Dyktatura alkoholofilów?

Bodaj pierwszy tekst na temat legalizacji wydrukowany w Polsce w wysokonakładowym piśmie [bruLion 14-15 (90) i 16 (91)]

Tagi

Źródło

bruLion 14-15 (90) i 16 (91)
Wojciech BOCKENHEIM

Odsłony

3433
kultowy artykuł z kultowego (niegdyś...) "bruLionu".
Część pierwsza tekstu ukazała się w numerze 14-15 (1990), druga - zatytułowana "Przez żyłę do serca" w numerze 16 (1991) pisma.

(część I - halucynogeny)

tytuł Na łamach wielu zachodnich czasopism toczy się aktualnie debata na temat ewentualnej legalizacji wytwarzania, handlu i konsumpcji środków narkotycznych. Chciałbym ten spór nieco uczytelnić i skrótowo przedstawić argumentację, jaka się najczęściej w nim pojawia. Zawartości tego sporu nie można, jak sądzę, bezpośrednio przenosić na polską sytuację w analogicznej sferze. Należy jednak zaznaczyć, że dotychczasowe rezultaty dyskusji o narkotykach zachowują istotną wartość poglądową również poza miejscami, w których się ta dyskusja toczy. Przy wszelkich próbach ekstrapolacji należy jednak uwzględniać rozmaite lokalne uwarunkowania zjawiska, o którym mowa. Jeśli chodzi o Rzeczpospolitą Polską, najistotniejszy jest fakt, że rynek środków odurzających praktyczne nie istnieje, pomimo obecności samego zjawiska narkomanii. Nie dokonał się tu jeszcze na dobre klasyczny podział na role: dealerów oraz ich klientów. Produkcja i dystrybucja narkotyków znajduje się generalnie w rękach tych, którzy zmuszeni są z nich korzystać albo czynią to z własnej woli. Należy do tego stanu dodać nieprecyzyjną regulację prawną spraw związanych z narkotykami. Bardzo często doprowadzała ona na przykład do lego, że ludzie lądowali w więzieniach, mimo że powinni się byli znaleźć w ośrodkach odwykowych. Nic wiem, w jakim czasie można się spodziewać zmiany ustawodawstwa antynarkotycznego i w jakim kierunku będzie ono zmierzać. Jeśli jednak ogólne tendencje przemian, które mają w tej chwili miejsce w Polsce, rozwiną się po myśli społeczeństwa, można się spodziewać szybkiego upodobnienia się do Zachodu również w tej dziedzinie. Już obecnie za sprawą używania odurzaczy ponosi w Polsce co roku śmierć - proporcjonalnie - tylko trzykrotnie mniej ludzi niż w Stanach Zjednoczonych. Jest to dystans łatwy do nadrobienia, jeśli wziąć pod uwagę przyrodzone Polakom skłonności do nałogów oraz do kopiowania zachodniej rzeczywistości. Wielkie dylematy ustawodawcze ostatnio pochłaniające ostatnio całkowicie uwagę tego narodu i przesłaniające marginalny z pozoru problem narkotyków, zawdzięczają rozmiary swej kontrowersyjności w dużej mierze temu, że zostały podjęte z opóźnieniem. Natomiast dziedzina, w której możliwe jest wyprzedzenie rozwoju wypadków, jest tradycyjnie nieobecna w świadomości publicznej. Owszem, jest trochę wrzawy wokół najbardziej rzucających się w oczy aspektów korzystania z narkotyków. Histeryczny ton tej wrzawy świadczy jednak przede wszystkim o kompletnej dezorientacji co do natury zjawiska. Dominujący pogląd w tej kwestii można sprowadzić do formuły: "Boże, broń naszych dzieci przed narkomanią i sprawiedliwie ukaż ich morderców". Zupełnie nie powinny w tej sytuacji dziwić nastroje pogromu, jakie się pojawiły ostatnio wokół ludzi mających styczność z narkotykami. Można sobie nawet wyobrazić, że gdyby któryś z członków parlamentu odważył się wystąpić na forum zgromadzenia z poglądem o sensowności legalizacji narkotyków, to jego pogląd wywołałby większe zdumienie niż oburzenie.

Co przynosi zachodnia debata na temat usankcjonowania rynkowej obecności narkotyków? Obie strony sporu deklarują w nim zgodnie wolę rzeczowości, chęć oczyszczenia rozmowy z mitologicznego pierwiastka, jakim zostało nasycone zagadnienie narkotyków, zarówno w ramach kontestacyjnego etosu jak i antynarkotycznej propagandy. Cały spór rozgrywa się jakby na dwóch piętrach. Jeden jego wymiar to batalia na rzecz legalizacji, oficjalnego istnienia jedynie środków halucynogennych (marihuana, haszysz, meskalina, psylocybina, LSD, STP itd.). Przeważają w niej argumenty o charakterze moralnym. Na drugim biegunie znajdują się głosy żądające uznania wszelkiego typu używek, tym razem w imię różnych racji pragmatycznych. Chciałbym kolejno przedstawić oba warianty dyskusji, zastrzegając przy tym, że niektóre z przytoczonych uzasadnień pozwalają się stosować w obu wymiarach debaty. Wychodząc jednak z założenia, że istotne są główne linie myślowe a nie ich poszczególne motywy, pozostawiam rozpoznanie takich uniwersalnych racji inteligencji czytelnika.

WARIANT "HALUCYNOGENNY"

