nie wiadomo w jaki, z udziałem pewnych istot - lecz nie sposób powiedzieć jakich, toczyła
się bitwa, trwała walka, istniało cierpienie, rozwijał się jak gdyby wielki dramat lub też
utwór muzyczny, wobec którego moje doznania były tym trudniejsze do zniesienia, że nie
znałem miejsca jego akcji, przyczyny, charakteru ani ewentualnego wyniku. Ode mnie, jak to
się zwykle dzieje w snach (w których z konieczności czynimy z siebie punkt centralny
wszelkiego ruchu), zależała i jednocześnie nie zależała decyzja w tej sprawie. Było mnie na
nią stać, gdybym tylko potrafił się do niej zmobilizować i chciał jej, lecz jednocześnie z
drugiej strony nie miałem na to sił, spoczywał na mnie bowiem ciężar dwudziestu Atlantyków
czy też ogrom niemożliwej do odpokutowania winy. Leżałem bezwładnie w głębinach, "gdzie nie
sięgła nigdy ołowianka" 108. Następnie, podobnie jak
chór, cierpienie natężało się. Zaczynało chodzić o coś więcej, o jakiś powód znaczniejszy,
jakiego miecz jeszcze nigdy nie bronił ani trąba nie obwieszczała. Potem powstawał nagły
alarm, pośpieszna bieganina tam i z powrotem, przerażenie niezliczonych uciekinierów. Nie
wiedziałem, czy wynikało to z czegoś dobrego czy czegoś złego; ciemności i światła, tumult
oraz ludzkie twarze, a na zakończenie wraz z uczuciem, że wszystko stracone, postaci kobiet
oraz rysy twarzy, za którą oddałbym cały świat, ukazane mi tylko na chwilę... i jedno
klaśnięcie w dłonie i rozdzierające serce rozstania, i pożegnania na całą
wieczność! A równocześnie z takim westchnieniem, jakie wydawały pieczary piekła, gdy
zbrodnicza matka wymawiała straszliwe imię śmierci, rozbrzmiewał i ten dźwięk... pożegnania
na całą wieczność! I rozbrzmiewał wciąż od nowa... pożegnania na całą wieczność!
I budziłem się w męczarniach i głośno krzyczałem:
"Nie zasnę już więcej!" 109
Lecz teraz powinienem już tę opowieść zakończyć, i tak
przybrała ona niczym nie uzasadnione rozmiary. Przy większej ilości miejsca do dyspozycji
wykorzystane przeze mnie materiały można by rozwinąć lepiej, a wiele rzeczy nie
spożytkowanych można by z korzyścią dodać. Być może jednak podano tu dostatecznie dużo.
Pozostaje teraz wspomnieć po trosze o działaniu, które doprowadziło ostatecznie do kresu
owych zmagań z widmami. Czytelnik wie już (z fragmentu zaraz na początku wstępu do
pierwszego rozdziału), że opiumista tak czy inaczej "niemal bez reszty wyzwolił się ze
skuwającego go przeklętego łańcucha". Lecz jakimi sposobami? Opowiedzenie o tym zgodnie z
mym pierwotnym zamiarem znacznie przekroczyłoby miejsce, jakie dano mi do dyspozycji.
Szczęśliwy to zbieg okoliczności, skoro tak uzasadniony powód zakończenia tej relacji
istnieje, że, zastanowiwszy się głębiej nad tą sprawą, nie miałbym najmniejszej ochoty, by
tak prozaiczne szczegóły zepsuły wrażenie całej tej historii jako apelu do rozwagi i
rozsądku nie całkiem jeszcze zdeklarowanego opiumisty ani nawet (choć to wzgląd drugorzędny)
osłabiły jej efekt jako kompozycji. Zainteresowanie sprawiedliwego czytelnika ma się głównie
skierować nie na obiekt tego fascynującego urzeczenia, lecz na samą fascynację. Nie
opiumista, lecz opium jest prawdziwym bohaterem tego opowiadania, a także i prawdziwym
centrum, wokół którego zainteresowanie się skupia. Moim celem było ukazanie cudownego
działania opium, które wywołuje przyjemność lub cierpienie; jeśli tak się stało, akcja
utworu jest zamknięta.
