Miałem 18 lat, gdy rozpocząłem pracę. Byłem najmłodszym
pracownikiem powstającego wtedy `Radia Kolor`. Szybko ze
współautora jednego z programów stałem się prezenterem
w codziennych blokach i autorem nocnych audycji. Miałem
dobry głos i angażowałem się w pracę. Nic innego mnie
nie interesowało. Zacząłem zawalać szkołę i wspomagać
się amfetaminą, żeby jak najwięcej być na antenie.
Narkotyki w moim towarzystwie były czym tak powszechnym,
że nawet nie pamiętam swojego pierwszego razu.
Codziennie paliło się skręty z marihuaną. W czasie
weekendu LSD i amfetamina. Speed, czyli amfetamina,
był wtedy najpopularniejszy. Z zabawki na imprezach
stał się dla mnie i wielu innych `narzędziem pracy`.
Można pracować bez snu przez dwa - trzy dni.
Zaprosili mnie na casting do telewizji w `Canal +`.
Nie miałem oporów przed kamerą, byłem pewny siebie.
Zostałem współprowadzącym codziennego talk show
`Na gapę`. Robiłem karierę, ludzie rozpoznawali mnie
na ulicy, używałem życia. Coraz więcej i częściej brałem.
Amfetaminę zamieniłem na brown sugar (paloną heroinę)
przebój kolejnego sezonu w `Warszawce`. Prowadziłem
podwójne życie. Byłem młodą gwiazdą mediów, a wolne
chwile spędzałem w towarzystwie dealerów i młodych
narkomanów z tzw. dobrych rodzin. W 1998 roku moi
ostatni niebiorący przyjaciele zmusili mnie, żebym
pojechał do ośrodka dla narkomanów. W ostatniej chwili,
bo coraz częściej zawalałem robotę. Po nakręceniu
rozmowy z gościem, montażyści musieli się sporo namęczyć,
by powycinać wszystkie ujęcia, na których przysypiałem.
`Canal+` zrezygnował z mojego programu. Skończyłem
współpracę z `Inforadio`. Miałem coraz gorszą opinię.
I powoli staczałem się.
Jesienny sezon
Przyjechałem do Głoskowa na początku listopada 1998 r.
Było już zimno. Odechciewało się żyć. Nic oprócz
totalnego zaćpania mnie nie podniecało. Zamiast mózgu
miałem heroinowy szlam. Ledwo trzymałem się na nogach.
Przez pierwsze dni chodziłem w gorączce i mechanicznie
wykonywałem polecenia. I tak nie mogłem spać. Dopiero
co wstałem z łóżka po odtruciu. Spędziłem tydzień podłączony do kroplówki, naszpikowany środkami nasennymi
i przeciwbólowymi. Mój organizm wydalał nagromadzone pokłady narkotyków, oczyszczał się. Komórki
uzależnione do ciągłych dostaw opiatu przestawiały się
na normalne funkcjonowanie. I wyły z bólu.
Oprócz mnie zjawił się Karol ze śląska. Młody chłopiec
o niewinnej twarzy, pokrytej pierwszymi pryszczami.
Do przyjazdu zmusili go rodzice. Zorientowali się,
że od pół roku nie był w szkole. Sprzedał wideo, sprzęt
grający, ich książki, by mieć na marihuanę i wino. Karol
nie chciał się leczyć. Najczęściej przysypiał ukryty
w kącie. Nie buntował się, nie walczył. W ośrodku drwiono
z niego i wytykano go jako nieudacznika.
Gdzie jest życie?
W Głoskowie terapią jest praca - utrzymanie
i prowadzenie gospodarstwa. Przed zimą rąbaliśmy drewno,
przygotowywaliśmy węgiel, ocieplaliśmy budynki
mieszkalne i stodołę.