Wyjściowa teza zwolenników legalizacji halucynogenów mówi, że panujący dotąd stan rzeczy drastycznie narusza konstytucje zachodniego ustroju społecznego, przyznającą każdemu dorosłemu obywatelowi prawo do swobodnego wyboru własnej drogi życiowej. Jest to argument z pozoru łatwy do zbicia, gdyż dotyczy on zachowania uznanego za społecznie szkodliwe. To wyjaśnienie nie satysfakcjonuje jednak zwolenników legalizacji, którzy dowodzą, ze rzekoma szkodliwość społeczna narkotyków jest mocno przesadzona, a co więcej, prawne obostrzenie w tym względzie nie jest przestrzegane konsekwentnie. W normalnym obrocie znajdują się bowiem środki uzależniające o bardzo niebezpiecznym działaniu zarówno w skali społecznej, jak i indywidualnej. Nawet jeśli przymknąć oczy na praktycznie łatwo osiągalne w sprzedaży aptecznej barbiturany i trankwilizatory, to pozostaje jeszcze problem legalności alkoholu i nikotyny. Dlaczego jedynie im przyznaje się prawo do legalności? Przeciwnicy legalizacji odpowiadają na to, że wymienione środki mają rację bytu, albowiem były przez długie wieki asymilowane przez zachodnią cywilizację, dzięki czemu wykrystalizowała się wokół nich pewna tradycyjna kultura konsumpcji. Oznacza to, że powszechnie znane są sposoby ich bezpiecznego używania oraz niebezpieczne skutki nadużywania. Ponadto należy zauważyć, że te specyfiki nie zostały zaakceptowane przez Europę na zasadzie przypadku, lecz dzięki ich szczególnym, tłumaczącym ów wybór właściwościom. Nikotyna, mimo że jest substancją wysoce niebezpieczną dla zdrowia i uzależniającą w stopniu równym co heroina (70% nałogowców wśród konsumentów), nic działa odurzająco i umożliwia użytkownikowi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Podobnie rzecz ma się z alkoholem. Spożywany w niewielkiej ilości lub w niskim stężeniu (a to jest najbardziej rozpowszechniony standard korzystania z jego uroków) nie powoduje poważniejszych powikłań w przytomnym uczestnictwie w rzeczywistości. Natomiast celem narkotyzowania się halucynogenami jest z reguły stan ostatecznego upojenia - niestopniowalność tego efektu wynika już z samej zasady działania zabronionych specyfików na mózg. Ponadto zarówno alkohol jak i nikotyna oparte są na jednym, wszechstronnie przebadanym przez naukę związku chemicznym. Legalizacja narkotyków doprowadziłaby natomiast do potężnego wybuchu wynalazczej inwencji w laboratoriach konkurujących ze sobą firm. Co za tym idzie na rynek trafiałaby z pewnością stale rosnąca liczba nowych, niedostatecznie rozpoznanych preparatów. Wszelkie ograniczenia w tym względzie byłyby oczywiście z miejsca kwalifikowane przez zwolenników legalizacji jako próby przywracania zniesionej prohibicji i zamach na prawa obywatelskie. W tych warunkach nie byłoby więc możliwości skontrolowania choćby tego, czy nowe pigułki szczęścia nie są przypadkiem jakąś wyrafinowaną trucizną o opóźnionym działaniu spreparowaną na polecenie jakiegoś radykalnego ugrupowania politycznego z zamiarem dokonania manipulacji ludzką świadomością. Aby nie spotkać się z zarzutem gołosłowności, przeciwnicy legalizacji powołują się na bardzo aktualny przykład. Oto pod koniec lat osiemdziesiątych pojawiły się dwa nie znane wcześniej środki halucynogenne o nazwach " Ecstasy" i "Phantasia". Zrewolucjonizowały one w błyskawicznym tempie styl życia młodych elit, doprowadzając do powstania nowego typu subkultury, zwanej "Acid house". O dynamice tego ruchu i jednoznaczności jego identyfikacji świadczy choćby to, że w sieci BBC i wielu czasopismach wprowadzono w trybie pilnym zakaz aluzyjnego posługiwania się słowem "acid", a liczące się koncerny handlowe w rodzaju Top-Man czy Top-Shop wycofały ze sprzedaży wiele artykułów firmowanych emblematem nowego nurtu - popularnym niegdyś ikonogramem "Keep smiling" . Jak widać z tego przykładu usankcjonowanie rynku halucynogenów mogłoby wyzwolić taki " wyścig odjazdów", którego konsekwencje społeczne byłyby trudne do przewidzenia, a jeszcze trudniejsze do opanowania. Tym bardziej, że środki, o których mowa stanowią przeważnie przedsionek drogi ku innym, znacznie bardziej destrukcyjnie działającym, narkotykom (wiadomo na przykład, że większość heroinistów pali również marihuanę). Świat cywilizowany ma więc wystarczająco dużo ważnych powodów, ażeby uniknąć eksperymentu z legalizacją środków halucynogennych, której jedyną rzeczywistą przesłanką jest hedonizm i jałowa potrzeba nowych wrażeń. Byłby to bardzo ryzykowny krok w nieznane, po którym niczego dobrego nic można by się było spodziewać, gdyby zaś okazał się błędny, to jego wycofanie mogłoby mieć równie fatalne reperkusje. Znacznie łatwiej jest go po prostu nic robić.

Protagoniści legalizacji halucynogenów odpowiadają na to, co następuje:

1. Legalizacja nic niesie w sobie żadnego ryzyka. Używanie w odniesieniu do niej słowa " eksperyment" jest mylące, ponieważ nie wymaga ona żadnej, Bóg wie jak długiej, kulturowej kwarantanny. Chodzi tu bowiem o środki kulturowo sprawdzone w równym stopniu co alkohol czy papierosy. Istnieją liczne cywilizacje pozaeuropejskie (Indie, Ameryka Płd., Afryka Płn.), których istnieniu halucynogeny towarzyszyły od zarania, osiągając często status mediów kultowych, narzucanych wszystkim członkom danej wspólnoty (zwłaszcza w religiach szamanistycznych). Nic nie wskazuje na to, aby sporne substancje powodowały jakąkolwiek degrengoladę macierzystych światów, albowiem narkotyczne obyczaje utrzymały się tam do dzisiaj. Jeśli chodzi o Europę, to taki okres próbny ma miejsce od około stu lal (w II połowie XIX wieku powstał w Paryżu pierwszy "Klub haszyszystów" założony między innymi przez Baudelaire"a i Gautiera). Masowe spożycie środków halucynogennych datuje się tu mniej więcej od epoki Beat Generation (aktualnie w USA około 16 milionów ludzi pali regularnie marihuanę - w dalszej części tekstu dane liczbowe będą również zaczerpnięte ze statystyk amerykańskich). Za swoiste poletko doświadczalne można w tej dziedzinie uznać Holandię, w której halucynogeny są powszechnie dostępne na mocy bardzo liberalnego prawodawstwa i mimo że kraj ten przeżywa od lat prawdziwą inwazję gości z zagranicy żądnych mocnych doznań, nie hamuje to w żadnym stopniu ani jego rozwoju społecznego, ani ekonomicznej prosperity.