Jednakże, ponieważ niektórzy ludzie wbrew sprzeciwiającym
się temu wszelkim zasadom będą się natarczywie dopytywać, co się z opiumistą stało i w jakim
on obecnie stanie się znajduje, odpowiem w jego imieniu w ten sposób: czytelnik wie już, że
opium od dawna przestało budować swoje królestwo na urokach przyjemności; w swych uściskach
trzymało jedynie przez tortury związane z wysiłkiem wyrzeczenia się go. I jednocześnie skoro
da się stwierdzić, iż niewyrzekaniu się owego tyrana towarzyszyły w nie mniejszym stopniu
tortury innego rodzaju, pozostawał jedynie wybór między jednym złem a drugim; i właśnie to
należało oczywiście przyjąć do wiadomości, co choć samo w sobie było straszne, lecz
stanowiło jakieś już widoki na ostateczny powrót do szczęścia. Taka była prawda, lecz
logiczne rozumowanie nie przysparzało autorowi mocy do działań na rzecz jej realizacji.
Powstał wszakże kryzys, który zagroził życiu autora, a i w sytuacji krytycznej znalazły się
także inne rzeczy, wciąż dla niego bardzo drogie i które zawsze będą dla niego droższymi niż
jego życie, nawet teraz, gdy jest ono na powrót szczęśliwe. Wiedziałem, że jeśli w dalszym
ciągu będę zażywał opium, muszę umrzeć, postanowiłem więc, że jeśli coś takiego musi
nastąpić, to umrę wyrzekłszy się opium. Nie potrafię określić, jaką jego ilość w tym czasie
zażywałem, korzystałem bowiem z opium kupionego dla mnie przez pewnego przyjaciela, a
ponieważ ten nie zgodził się potem na zwrot pieniędzy, nie mogłem wobec tego ustalić nawet
ilości zużytej w ciągu całego roku. Przypuszczam jednak, że brałem je bardzo nieregularnie i
dzienna moja dawka wahała się od około pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu granów, do stu
pięćdziesięciu. Pierwszym moim zadaniem było ograniczenie jej do czterdziestu granów,
następnie do trzydziestu i możliwie szybko do dwunastu.
Odniosłem zwycięstwo, lecz nie myśl, czytelniku, że przez
to samo skończyły się moje cierpienia, nie uważaj też, że znajduję się w stanie p r z
y g n ę b i e n i a.
Wyobrażaj mnie sobie jako tego, który po
upływie czterech prawie już miesięcy w dalszym ciągu jest niespokojny, wije się w
cierpieniach, dygocze, drży i trzęsie się i chyba w znacznej mierze znajduje się w sytuacji
człowieka, który przeżył tortury łamania kołem, że wspomnę tu ten rodzaj cierpień tak
przejmująco opisanych przez jednego z najbardziej niewinnych męczenników110 (z czasów Jakuba I). W tym czasie nie przynosiło mi ulgi żadne lekarstwo,
z wyjątkiem jednego tylko, które przepisał. mi pewien wielce sławny doktor z Edynburga, a
mianowicie amoniakalnej nalewki waleriany. Nie mogę zatem przedstawić obszernego medycznego
sprawozdania z mojego wyzwalania się. Zresztą w wykonaniu człowieka tak nie znającego się na
medycynie jak ja skromny nawet opis prowadziłby najprawdopodobniej tylko do nieporozumień.
Tak czy inaczej, byłoby to w takiej sytuacji całkiem nie na miejscu. Morał tej opowieści
jest skierowany do opiumisty i dlatego siłą rzeczy ma ograniczone zastosowanie. Jeśli
nauczył się on bojaźni i zadrżał, to jest to osiągnięcie dostateczne. Lecz może on
stwierdzić, że wynik mojego przypadku co najwyżej udowadnia, że po siedemnastoletnim
zażywaniu oraz po ośmioletnim nadużywaniu jego mocy wyrzeczenie się opium wciąż jest możliwe
i że jemu może być dana szansa zaangażowania w takie zadanie większej energii niż moja albo
też przy silniejszej od mojej konstrukcji psychicznej może on uzyskać taki sam rezultat
mniejszym kosztem. Całkiem możliwe, nie roszczę sobie pretensji do oceny wysiłków innych
ludzi miarą moich własnych. Serdecznie mu życzę więcej energii, życzę mu takiego samego
powodzenia. Ja jednak miałem w stosunku do mojej osoby bodźce zewnętrzne, jakich on na
próżno może tylko pragnąć, i one właśnie dostarczyły mi swego szlachetnego wsparcia, jakiego
własna wyłącznie chęć nie mogłaby udzielić umysłowi wyczerpanemu przez opium.
Jeremy Taylor przypuszcza, iż narodziny
mogą być tak samo bolesne jak śmierć111. Uważam to za
prawdopodobne, przez cały bowiem czas, gdy dawkę opium ograniczałem, cierpiałem jak człowiek,
który przemieszcza się z jednego wymiaru istnienia w drugi. Wynikiem tego wcale nie była
śmierć, lecz swego rodzaju cielesne odrodzenie, a można także powiedzić, że odtąd odczuwałem
od czasu do czasu, że wraca mi duch więcej niż młodzieńczy, chociaż działo się to pod
naciskiem trudności, które przy mniej pogodnym nastroju nazwałbym nieszczęściami.