Po paru godzinach zasuwania na świeżym powietrzu byłem
wykończony. Nigdy nie pracowałem fizycznie. Energii
dodawał mi Zbyszek, chłopak, który przyjechał dzień
po mnie. Nieco wychudzony przez amfetaminę, ale widać
było, że kiedyś uprawiał jakiś sport. Włosy miał
ufarbowane, ponieważ ukrywał się przed policją.
Wcześniej pracował na budowach w Niemczech. Tam zaczął
sprzedawać polską heroinę. Policja złapała go
na kradzieżach w sklepach i już po paru tygodniach
wrócił do kraju. W rodzinnym miasteczku jako człowiek
mafii zajął się dilowaniem amfetaminy. Dłużników wywoził
w bagażniku do lasu. Używał życia. Aż sam zaczął wciągać
więcej niż sprzedawać. W końcu miał na głowie swoich
szefów i prokuratora. Uciekł, by się leczyć.
Zawsze imponowali mi tacy jak on. Zaprzyjaśnili my się,
bo jemu imponowali tacy jak ja. Ja - eksgwiazda
z telewizora, on - gangster. Miałem kompleks
profesorskiego syna, inteligenta z miasta.
Wydawało mi się, że `życie jest gdzie indziej`,
że tworzę tylko fikcyjne światy. Ulica i podwórko
jawiły mi się jako prawdziwa scena, pełna krwistych
wydarzeń. Zbyszek uważał mój świat za lepszy.
Z kulturalnymi ludźmi, mówiącymi językiem jak
z książek, obytymi w świecie. Patrząc na niego,
myślałem, że skoro on wytrzymuje w ośrodku, to ja
też mogę. Choć trudno było w to uwierzyć.
Wstawali my o siódmej rano. Mieliśmy pięć minut,
by znaleźć się w przedsionku dworku. Wyglądał
jak rezydencja polskiej szlachty. Parterowy,
ze strychem pokrytym czerwoną dachówką. Okna mojego
pokoju, który dzieliłem z dwoma chłopakami, wychodziły
na ule, kawałek starego sadu i pola czekające
na pierwszy śnieg. Przed gankiem był okrągły podjazd,
klomb zaro nięty drzewami. Z jednej strony rozciągały się
ośrodkowe szklarnie i folie, a za nimi płynęła rzeka.
Po drugiej stronie podjazdu były czworaki - parterowy
długi budynek. Tam mieściła się kuchnia, stołówka,
świetlica.
Pięć po siódmej wybiegaliśmy na rozgrzewkę.
Najpierw podjazdem, obok czworaków, potem między
słupami po starej bramie na polną drogę. Mijaliśmy
zabytkowy XIX-wieczny budynek zbożowy, przebiegaliśmy
obok garażu, gdzie rozpadał się ciągnik i równie
zabytkowa karetka - nasz samochód dostawczy. Dalej
wzdłuż drewutni, na plac przed wielką stodołą i chlewnią.
Tam ćwiczyliśmy pod wielką kupą węglowego miału.
Nie wolno
Po rozgrzewce mieliśmy dziesięć minut
na przebranie się w strój roboczy. Potem dzwon
oznajmiał poranną odprawę prowadzoną przez kierownika
pracy.
Na pierwszych odprawach śmiałem się. Ludzie
po rozdzieleniu zajęć zgłaszali skargi. Ktoś zostawił
łopatę w polu, nowicjusz wyszedł z łazienki
z podwiniętymi rękawami. A według obowiązujących ich
zasad, m.in. musieli dbać o swój wygląd zewnętrzny.
Nie wolno im było chodzić z niechlujnie podwiniętymi
rękawami. I co z tego? - chichotałem.
Ośrodek dla narkomanów wydawał mi się jakąś
surrealistyczną wersją obozu koncentracyjnego. Nic
z tego nie rozumiałem, ale domyślałem się, że mój
mózg jest jeszcze zbyt zamulony dragami, by poprawnie
funkcjonować.
Po pierwszych dwóch tygodniach skończył się okres
próbny dla mnie i dla Zbyszka. Karol wyjechał.