2. Obawa przed boomem nowych pomysłów opiera się na spekulacjach bez pokrycia w rzeczywistości, albowiem nawet gdyby len proces nastąpił, można by go objąć systemem państwowej atestacji, tak jak ma to miejsce na przykład w dziedzinie leków. Od dłuższego czasu nic pojawiły się zresztą na rynku żadne nowe odmiany odurzaczy, mimo że popyt na nie stale rośnie. Trudno uwierzyć, że ludzki zmysł kombinacji przekroczy w tym punkcie ramy wynalazczości stworzone przez historię światowej kultury. Jeżeli już można by się było spodziewać jakiejś eksplozji halucynogennych wynalazków, to polegałaby ona nic tyle na wymyślaniu nowych efektów - ich horyzont został jak się zdaje wyczerpany jakiś czas temu - ale raczej na rywalizacji w zakresie udoskonalania starych receptur, w sensie eliminacji szkodliwych dla zdrowia konsekwencji używanych dotychczas środków. Przytaczane przez oponentów przykłady "Ecstasy" i "Phantasii" w pełni potwierdzają tego typu przypuszczenia. Pierwszy z nich jest bowiem złagodzoną wersja LSD, drugi zaś krzyżówką LSD i meskaliny o działaniu również stonowanym w porównaniu do obu prototypów. Owo udoskonalenie, najkrócej mówiąc, polega na tym, że po ustąpieniu działania nowych halucynogenów, następuje w mózgu ludzkim samoczynny rozkład związków chemicznych, których aktywność wywołała stan odurzenia, na substancje obojętne dla zdrowia.

3. Szkodliwość halucynogenów dla ludzkiego zdrowia jest zdecydowanie niższa niż w przypadku nikotyny i alkoholu. Przede wszystkim nie powodują one w odróżnieniu od tych ostatnich fizycznego uzależnienia. Oznacza to, że psychodeliczne alkaloidy nie wchodzą na stałe w metabolizm jako jego konieczny element, a w wypadku ich nagłego odstawienia po dowolnie długim okresie używania nie pojawia się żaden zespół abstynencyjny - co najwyżej pewien psychiczny dyskomfort. Ów bardzo akcentowany przez wrogów halucynogenów "nawyk psychiczny" nie różni się jednak jakościowo od innych niezdrowych przyzwyczajeń, w rodzaju nocnego trybu życia albo zamiłowania do masturbacji. Po drugie nie udało się dotąd stwierdzić jakiegokolwiek chorobotwórczego wpływu halucynogenów na ludzki organizm - przyznają to również ich przeciwnicy. Za sprawą procentowych trunków i tytoniu ginie w USA co roku pół miliona ludzi, za sprawą halucynogenów - kilkudziesięciu, głównie na skutek spożycia absurdalnie wysokiej dawki tych specyfików (znacznie więcej ludzi umiera na skutek przejedzenia). Ilość samobójców wśród konsumentów środków halucynogennych jest proporcjonalnie niższa niż w kręgu niewolników wyścigów konnych i ruletki.

Środki, o których mowa mają oczywiście pewien ujemny wpływ na ludzką kondycję. Działają one niszcząco na układ nerwowy człowieka, aczkolwiek nie jest to również destrukcja chorobotwórcza. Istota działania halucynogenów polega na sztucznym zintensyfikowaniu procesu przewodzenia impulsów elektrycznych w mózgu użytkownika. Wynikają z tego charakterystyczne efekty działania psychodelików: zwiększony impet procesów myślowych i skojarzeniowych przy jednoczesnym spadku ich intencyjnej koordynacji oraz zwiększeniu się reakcji spontanicznych, podniesienie się wyrazistości wrażeń zmysłowych, wyobrażeń i doświadczeń nadzmysłowych, doznanie spowolnienia upływu czasu. Fizjologicznym rezultatem doznań psychodelicznych jest dewastacja tych elementów układu nerwowego (tzw. osłonek mielinowych), które są odpowiedzialne za przyspieszanie tempa przepływu bodźców w mózgu. W większej skali oznacza to osłabienie ogólnej sprawności kory mózgowej. Osłonki mielinowe można jednak odbudować poprzez wzmożone przetwarzanie informacji, na przykład w procesie uczenia się. Szkody, jakie ponosi mózg w następstwie działania alkoholu, są natomiast nieodwracalne. Jak powszechnie wiadomo, raz unicestwiona substancja szara, nie może zostać już nigdy zregenerowana.

Intensywność psychodelicznych doznań może jednak spowodować innego typu komplikacje na poziomie świadomości: w odbiorze świata i ocenie własnej w nim pozycji. W przypadku osobowości niestabilnych, o skłonnościach do depresji i psychoz, nic jest to z pewnością czynnik pozytywnie wpływający na samopoczucie. Dla ludzi reprezentujących przeciwne cechy charakteru, działanie halucynogenów może mieć walor wzbogacający, stwarzając im szansę na penetrację obszarów niedostępnych w stanie normalnym, naprowadzając na właściwy kierunek rozwoju psychicznego i harmonizację z otoczeniem. Dodatkową zaletą halucynogennych ułatwień jest stały element natychmiastowego i bezpośredniego wglądu w to, czy ich wpływ na psychikę użytkownika jest pozytywny czy ujemny. W tym drugim przypadku pojawia się sygnał w postaci nieprzyjemnych doznań, które zazwyczaj skutecznie zniechęcają do ponawiania kontaktu z odurzaczem. Nie można tego z pewnością powiedzieć o alkoholu, który stanowi narkotyk w ścisłym tego słowa znaczeniu: obok uzależnienia wywołuje stan narkozy, znieczulenia cierpień psychicznych i fizycznych, niezależnie od tego kim jest cierpiący.

