Rząd chce zreformować pochodzące z 1970 r. prawo o narkotykach, bo stało się ono już dawno temu martwą literą. Palacze trawki nie trafiają bowiem za kratki, bo i tak przepełnione więzienia pękłyby w szwach. Z badań międzyrządowego zespołu ds. walki z narkotykami i uzależnieniami wynika, że na 10 mln osób, które miały do czynienia z narkotykami we Francji (co szósty mieszkaniec kraju!), aż 9,5 mln paliło skręty, z czego ponad 3 mln w ciągu ostatniego roku, 600 tys. regularnie, a 350 tys. codziennie. W ostatnich dziesięciu latach "poziom eksperymentowania z marihuaną się podwoił" - mówią rządowi specjaliści.
Podczas gdy inne kraje Unii liberalizują przepisy (w Holandii zezwolono nawet ostatnio na sprzedaważ marihuany w aptekach jako środka przeciwbólowego dla chronicznie i śmiertelnie chorych), rząd francuski zastanawia się, jak na tym powszechnym we Francji nałogu zarobić. Rządowi eksperci odrzucają pomysły znanego z twardości szefa MSW Nicolasa Sarkozy'ego, by młodocianym amatorom trawki dodatkowo konfiskować telefony komórkowe i skutery, by tym boleśniej odczuli zgubną siłę nałogu. Dodatkową karą poza grzywną mają być przymusowe wizyty u psychologów w centrach odwyku oraz np. odebranie prawa jazdy na rok albo dłużej, gdyby ktoś za kierownicą był odurzony marihuaną.
Według "Liberation" policja łapie co roku we Francji ok. 100 tys. osób z tzw. jointem. Jeśliby to pomnożyć tylko przez 68, czyli minimalną grzywnę proponowaną przez Ministerstwo Zdrowia, zysk mógłby wynieść 6,8 mln euro. Profity trzeba by jednak pomniejszyć o czas, jaki policjanci i sądy poświęcaliby palaczom trawki, zamiast zajmować się poważniejszymi przestępstwami.
Sarkozy broni jednak swojego pomysłu: "Francja jest rekordzistką Europy w konsumpcji marihuany". Trafia ona nad Sekwanę głównie z Afryki, a zwłaszcza Maroka, a jej przemytem zajmują się gangi, które rozprowadzają narkotyk we Francji na wielkomiejskich przedmieściach, przyczyniając się do wzrostu tam przestępczości - głównie drobnych kradzieży dokonywanych przez młodocianych, których nie stać na zakup trawki. Sarkozy chce, by minimalny mandat wynosił 1500 euro, co mogłoby dać budżetowi nawet 150 mln euro. Sęk w tym, że wówczas - tak jak w przypadku kar więzienia - mandaty pozostałyby straszakiem na papierze. Bogaci paliliby sobie spokojnie na prywatkach we własnych mieszkaniach, a od biednych z przedmieść takich sum raczej się nie wyegzekwuje.
Robert Sołtyk
Komentarze