Nie mógł pojąć, dlaczego się tu znalazł i o co w tym
wszystkim chodzi. Wrócił do domu. Rodzice wysłali
go do innego, mniej wymagającego ośrodka. Gdzie można
było palić, pić piwo, uprawiać seks. Tam Karol poznał
starych kompociarzy i z jednym z nich wylądował
na Dworcu Centralnym w Warszawie.
Gdy go spotkałem, ledwo powłóczył nogami i żebrał
o kasę. Zrozumiałem, że narkomani leczą się
na trupach swoich kolegów.
Ja i Zbyszek jako przeżyli my te pierwsze dni,
wspierając się. Zostaliśmy oficjalnymi nowicjuszami,
co oznaczało trzy miesiące chodzenia w drelichu i pracę
od rana do późnego popołudnia. Nie wolno nam było
rozmawiać przez telefon z rodzicami ani utrzymywać
korespondencji z nikim spoza rodziny. Przyozdabiać
siebie ani swojego miejsca w pokoju, śmiać się głośno,
za dużo gadać, krytykować domowników, czyli tych,
którzy już uzyskali pełne prawa mieszkańców Głoskowa.
Nowicjusz nie mógł sam włączyć telewizora
ani słuchać muzyki. Pokora i asceza jak w klasztorze.
Dekoracje i kostiumy
Ośrodek prowadziła Ela Zielińska, menadżer całego
gospodarstwa i jej były mąż Andrzej - lider duchowy
i filozoficzny. Poza tym pracowali zawodowo. Ona,
piękna kobieta, w której wszyscy się podkochiwali,
była przedstawicielem handlowym dużego koncernu.
Andrzej, postawny, ogolony na łyso, zarabiał jako
trener w międzynarodowej firmie szkolącej pracowników
i biznesmenów.
Andrzej Zieliński prowadził spotkania społeczności.
Tłumaczył, że nieważne są dekoracje, kostiumy
i rekwizyty. Głosków jest szkołą duchową.
Nie jesteśmy pacjentami, którymi zajmują się
psychologowie, lecz uczestnikami treningu.
Nie chodziło tylko, by przestać brać narkotyki,
ale by zrozumieć, dlaczego zaczęliśmy. To mnie
olśniło. Nawet się nie buntowałem. Byłem
szczęśliwy, że trafiłem do Głoskowa. Uwierzyłem,
że to klasztor a nie ośrodek narkomanów. Andrzej
był dla mnie wiarygodną postacią. Alpinista,
wspinał się w całej Europie, w Himalajach,
zwiedził Indie i Cejlon. Był częścią zespołu,
z którym Marek Kotański zakładał ośrodek
w Głoskowie. Wtedy pierwsze w Europie Wschodniej
miejsce dla narkomanów. Dostali od ministerstwa
budynki po likwidowanym ośrodku dla upośledzonych
dzieci. Pacjentów przyjeżdżało mnóstwo. Mało kto
zostawał na dłużej, bo Kotański wprowadzał kolejno
zakazy stosunków męsko-damskich i palenia.
Na początku lat 90. Głosków przestał być miejscem
dla starych alkoholików i heroinistów. Zaczęła
przeważać młodzież uzależniona od amfetaminy,
marihuany i LSD. Gdy przyjechałem, średnia wieku
wynosiła od 20 do 22 lat. Nie zatrudniano
już kucharek, kierowców i robotników. Wszystkie
prace wykonywali my sami. Kotański odwiedzał
nas tylko w rocznicę założenia Głoskowa.
Bez czasu na myślenie
Po porannej odprawie szliśmy na śniadanie,
przygotowywane przez zespól kuchcików
pod przewodnictwem szefa kuchni. Gotowali,
jak umieli, z tego co mieli. Latem dużo sałatek
z kapusty, pomidorów, a nawet bazylii. Warzywa
sami hodowaliśmy w szklarniach. Z pól zbieraliśmy
ziemniaki, marchew, rzodkiewki, pory, selery. Sery,
masło i inne rzeczy kupowaliśmy ze skromnego budżetu,
do którego często dokładali się rodzice. Mięso
trafiało na stół co drugi dzień. Z naszej hodowli
oczywiście. Świnie, krowy i kury zabijali specjaliści
ze wsi. Ale kto akurat był chlewniowym, musiał pomagać.