4. W oparciu o wyżej przytoczone argumenty można również dokonać rzeczowego porównania stopnia szkodliwości społecznej halucynogenów i zalegalizowanego narkotyku, jakim jest alkohol. Działanie alkoholu jest dwoiste. Z jednej strony neutralizuje on naturalną sferę motywacji działania, z drugiej - mechanicznie pobudza to działanie, wyzwala niekontrolowany wypływ energii życiowej, przy czym proporcje tych pierwiastków wynikają ze skomplikowanego splotu różnych okoliczności towarzyszących odurzeniu. Efekt alkoholowy stanowi więc swoiste złożenie sposobu oddziaływania na ludzką psychikę dwu podstawowych typów środków odurzających: opiatów (heroina, opium, morfina) i psychostymulatorów (kokaina, amfetamina). Już w tym momencie widać jak kruchą podstawę ma stereotyp skojarzeniowy imputujący halucynożercom szczególną skłonność do innego rodzaju odurzeń. Środki psychodeliczne stymulują przede wszystkim aktywność poznawczą, alkohol zaś oddziaływa wolicjonalnie i on jedynie może być skutecznie substytuowany przez środki z grupy "hard drugs". Zaprzeczający temu szablon myślowy wynika po prostu z niedostatecznego rozpoznania faktu, że w okresie kontrkulturowej rewolty korzystanie z wszelkich nielegalnych używek ogniskowało się w tym samym środowisku. Ta sytuacja wynikała przede wszystkim z naczelnej idei kontestacyjnego ruchu, jaką było wezwanie do przekroczenia wszelkich społecznych barier ograniczających nieskrępowaną samorealizację. A ponieważ i halucynogeny, i opiaty, i psychostymulanty były w owym czasie obłożone społeczną ekskomuniką unika, to właśnie ów zakaz pchnął ku sobie zwolenników w istocie rozłącznych "dróg wyzwolenia". Z tych samych powodów produkcja i obrót wszystkimi rodzajami odurzaczy skupiła się w rękach tych samych gangów przestępczych. Ponieważ halucynogeny nie zostały jak dotąd zaakceptowane przez prawo, nadal łatwo jest się natknąć na ślady zarysowanego stanu rzeczy mimo zdecydowanej separacji zwolenników obu typów "przyprawiania". Odpowiedzialność za to spada wyłącznie na ośrodki decyzyjne i opiniotwórcze, które przy pomocy anachronicznych i z gruntu fałszywych podziałów utrzymują wadliwą konstrukcję oficjalnego porządku w dziedzinie narkotyków. Należy tu zresztą nadmienić, że dzisiejszy heroinista czy morfinista chętniej sięga po alkohol, niż po marihuanę czy LSD. I odwrotnie: morfina czy kokaina stanowi wybawienie od cierpień dla zdesperowanego alkoholika; środki halucynogenne mogą jedynie przyspieszać prokreację białych myszek. Wystarczy przyjrzeć się biografiom osób z życia publicznego, które zdecydowały się skorzystać z " ciężkich" narkotyków. W prawie każdym przypadku preludium do takiej historii stanowiło nadużywanie alkoholu.

5. Miarą szkodliwości społecznej używek jest przede wszystkim ich kryminogenność. Oficjalna opinia Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego (AMA) głosi, że "wśród narkomanów przemoc występuje rzadko, a przestępstwa seksualne są prawie nieznane". W kręgu ludzi używających halucynogenów właściwie jedyną formą łamania prawa jest używanie halucynogenów: stan taki jest zupełnie zrozumiały, ponieważ środki psychodeliczne powodują zgodnie ze swoją naturą intensyfikację poczucia zagrożenia, które jest nieodłącznym komponentem każdego występku. Każde silniejsze napięcie powoduje tu gwałtowny skok samokontroli, najczęściej pod postacią reakcji lękowej. Nie istnieje również w przypadku halucynogenów bezwzględny imperatyw zdobycia pieniędzy na kupno kolejnej porcji odurzacza, ponieważ nie powoduje on, jak już wspomniałem, żadnego uzależnienia. W przypadku alkoholu pod każdym z wymienionych względów jest dokładnie na odwrót. Gdyby ktoś wystąpił z twierdzeniem, że wśród ludzi nadużywających napojów wyskokowych "przemoc występuje rzadko", to zostałoby to z pewnością odebrane jako żart niezbyt wysokich lotów.

6. Jeśli dodać do tego, że psychodelia pozostaje bez wpływu na rozprzestrzenianie się AIDS ( halucynogenów nie wprowadza się do organizmu drogą iniekcji), to z całą mocą powraca pytanie: na jakich racjonalnych przesłankach oprzeć można przekonanie o szkodliwości społecznej tego typu środków?

Otóż w antynarkotycznych pobudkach ta ostatnia wątpliwość wyjaśniana jest przy pomocy argumentów psychologicznych. Szkodliwość społeczna halucynogenów nie wymaga jakichś specjalnych dowodów. Wystarczy po prostu przyjrzeć się bliżej komuś, kto tych specyfików używa a od razu rzuci się w oczy jego "nienormalność", wyizolowanie psychiczne, obojętność na wszystko, co go bezpośrednio nie dotyczy.

Zwolennicy legalizacji skwapliwie przyznają, że jest to spostrzeżenie, któremu nie sposób nie przytaknąć, ale użycie go jako argumentu w debacie narkotykowej kompromituje skutecznej, niż racje wyssane z palca. Postawa osób regularnie używających halucynogenów jest w tym sensie rzeczywiście aspołeczna. Można w niej zawrzeć lekceważący stosunek do wzorców obyczajowych, panestetyzm, pogardliwe odniesienie do polityki i technologicznych osiągnięć cywilizacji, krytyczne widzenie systemów wychowawczych, chorobliwy pacyfizm, wybujały indywidualizm, lenistwo, nadmierną koncentrację na doznaniach somatycznych itp. Tym niemniej powyższy zbiór właściwości psychicznych można określić jako fundament dwóch nurtów społecznych modelujących w sposób istotny świat współczesnego człowieka. Pierwszym z nich jest światowy ruch ekologiczny, ruch, które go wagi w obecnym momencie nie sposób zakwestionować. Nie jest również tajemnicą, że wśród inicjatorów, przywódców a także wśród sympatyków ruchu większość stanowią ludzie nie stroniący od doświadczeń psychodelicznych i jawnie podkreślający związek tych doświadczeń z przyjętą przez nich formą zbiorowej identyfikacji. Drugi wymiar społecznej pożyteczności aspołecznych postaw to domena sztuki. Nie jest chyba w tym wypadku konieczne przytaczanie listy nazwisk ani przekonywanie kogokolwiek o wpływie tej "dyscypliny duchowej" na panujący obecnie model rozumienia rzeczywistości oraz na formułę kontaktów między ludźmi.

Po wyłożeniu powyższych racji zwolennicy legalizacji halucynogenów gotowi są przenieść ostrze swej uwagi na osoby stojące po przeciwnej stronie barykady. Z jakim ustrojem politycznym, zapytują, ma się nam kojarzyć sytuacja, w której człowiekowi zostaje siłą narzucony obowiązek "niebycia osobnikiem aspołecznym"? Jakie istnieją powody, aby powstrzymać się w tym momencie od podejrzenia, że troska o los admiratorów psychodelii jest jedynie pozorną przesłanką utrzymywania ludzi w przekonaniu, że halucynogeny są nie do przyjęcia? Tą przesłanką może być przecież równie dobrze troska o własny los, własną popularność, utratę pozycji w hierarchi społecznej czy spadek zysku z produkcji Ginu i Brandy. Jeżeli tak jest faktycznie, to przeciwnicy legalizacji halucynogenów z pewnością reprezentują ustrój demokratyczny rodem z czasów Peryklesa. Mamy tu bowiem do czynienia z formą ucisku mniejszości o psychodelicznych skłonnościach (około 10% zachodnich populacji) przez większość o alkoholicznych skłonnościach (około 50% populacji zachodnich), która odczuwa paniczny lęk przed rozpowszechnieniem się wrażliwości wyższej niż własna.