Jedna pamiątka mego poprzedniego stanu
jednak pozostała: moje sny nie odzyskały jeszcze zupełnego spokoju, nie całkiem jeszcze
ustąpiło straszliwe rozhuśtanie i podniecenie wywołane przez tę burzę, legiony, które
rozbiły w nich obóz, wycofują się, lecz nie wszystkie jeszcze odeszły; sen mój jest
niespokojny i podobnie jak w bramach Raju naszych pierwszych rodziców, gdy obejrzeli się na
nie z daleka, są w nim wciąż (według przerażającego zdania Miltona): "Stłoczone lica
straszliwe i oręż ognisty".112
Przypisy:
85 "Tak to jest, gdy wielki malarz zanurza swój ołówek
w ponurościach trzęsienia ziemi i zaćmienia słońca".
góra
86 John Philip Kemble.
góra
87 Sarah Sidons, siostra J. Ph. Kemble`a.
góra
88 Tytuł utworu J. Miltona.
góra
89 Wordswortha.
góra
90 "O poprawie rozumu".
góra
91 David Ricardo: Zasady ekonomii politycznej i
podatków (1817). góra
92 Musi czytelnik wziąć pod uwagę, co ja tu rozumiem
przez "myślenie", inaczej bowiem byłaby to bardzo arogancka opinia. Anglia w ostatnich
czasach aż w nadmiarze obfituje we wspaniałych myślicieli w dziedzinie myśli twórczej i
syntetycznej, istnieje natomiast przygnębiający niedostatek subtelnych myślicieli we
wszelkich dziedzinach rozumowania logicznego. Pewien wybitny Szkot powiedział nam ostatnio,
że wobec braku sprzyjających okoliczności czuje się zmuszony porzucić nauki matematyczne.
góra
93 1642-1646.
góra
94 Wybuch wojny 24 sierpnia 1642 roku.
góra
95 Bitwa 2 lipca 1644 roku.
góra
96 Bitwa w październiku 1642.
góra
97 Bitwa 14 czerwca 1645 roku.
góra
98 Któryś konsul z rodu Aemilii, linii Paulii.
góra
99 Caius Marius (156-86 p.n.e.), siedmiokrotny konsul
rzymski. góra
100 Okrzyk wojeny.
góra
101 "Ten widok niespodziewanie odkryty przedstawiał
wielkie miasto - szczerze mówiąc, puszczę w postaci domów w dali wielkiej, tkwiącą głęboko w
cudownej głębinie, pogrążoną w przepychu bezgranicznym! Jakby budowla z diamentów i złota,
alabaster kopuł, srebro wieżyczek, i blask rozlicznych płaszczyzn dachów w górę wzniesionych;
tam jasny blask pawilonów tworzących ulice; w pasach wież oto mury obronne, w niespokojnych
blankach ich tkwią gwiazdy, światło wszelkich klejnotów! Ziemska przyroda wydobyła ten efekt
z ciemnych materii zrodzonych przez burzę teraz ucichłą; na nie, na zatoczki i na urwiska, i
szczyty, i wszędzie opary zstąpiły miejsce zająwszy swoje pod błękitnym niebem..." W.
Wordsworth: Preludium, II, 834-51. góra
102 Henry Fuseli (1741-1825), malarz i pisarz, osiadły
w Londynie. góra
103 Thomas Shadwell (1642? - 1692).
góra
104 "Kolebką narodów".
góra
105 "Przy innych warunkach równych".
góra
106 Por. "Jako symbole i typy wieczności", W.
Wordsworth: Preludium, VI, 571, tłum. St. Kryński.
góra
107 Kate Wordsworth.
góra
108 W. Shakespeare: Burza, V, 1, w. 56, tłum.
St. Tarnawski. Chodzi o sondę morską. góra
109 Por. przyp. 48.
góra
110 Wiliam Lithgow*;
jego książka (
Podróże itd.) jest napisana źle i nudno, jednakże opis jego własnych
cierpień na kole tortur w Maladze jest ogromnie przekonujący.
góra
111 Według przypisu autora w wyd. z roku 1856 jest to
opinia Bacona z eseju O śmierci. góra
111 J. Milton: Raj utracony, ks. XII, 819-20,
tłum. M. Słomczyński. góra
* W. Lithgow (1582-? 1650), podróżnik i pisarz. Po
interwencji konsula brytyjskiego umknął przed Inkwizycją z Malagi. Książka nosi tytuł:
The totall Discourse of the Rare Adventures and Paintfull Peregrinations of long Nineteene
Yeares Trawayies, London 1632.