Nad wszystkimi pracami gospodarczymi czuwał Hubert,
były pacjent, który zakochał się w Głoskowie i już
tu został. Dobry duch tego miejsca, starszy
mężczyzna, miał zawsze więcej energii od nas.
Co chwilę ktoś prosił go o radę: jak kopać rów,
czy krowa nie jest chora, jak przybić deski,
jak pomalować ścianę. Kiedy przyjechałem, szefem
kuchni był Bogdan zwany Latającym Bąkiem, ponieważ
miał problemy z trawieniem i ciągle puszczał gazy.
Poza tym nie lubił się myć i prać swojej bielizny.
Wielki, gruby, roześmiany. Po pracy wkładał
błyszczący dres adidasa, złoty łańcuch i drogie,
sportowe buty. Fascynowało go, że właśnie ELLE
wybrało mnie na jednego z dziesięciu najlepiej
ubranych Polaków. Uważał, że jest przedstawicielem
kultury rapowej, ale najchętniej słuchał disco.
Jego rodzina należała do warszawskiej śmietanki
towarzyskiej, ale nie miała czasu na zajmowanie się
dziedzicem rodu. Bogdan wychował się na podwórku.
Razem z kolegami okradał wille i staruszki,
zabierał rowerzystom ich maszyny, biznesmenom
telefony komórkowe. Ciągnął amfetaminę i żywił się
w McDonaldzie. Podobno kiedy przyjechał do Głoskowa,
nie mógł zmieścić się w żaden drelich i mówił zdaniami
z filmów gangsterskich. Jego resocjalizacja trwała
już długo i szła bardzo opornie.
Tej zimy jego najlepszy kumpel bez słowa uprzedzenia
wyjechał do domu, drugi chłopak z ich paczki
następnego dnia zamiast do szkoły pojechał do stolicy
i z miejsca zaczął brać. Bogdan płakał przez dwa dni,
ale został. Postanowił wrócić na miesiąc do nowicjatu.
Znów, jak po przyjeździe, nie miał przywilejów tylko
obowiązki. Dużo pracy, mało przyjemności. Nie miał
czasu na myślenie.
Przyjąć glajfę
Na dworze sypał nieg. Tłoczyli my się w przedsionku,
czekając na dzwon do pracy. Nam - nowicjuszom
- nie wypadało żartować i dowcipkować, powinniśmy
tylko słuchać rozmów domowników. Zbyszek pracował
solidnie, ale nie potrafił być pokorny. Pewnego dnia
prawie pobił Bogdana, wtedy szefa kuchni,
który kazał mu obrać ziemniaki. Krzyczał, że takich
jak on to zostawiał w lesie na golasa i nie będzie mu
rapowy pajac wydawał poleceń. Potem bardzo przepraszał,
że go poniosło. Ale żeby zostać w Głoskowie, przyjął
glajfę, czyli ogolenie na łyso oraz funkcję lokaja.
Musiał wykonywać wszystkie prośby: robić ludziom herbatę,
rozwieszać pranie i czyścić buty. Przez dwa tygodnie był
na każde zawołanie,
Tak jak Zbyszek miałem problemy z wyciszeniem się
i słuchaniem młodszych ode mnie ludzi, którzy dłużej
mieszkali w ośrodku. Nie umiałem pogodzić się z tym,
że chłopak, który nie skończył żadnych szkół
i nie pracował jak ja, wydaje mi polecenia. Tęskniłem
za dawnym życiem. Za nocami w klubach, w szybkich
samochodach, z których waliła muzyka, a na siedzeniach
popełniano wszystkie grzechy świata. Czyszcząc kible,
tęskniłem za światłem reflektorów i blichtrem,
za wywiadami dla brukowców. Zapadając się po obiedzie
w fotelu w sali kominkowej, odlatywałem w myślach
do Warszawy. Nie mogłem znieść tego sposobu życia.