Jeżeli obrońcy uciśnionej mniejszości są tak szlachetni, odpowiadają przeciwnicy legalizacji psychodelików, to z pewnością nie mają nic do ukrycia w związku z tematem, w który się zaangażowali. Może więc podwiną nieco rękawy...

PRZEZ ŻYŁĘ DO SERCA
część II

tytuł Amerykański spór o legalizację wszystkich środków psychoaktywnych ma nieco inny charakter niż w przypadku narkotyków "lżejszych" (halucynogenów), chociaż dyskutujący są ci sami. W tym drugim konflikcie chodzi przede wszystkim o uzgodnienie w imię zasad liberalnej demokracji interesów grupy mniejszościowej (przypalającej jointy) z grupą większościową ( dającą w szyję, nie przypalającą jointów). W przypadku narkotyków wszelkiej maści obie strony sporu deklarują zgodnie działanie w interesie całego społeczeństwa. W związku z tym dyskutanci starają się przestrzegać dżentelmeńskiego układu o niepodwaźaniu faktów. Najbardziej zaskakującym ustaleniem, przyjmowanym zgodnie przez jednych i drugich, jest to, że narkotyki są nieobojętne, a niekiedy dramatycznie szkodliwe dla ludzkiego zdrowia.

PRZESTĘPSTWA BEZ OFIAR

Tak wysoki stopień uzgodnienia wzajemnych racji w punkcie wyjścia rozgrywki nie wynika ze szlachetnych intencji uczestników debaty. W tej części dyskusji chodzi bowiem o coś znacznie większej wagi, niż sama legalizacja narkotyków. Tym "czymś więcej" jest koncepcja prawa, czyli realny kształt obowiązującej w Ameryce umowy społecznej. O co, najkrócej mówiąc, chodzi? Otóż przeciwnicy narkotykowej prohibicji starają się przy okazji debaty przeforsować pachnący libertarianizmem pogląd, że społeczeństwo stanowi (stanowić może i powinno) efektywnie samoregulującą się istność opartą o całkowicie dobrowolną wspólnotę interesów jednostek. Z kolei zwolennicy prohibicji wyznają konserwatywny (w konserwatywnym tego słowa znaczeniu) pogląd, że nawet jeśli istnieje coś takiego jak społeczna samoregulacja, to jednym z jej filarów jest uświęcony przez tradycję system zakazów prawnych stanowiący odbicie wielowiekowych doświadczeń całej wspólnoty.

Ponieważ spór tego typu jest nierozstrzygalny na poziomie teorii (nie zgodzą się z tym zapewne zaangażowani weń teoretycy), zwaśnione formacje starają się toczyć walkę na poziomie możliwie konkretnym. Jednym z takich spornych konkretów jest pewna szczególna kategoria wykroczeń. W nomenklaturze prawnej określa się je jako "przestępstwa bez ofiar". Polegają one na tym, że strona uznana za poszkodowaną z własnej nieprzymuszonej woli współtworzy sytuację naruszającą prawo. W społeczeństwach paternalistycznych wachlarz tego typu występków byt z reguły dość szeroki. Przestępstwem bez ofiar mogły być na przykład próby przywracania zdrowia krowie sąsiada przy pomocy czarnej magii, samogwałt lub słuchanie radia na pewnych częstotliwościach. Amerykański rejestr tego typu występków obejmuje dzisiaj zaledwie kilka pozycji. Obok określonych form hazardu i prostytucji figuruje na nim właśnie kontakt z narkotykami. Gdyby udało się przekonać opinię publiczną o nieskuteczności i bezzasadności ścigania przestępstw bez ofiar, zmieniłby się prawdopodobnie nie tylko obraz ulicy w amerykańskiej metropolii.

Co jest więc głównym motywem batalii o zniesienie narkotycznych zakazów? Na pewno nie wola narkomanów (choć nie mieliby oni zapewne nic przeciw legalizacji). Jest nim natomiast konieczność budowy nowych napięć społecznych wokół starych konfliktów doktrynalnych (państwo przyzwalające czy państwo opiekuńcze). Jest nim również potrzeba stworzenia nowych oryginalnych programów przez ugrupowania debiutujące lub posiadające skromny staż na arenie wielkiej polityki ( w rodzaju Transnacjonalnej Partii Radykalnej). Dlatego temat legalizacji narkotyków poruszany jest zwykle jako afera ogólnoświatowa o pierwszym znaczeniu.

KOSZTY PROHIBICJI...

Czy społeczeństwo zdaje sobie sprawę, jak ogromne są koszty utrzymywania prohibicji? - retorycznie zapytują jej przeciwnicy. Po czym nie czekając na odpowiedź zaczanają wyliczać: z budżetu federalnego, lokalnych i stanowych płynie corocznie na cele walki z narkotykami około piętnastu miliardów dolarów. Sumę tę drastycznie windują w górę ubiegłoroczne wyczyny prezydenta Busha w Ameryce Łacińskiej. Należy do tego dodać olbrzymie nakłady energii aparatu policyjno-sądowego, dzięki czemu poświęca on znacznie mniej uwagi przestępstwom kryminalnym o ewidentnie wyższej szkodliwości społecznej. Należy również uwzględnić w tym bilansie stresy obywatela narażonego w warunkach zaostrzonej represyjności na różne formy naruszania swoich praw (rewizje, podsłuchy i wszelkie inne formy ingerencji w intymną sferę życia).

Nasilona egzekucja zakazów prawnych oznacza co gorsza rozrost potencjału i przywilejów ( specjalne pełnomocnictwa) organów ścigania, a w konsekwencji biurokratyzację władzy państwowej. Spektakularna wojna Busha z kartelem z Medelin może więc równie dobrze mieć na celu uwolnienie społeczeństwa amerykańskiego od narkotyków, jak i wytworzenie w tym społeczeństwie przekonania o niezbędności silnej i samowolnej władzy prezydenckiej.

