Dwa razy w tygodniu przed wspólną łazienką w budynku edukacyjnym na terenie kalifornijskiego więzienia stanowego w Los Angeles ustawia się kolejka więźniów. Za małym biurkiem ustawionym poza obszarem toaletowym siedzi strażnik z rękami w lateksowych rękawiczkach, porównując karty identyfikacyjne z wydrukiem komputerowym. Po upewnieniu się, że jesteś na liście, bierze kawałek szmatki, pociera nią jedną z twoich dłoni, a następnie umieszcza w małej torebce oznaczonej twoim nazwiskiem.
Pojawia się kolejny strażnik w rękawiczkach, trzymający małą, przezroczystą, plastikową butelkę. "Wypełnij do tej linii" – mówi, wręczając ci ją wraz z parą niebieskich, lateksowych rękawiczek, po czym patrzy jak je zakładasz, nim poda ci pojemnik na próbkę.
Po ponad 35 latach nieprzerwanego pobytu w więzieniu i co najmniej stu testach z moczu nie mam żadnych kłopotów, by zrobić swoje, gdy ktoś patrzy. Jest to niekomfortowe, a robienie tego w rękawiczkach to specyficzne, nienaturalne uczucie, ale robię to, co muszę i idę dalej.
Niemniej jednak dla wielu osadzonych cała ta procedura to wyczerpująca walka, w której udział biorą nakazy skromności, uwarunkowania kulturowe, ogólną niechęć i obawa przed represjami. W każdej grupie 20 czy 30 mężczyzn znajdzie się co najmniej kilku, którzy albo nie mogą, albo nie chce wypełnić butelki do linii w wymaganym czasie. Konsekwencje niedostarczenia próbki są dotkliwe – poczynając od utraty prawa do odwiedzin i spaceru, rosną z każdą "odmową".
Tak wygląda wojna z narkotykami w wydaniu Kalifornijskiego Departamentu Więziennictwa i Resocjalizacji, który ostatnimi czasy podwoił swoje wysiłki zmierzające do identyfikacji użytkowników i zmuszenia ich do zachowywania trzeźwości.
Losowe, powszechne badanie próbek moczu jest tylko jednym z aspektów tej strategii. Strażnicy w czarnych koszulach obchodzą więzienie w towarzystwie psów przystrojonych zawiązanymi wokół karku małymi chustami w kolorze moro z napisem "Policja", z dyndającymi przy nich atrapami odznak. Widzisz, jak pod ścianą ustawia się linia więźniów, a pies po kolei obwąchuje każdego z nich.
Najbardziej kontrowersyjne są skanery jonowe, stosowane obecnie w kilku miejscach testowych spośród ogromnego imperium Złotego stanu obejmującego 34 więzienia.
Losowo wytypowana osoba spośród odwiedzających musi pozwolić strażnikowi na przetarcie rąk jednym z tych małych kawałków tkaniny. Tkanina zostanie następnie umieszczona wewnątrz urządzenia, które przeskanuje ją pod kątem śladów (z czułością do jednej cząsteczki na miliard) substancji zabronionych. Jeśli urządzenie wykryje cokolwiek niestosownego, przeprowadzony będzie drugi skan.
Drugi pozytywny wynik skanowania oznacza uruchomienie szeregu kroków, z których ostatnim może być przeszukanie ciała. Odwiedzający mogą odmówić poddania się mu, ale to może poskutkować dla nich zakazem odwiedzin*.
Kłopot ze skanerami jonowymi polega na tym, że są one jednocześnie zawodne i zbyt czułe. Odwiedzający zgłaszali sytuacje, gdy test wykazał obecność zakazanej substancji, po czym myli oni ręce i poddawali się skanowaniu ponownie, a rezultatem było wykazania kompletnie innej substancji – przy czym osoby te nie miały świadomie kontaktu z żadną z nich.
Innym problemem jest w Kalifornii medyczna marihuana. Choć prawo stanowe pozwala na jej stosowanie, gdy zostanie przepisana, system więzienny uważa każdy związany z THC wynik skanowania za podstawę do skierowania na przeszukanie lub odmowy wizyt, jeśli odwiedzający nie ma przy sobie stosownej dokumentacji od lekarza.
Spośród licznych problemów związanych z programem testowania moczu, jednym z niesłusznie lekceważonych jest zadziwiająco wysoka liczba sytuacji, gdy określone rodzaje żywności, leki na receptę i środki dostępne bez recepty, a także proste, ale nieprzewidywalne kombinacje legalnych substancji dają efekt, które może zaowocować fałszywym alarmem.
U diabetyków pozytywny wynik daje czasem test na obecność alkoholu, gdyż ich mocz fermentuje, jeśli nie jest właściwie przechowywany.
Leki przeciwbólowe czy przeciwhistaminowe, a nawet pigułki na nadkwasotę mogą wyjść jako cokolwiek, od heroiny po kokainę.
Po spędzeniu połowy życia na więziennym wikcie dorobiłem się poważnego refluksu żołądkowego. Przepisano mi lek o nazwie ranitydyna, odpowiednik Zantacu. Zrobiłem jednak rozeznanie i dowiedziałem sie, że ranitydyna może w testach wychodzić jako metamfetamina.
Obecnie znów cierpię z powodu choroby, której łatwo zaradzić.
Kenneth Hartman jest 55-letnim więźniem osadzonym w California State Prison w Los Angeles (Kalifornia), gdzie odsiaduje dożywocie bez możliwości wcześniejszego zwolnienia za morderstwo popełnione, gdy miał 19 lat.
* Od stycznia 2016 roku w kalifornijskich więzieniach stanowych zaprzestano praktykowania przeszukiwań ciała w stosunku do odwiedzających.