Rozmów o codziennych sprawach, wieczornego picia
herbaty i gry w szachy przy muzyce cicho sączącej się
z radioodbiornika. Nie mogłem zrozumieć Zbyszka,
który mówił, że wreszcie znalazł prawdziwy dom.
Wiesiowe wędrówki
Przeszła zima, skończyłem w terminie nowicjat
i zostałem domownikiem. Świat się zazielenił,
zapachniała ziemia. Pracowaliśmy w polu, w szklarniach
pojawiły się pierwsze rozsady. Przesadzaliśmy je potem
do folii, pielęgnowaliśmy i patrzyliśmy, jak rosną.
To było dla mnie coś absolutnie nowego. Przestałem
tęsknić do dawnego życia. Nic, czego wcześniej się
nauczyłem, nie przydało mi się w Głoskowie. Nowe mody,
trendy i pasje, które opanowywały `Warszawkę`, na naszej
planecie nie miały znaczenia. Ważniejsze od nowego filmu
w kinach było to, że zrobiło się ciepło.
A Wiesław, jeden z dwóch podopiecznych, których Monar
`odziedziczył` po sanatorium dla upośledzonych dzieci,
rozpoczął wycieczki po całym terenie. Jasiu, mój kolega
z pokoju, opiekował się Wiesiem. Ciągle go szukał,
żeby zaprowadzić na posiłek i nakarmić. Wiesław miał
w dzieciństwie porażenie mózgowe. Przekroczył
już pięćdziesiątkę i gdyby nie złote życie w Monarze,
zapewne już by nie żył. Kolejni `wiesiowi` mieli
za zadanie troszczyć się o niego jak o dziecko, którym
zresztą był. Spędzał dni, przeszkadzając wszystkim w pracy.
Zbierał kawałki sznurka, splatał je w supełki, później
dołączał do wielkiej kuli, która rosła z roku na rok.
Oprócz Wiesia w Głoskowie mieszkał też Andrzejek.
Nie umiał pisać, czytać ani rozpoznawać cyfr. Bardzo
dużo mówił. Kolekcjonował stare radia, które rozmontowywał,
lutował i nastawiał na program I Polskiego Radia.
Gramolił się Jasiowi na plecy i pytał go, czy wie, że ten
stary diabeł, czyli Wiesio, znowu narozrabiał. Jasio
wzdychał, bo wiedział już, że jego dziecko narobiło w gacie.
Czekała go godzina prania i domywania podopiecznego.
Herbatki
Przyszło lato i zostałem szefem kuchni. Nazywali mnie
Bazyliowym Królem, ponieważ dodawałem ją do wszystkiego.
Uważałem się za wzorowego członka społeczności. Dużo
pracowałem, wykonywałem polecenia, nie buntowałem się.
Okazało się, że ludzie czuli, iż traktuję ich z góry.
Na jednym ze spotkań wysłuchałem straszliwej krytyki
i myślałem, że zapadnę się pod ziemię. Wyszły na jaw
moje grzechy: zarozumialstwo, przechwalanie się, brak
szacunku dla innych. Efekt - ogolenie głowy i funkcja
lokaja. Potem tzw. herbatki. Każdego musiałem zaprosić
na herbatę i odbyć z nim co najmniej półgodzinną rozmowę.
Poznałem dokładnie losy tych ludzi i jeszcze bardziej
poczułem się z nimi związany.
Chciałem, żeby my razem coś zrobili. Coś innego niż praca
w polu. Na rocznicę istnienia ośrodka przygotowaliśmy
spektakl wg `Polowania na lisa` Sławomira Mrożka.
Pod gruszą zbudowaliśmy amfiteatr z kostek słomy.
Każdy dostał zajęcie: przy scenografii, jako sufler,
specjalista od efektów specjalnych, czy jako aktor.