Ponadto prohibicja umacnia izolowaną potęgę państwa w jeszcze bardziej przewrotny sposób: poprzez osłabienie powszechnego szacunku dla prawa. Cóż to bowiem za prawo, które nazywa przestępcami dziesięć procent całej populacji - 25 milionów ludzi. Tyle właśnie osób styka się w USA przynajmniej raz na jakiś czas z narkotykami, a nie trzeba dodawać, że jest to w większości przypadków jedyna forma kolizji z porządkiem prawnym. Rozmywanie się granicy pomiędzy przestępstwem poważnym i niepoważnym czyni niepoważnym samo kryterium uznawania czegoś za przestępstwo. W rezultacie u wielu osób zostaje zniwelowana bariera psychiczna przed podjęciem innego rodzaju działań nieprawomyśInych.

Wszystkie wymienione zjawiska wywołane przez prohibicję bledną jednak wobec faktu, że stanowi ona podstawę istnienia potężnej międzynarodowej mafii przestępczej (dochody z narkotykowego biznesu szacuje się na 500 miliardów dolarów rocznie). Utrzymywaniu prohibicji należy więc zawdzięczać korupcję instytucji sądowych, politycznych i policji, brak stabilnej władzy w wielu krajach Trzeciego Świata, znaczący procent nielegalnych operacji bankowych, nadużyć podatkowych i przestępstw pospolitych, szczególnie zaś terror wobec osób prywatnych ( głównie rezydentów dzielnic najbiedniejszych), w których polu widzenia dokonują się zabronione transakcje. Przestępcą staje się więc nie tylko studencik z dobrego domu, który postanawia sobie eksperymentalnie strzelić w kanał, ale również właściciel małej restauracji, który w obawie przed agresją miejscowego gangu patrzy przez palce na dobijanie interesu.

Nonsens prohibicji rodzi więc sytuację podwójnie paradoksalną. Wzmocnieniu rzeczywistej pozycji państwa towarzyszy wzrost lekceważenia reguł jego funkcjonowania. Z drugiej strony utrzymywanie ugrupowań przestępczych obciąża kieszenie podatników - najczęściej bezpośrednich ofiar przestępczości.

A JEDNAK WARTO!

Punkt widzenia przeciwników prohibicji zasługuje niewątpliwie na uwagę - odpowiadają przeciwnicy legalizacji. Jednak najważniejszym osiągnięciem związanym z prohibicją jest ograniczenie podaży środków narkotycznych, szczególnie tych, których szkodliwości dla użytkowników nikt nie zamierza kwestionować, to jest opiatów (pochodnych maku) i kokainy. Strach przed zaostrzonym rygorem sprawił, że proceder handlu narkotykami jest praktycznie nieobecny w wielu znanych z niego wcześniej dzielnicach miast amerykańskich. Zepchnięcie owego procederu do podziemia sprawiło, że wielu klientów rezygnuje dziś z pokątnego zdobywania narkotyku w obawie przed machlojkami z jego składem. Bardzo łatwo bowiem trafić na "towar brudny" uzupełniony wagowo szkodliwym wypełniaczem w rodzaju talku czy arszeniku. Innych zainteresowanych płoszy wysoka cena, w którą wliczone jest coraz większe ryzyko wpadki sprzedającego. To właśnie dzięki ostatnim zdecydowanym posunięciom administracji Busha kurs kokainy podskoczył ze 100 do 200 dolarów za gram. Rządy republikańskie bynajmniej nie doprowadziły w latach osiemdziesiątych do nasilenia działalności mafii. Wręcz przeciwnie - w ostatnich czasach doszło do rozbicia starych klanów mafijnych w rodzaju Cosa Nostry, które utrzymują dawne strefy wpływów jedynie w Nowym Jorku i Chicago. Chylą się również ku upadkowi południowoamerykańskie imperia przestępcze. W takich krajach jak Peru, Boliwia, Kolumbia czy Ekwador powstają nowe rynki pracy i topnieje groźba przemocy na dużą skalę ze strony częściowo wyłapanych a częściowo zaszczutych w swoich kryjówkach narkotycznych bossów. Skoro zaś akcje narkotycznej międzynarodówki spadają na łeb, na szyję, to należy się spodziewać, że niebawem pójdzie również w dół finansowy równoważnik wkładu społeczeństwa w jej zwalczanie. Już teraz zresztą odnotowuje się spadek strat związanych z przestępstwami zdeterminowanych nałogowców i wypadkami przy pracy pod wpływem stanu odurzenia - z 20 do 15 miliardów rocznie (ten współczynnik zwolennicy legalizacji pominęli zapewne przez nieuwagę).

Najważniejsze jednak, że w ciągu lat osiemdziesiątych nastąpiło poważne uszczuplenie populacji młodzieży w wieku szkolnym mającej styczność z narkotykami z 39% do 25%. Osiągnięcie to jest oczywiście łatwo trywializować. Jak bowiem stworzyć statystykę, w której oszacowany zostałby obszar młodego życia uchronionego od degradacji i upadku?

"WALKA KLAS"

Pozytywnych skutków polityki antynarkotycznej ostatniej dekady nie należy przeceniać - replikują antyprohibicjoniści. Im bardziej specjalizują się metody tropienia nielegalnego procederu, tym większy postęp w dziedzinie przechytrzania tropicieli. Zacieśnia się sieć kontroli amerykańskich wód przybrzeżnych? W tej samej chwili Nigeryjczycy zaczynają masowo łykać prezerwatywy z heroiną. Wprowadzi się sondaże żołądków na lotniskach? W ruch pójdą gołębie pocztowe. Załatwi się gołębie? Zastąpią je tresowane pstrągi i Ruch Wyzwolenia Zwierząt.

Czy za kadencji Reagana, w czasach szalejących brygad antynarkotycznych wzrosły ceny narkotyków? Za jeden gram dwunastoprocentowej kokainy płaciło się w 1980 roku 100 dolarów. Za te same (choć nieco zdewaluowane) pieniądze można było w roku 1989 kupić ten sam towar, tyle że w 60% stężeniu! Czy sprokurowana przez Busha inwazja amerykańskich służb specjalnych na Kolumbię była jakimkolwiek sukcesem, będzie można mówić dopiero za parę lat. I to zapewne nie w związku ze schwytaniem Pablo Escobara i jego kumpli. Sukces będzie sukcesem dopiero wtedy, gdy narkotycznej mafii - nie bez kozery zwanej międzynarodową - nie uda się zmienić geografii upraw maku, konopi i krzewów kokainowych. Z tym, że dwie pierwsze rośliny rosną znakomicie pod każdą szerokością geograficzną, a uzyskane ostatnio w ukrytych w dżungli laboratoriach mutacje koki nie potrzebują do swego istnienia zwrotnikowego klimatu Peru i Boliwii. Jeśli więc tej tendencji nie uda się opanować (a niby na jakiej zasadzie miałoby się to udać - wiadomo przecież jaką sławą cieszy się USA w roli światowego policjanta) , to sezonowe ceny narkotyków bez trudu osiągną swój pułap sprzed "kryzysu".