Doszło do wydarzenia, które było dla mnie jednym
z największych przeżyć. Reżyserowałem, zmuszałem
wszystkich do wysiłku, tłumaczyłem, jak powinni myśleć
o swoich rolach. Uważałem, aby nikogo nie zranić.
Pierwszy raz zrobiłem coś z ludźmi nie dla pieniędzy
czy sukcesu.
Kurczak
Tymczasem naszej koleżance Magdzie lato zawróciło
w sercu. Przyjechała z dużego miasta. Miała 18 lat,
już od paru lat brała heroinę. Trochę handlowała,
trochę się puszczała za kasę. Zaliczyła już jeden ośrodek.
Wyjechała stamtąd z chłopakiem, z którym miała romans
i razem łykali po kryjomu różne tabletki z apteczki.
Magda została podopieczną Zbyszka. Niska, pucołowata
dziewczynka, pozująca na dorosłą. Jeśli ktoś chciał
ją wkurzyć, nazywał ją kurczaczkiem. Świeżo przybyli
potrzebowali wsparcia, Magda szczególnie. Jej nowicjat
trwał już piąty miesiąc. Była lokajem, ogoliliśmy jej
głowę, dostała zakaz mówienia. Nic nie pomagało.
I jeszcze zakochała się w prezesie społeczności.
Przystojnym brunecie, najwyżej w hierarchii postawionym
chłopaku, który już kończył leczenie. Jemu też odbiło
na jej punkcie. Lato szalało, hormony buzowały,
oni odlatywali, wpatrując się w siebie. W końcu razem
wyjechali. Zniknęli nam kompletnie z oczu. Prezes
był moim bliskim kolegą, ona podopieczną mojego
najlepszego kumpla. Przeżywaliśmy ich wyjazd.
Przez te parę miesięcy zżyłem się z nimi bardziej
niż z ludźmi, z którymi wcześniej w mieście pracowałem.
Nie łączyły nas narkotyki, balangi, projekty programów
telewizyjnych. Po prostu mieszkaliśmy razem,
śmialiśmy się, chodziliśmy w niedziele na spacery,
prowadziliśmy gospodarstwo. Nigdy nie byłem nawet
na koloniach, a teraz stałem się częścią prawdziwej
komuny.
Warszawski deszcz
Po roku wróciłem do Warszawy. Zostałem Monarowcem
- absolwentem Uniwersytetu Życia w Głoskowie. Prócz
matury i międzynarodowego certyfikatu nurka to jedyny
dyplom, jaki uzyskałem w życiu. Ciężko zapracowany.
Jestem z niego najbardziej dumny.
Potem wyjechałem do Indii, zarażony opowieściami Andrzeja
Zielińskiego. Zrozumiałem, że kariera nie może być jedynym
motorem życia.
Usiłuję nie wsiąknąć w `warszawski deszcz`, nie mam komórki
i prawie nie chodzę na imprezy. Nie wróciłem do telewizji.
Piszę teksty do radia i recenzje filmowe. Pracuję
nad dziennikiem z podróży do Indii. I jak najszybciej chcę
wyjechać z powrotem do Azji, gdzie ludzie nie postrzegają
życia jako ciągłej wspinaczki do pieniędzy czy kariery.
Czasami w drodze na jazdy konne wpadam do Głoskowa. Coraz
rzadziej, bo prawie nikogo tam nie znam. Moi przyjaciele
z leczenia w większości zaczęli nowe życie i ciężko pracują,
żeby odnaleźć się w rzeczywistości. Ośrodek był tylko
treningiem, przygotowaniem do zmagań z życiem. Teraz
sprawdzamy, ile się nauczyliśmy.
Komentarze
Bardzo ładnie. Dobrze że się mu udało. Słucham jego audycji na Radiostacji - są OK.
Mogę tylko polecić książke "Masala ". Opis jego wypraw do Indii.
Jednakże myśl książki przeczy ostatnim zdaniom artykułu.
Polecam