Podobnie rzecz się ma z rozpadem wielkich rodzin mafijnych. Cóż z tego, że Cosa Nostra traci wpływy w radach miejskich i centralach związkowych? W jej miejsce rozwijają skrzydła chińskie triady, murzyńskie, wietnamskie, portorykańskie i ukraińskie szajki uliczne i, co najśmieszniejsze, gangi z rodzimej Sycylii, żyjące dotąd w cieniu lepiej zasymilowanych na gruncie amerykańskim, krewnych - monopolistów. Rozwój przestępczej klasy średniej? To brzmi już mniej śmiesznie. Pluralizm i demokracja mogą się w tym wypadku okazać równie skuteczne, co w innych dziedzinach życia społecznego.

W ten właśnie sposób oceniać należy pozostałe "sukcesy" w walce z narkotykami. Jeśli z ekskluzywnych dzielnic Nowego Jorku i Waszyngtonu udało się wyeliminować i tak wątły uliczny handel "crackiem" (nowy, "postmodernistyczny" narkotyk), to biada bogaczom! W poszukiwaniu amortyzatorów depresji związanych z nadmiarem wygód będą się odtąd musieli tułać po zakamarkach Brooklynu i Harlemu, gdzie przenieśli się właśnie handlarze ze wschodniego Manhattanu. Marzenia o Ameryce bez narkotyków muszą tak długo pozostać marzeniami, jak długo dwudziestu milionom Amerykanów odpowiadał będzie stan narkotycznego haju. Ten fakt jest bowiem gwarancją kolosalnego zysku, na który będą się nadal załapywać młodzi ludzie lubiący ryzyko i podróże po świecie. A na zmianę USA w Arabię Saudyjską nie zgodzą się z pewnością wyborcy. Przecież każdemu może się zdarzyć, że jego ukochana córeczka wkroczy w wiek pokwitania i zbłądzi za sprawą hormonów.

UTOPIA WOLNEGO RYNKU I LOSOWE BADANIE MOCZU

Nie trzeba publicznie obcinać uszu, żeby osiągnąć pożądany skutek - odpowiadają prohibicjoniści. Można to zastąpić na przykład przez losowe badanie moczu w szkołach i zakładach pracy, a złapanych na gorącym uczynku stawiać przed alternatywą: przymusowe leczenie plus zgoda na zatrudnienie (naukę) albo areszt i szukanie nowej posady.

Skoro jednak zwolennicy legalizacji widzą w tak ponurych kolorach obecny stan zwalczania narkomanii, to niech spróbują sobie wyobrazić sytuację odwrotną: narkotyki stają się legalne! Do hamburgera zamiast piwa można sobie huknąć dziesięć centów morfiny.

Przywołajmy dla porównania zniesienie antyalkoholowej prohibicji z 1933 roku. W ciągu dziesięciu lat spożycie napojów wyskokowych wzrosło dwukrotnie a po następnych czterdziestu latach - trzykrotnie. Ameryka roku 2040 powinna więc liczyć 50 milionów "trawiarzy" ( aktualnie 16 milionów), 20 milionów kokainistów (6 milionów) i parę milionów amatorów innych odjazdów (jeden milion). Producenci narkotyków będą posiadać silną reprezentację w kongresie, a wczorajsi dealerzy przerzucą się na rozbój, kradzieże i zabawy z komputerami.

Nadużywanie alkoholu jest corocznie przyczyną śmierci dwustu tysięcy Amerykanów; nikotyna zabija w rym czasie 320 tysięcy osób. Jeśli liczba heroinistów osiągnie połowę obecnej liczby alkoholików, to możemy doliczyć kolejne 100 tysięcy (według doktora Du Ponta, byłego dyrektora Narodowego Instytutu Narkomanii liczbę tę trzeba będzie pomnożyć przez pięć). Dzisiejsze koszty leczenia alkoholików i wyrównywania strat produkcyjnych powstałych z winy alkoholu wynoszą około 117 miliardów dolarów rocznie. Tolerowanie 75 milionów narkomanów wymagało więc będzie korekty w strukturze budżetowej. Cywilizowane społeczeństwo Ameryki przełknie jednak z pewnością nowy podatek - od wzrostu pogłowia narkomanów. Przecież to biedne ofiary społecznego nieprzystosowania - zwłaszcza ci z murzyńskich slumsów.

WOLNEGO, PANOWIE PROHIBICJONIŚCI -

- palec antyprohibicjonisty unosi się ku górze - chętnie zbudujemy hipotetyczny obraz wolnych od prohibicji Stanów Zjednoczonych. Trzeba będzie jednak nieco skorygować waszą buchalterię. Zniesienie prohibicji oznacza niewątpliwie podniesienie poziomu spożycia zabronionych wcześniej pobudzaczy. Jednakże stopa tego wzrostu może być inna niż w przypadku zniesienia zakazu picia alkoholu z lat dwudziestych. W latach siedemdziesiątych dwanaście stanów zliberalizowało ustawy antymarihuanowe. Mimo to nie zanotowano żadnego skoku konsumpcji. Przed 1920 rokiem statystyczny Amerykanin wypijał co roku 9,9 litra alkoholu i teraz wypija tyle samo (w czasach prohibicji 2,8), ale jednocześnie dzisiejszy mieszkaniec Ameryki jest w takim samym stopniu narkomanem jak jego pradziadek z początku wieku, czyli z okresu legalności narkotyków. Trudno na tym oprzeć jakiekolwiek jednoznaczne prognozy.

Pomińmy jednak niedawny argument zwolenników prohibicji, że Ameryka to kultura alkoholowa i załóżmy proponowany przez nich wariant najgorszy, czyli potrojenie liczby konsumentów narkotyków. Trzeba tu od razy zastrzec, że dramatyczny zwrot 75 milionów narkomanów kryje w sobie (jak to już zauważyli prohibicjoniści) potencjalnych 50 milionów ludzi, którzy będą sobie popalać trawkę i to raczej okazjonalnie niż nałogowo. Dziś robi to 16 milionów Amerykanów i świat się jakoś nie wali.

Liczba dwudziestu pięciu milionów kokainistów i heroinistów nie napawa z pewnością optymizmem, ale żeby dojść do imponującej liczby pół miliona umierających Amerykanów, spożycie heroiny musiałoby wzrosnąć 50 razy! Tymczasem z przewidywań szanownych oponentów wynika, że w przypadku potrojenia grupy uzależnionych ilość zgonów (dzisiaj około 15 tysięcy rocznie) mogłaby w 2040 roku osiągnąć co najwyżej jedną dziesiątą aktualnej liczby ofiar nikotyny i alkoholu. Należy jednak dodać, że ilość zejść śmiertelnych byłaby prawdopodobnie znacznie niższa od przewidywanej, gdyż w sprzedaży znalazłyby się wówczas wyłącznie produkty licencjonowane, pozbawione zabójczych domieszek. Wytwórcy mogliby zresztą pomnożyć swoje zyski lokując część dochodów w programy innowacyjne penetrujące możliwości obniżenia szkód zdrowotnych powodowanych przez narkotyki.

Dzięki spadkowi cen podniosłaby się stopa życiowa uzależnionych. Można by więc liczyć na marginalizację przestępstw spowodowanych brakiem środków uzależniających oraz na podniesienie higieny konsumpcji. Zniknęłoby jedno z głównych mediów AIDS - brudna strzykawka.

Przeciążona policja i FBI będzie się mogła wreszcie skoncentrować na ściganiu złodziei, gwałcicieli i bigamistów. Zaoszczędzone w ten sposób 15 miliardów dolarów wypadałoby przeznaczyć na ośrodki leczenia odwykowego, profilaktykę i pożyteczne badania naukowe (obecna wiedza o narkotykach jest już zresztą i tak znacznie wyższa niż w przypadku alkoholu i tytoniu momencie ich legalizacji). Ponadto na cele ogólnospołeczne można będzie przeznaczyć kwoty płynące z podatków, którymi zostanie obłożona produkcja i handel narkotykami. Ich suma ta byłaby wielokroć wyższa, gdyby został tu wprowadzony monopol państwowy.

Legalizacja narkotyków byłaby z pewnością klęską mafii. Pozytywne skutki jej upadku jest jednak równie trudno ogarnąć jak w przypadku szacowania potencjału ludzkiego życia, które zostało uchronione od zapaści przez Busha i Reagana. Trudno byłoby także przewidzieć, czym zajęliby się bezrobotni dealerzy. Wiadomo jednak, że po zniesieniu alkoholowej prohibicji część bootlegerów powróciła do normalnych zajęć, a ci dla których łamanie prawa stało się wymogiem osobowości, przerzucili się w większości na... handel narkotykami.

CO NA TO ZWOLENNICY PROHIBICJI?

Można się domyśleć. Proces wymiany poglądów na temat narkotyków nie może bowiem doprowadzić w aktualnej fazie do żadnych konkluzji. Dlaczego więc pierwsze i ostatnie słowo w streszczeniu dyskusji o narkotykach przypadło antyprohibicjonistom? Z pewnością nie dlatego, abym potajemnie wzdychał do dobrze zaopatrzonych aptek Colorado i Kalifornii! Asymetria w przedstawianiu racji bierze się stąd, że zwolennicy prohibicji dysponują jeszcze jednym, nie wspomnianym dotąd, ale właściwie decydującym argumentem w debacie w postaci 74% poparcia dorosłych Amerykanów. Jest to presja tak silna, że jak dotąd nikt w Kongresie nie odważył się szepnąć ani słówka na temat ustawowej legalizacji jakiegokolwiek narkotyku, choć podobno znajdują się tam jej zwolennicy.

Jeśli więc przeciwnicy prohibicji (jak dotąd: kilka drobnych ugrupowań politycznych, Milton Friedman, redaktorzy The Economist i parę innych osób, wśród których znajduje się jeden prawdziwy burmistrz, ale niestety czarny) chcą być przez kogokolwiek poważnie traktowani, muszą się wykazać przed opinią publiczną znaczną przewagą nad swoimi oponentami na poziomie racjonalnego myślenia. I na razie przewagę tę osiągają, czemu daję wyraz w moim tekście. Trudno jednak określić, jaki jest w tym udział wysiłku argumentacyjnego zwolenników legalizacji, a jaki - zdawkowego traktowania ze strony konkurentów.

Według ustaleń amerykańskich socjotechników rozsądne argumenty mogą modyfikować w około 30% światopogląd telewidza i czytelnika gazet. Można więc się spodziewać, że coraz bardziej wyrafinowana agitacja popleczników legalizacji zaciąży wkrótce nad rozkładem poglądów w tej sprawie. Zwłaszcza jeśli dojdą nowe poszlaki: polityka restrykcyjna administracji Busha może przecież zakończyć się kompletnym fiaskiem, na rynku lada moment należy się spodziewać nowej generacji psychostymulatorów o zminimalizowanej szkodliwości dla zdrowia; duże zamieszanie mogą wywołać coraz popularniejsze "urządzenia" narkotyczne w rodzaju "różowych okularów" ( zobacz bL nr 14/15) lub "kołyski czarownic", które drogą czysto fizycznych bodźców wyzwalają produkcję substancji narkotycznych w mózgu użytkownika. Wiele mitów może wreszcie zostać zburzonych przez rozwój badań nad ludzkim układem nerwowym. Być może dopiero wtedy nastąpi mobilizacja intelektualna zwolenników prohibicji i w kolejnym tekście na ten temat będę mógł z satysfakcją poinformować o odkryciu prawdziwych przyczyn zagłady kultur prekolumbijskich albo o tym, że według ostatnich ustaleń Międzynarodowej Federacji Zdrowia tetrahydrokanabinol powoduje nieodwracalne kalectwo genetyczne na przestrzeni czterech pokoleń. Może wówczas zadrżę o losy swoich wnuków i prawnuków i przystąpię do innych, bardziej zdecydowanych form działania niż artykuły do gazety. Liczę bowiem na sukces rozrodczy.

Wojciech BOCKENHEIM       

Oceń treść:

0
Brak głosów

Komentarze

Jacek Jodłowski (niezweryfikowany)

Szukam adresu elektronicznego W. Bockenheima. Sprawa prywatna. Gdyby ktoś mógłby mi pomóc byłbym wdzięczny. Jacek Jodłowski.

Zajawki z NeuroGroove
  • Marihuana
  • Muchomor czerwony
  • Przeżycie mistyczne

ciekawość eksperymentu, piątkowy wieczór, mój dom, łóżeczko, kołderka, medytacja

Wszystko to wydarzyło się około 4 i pół roku temu. Zafascynowany historią rytualnego używania na Syberii, dobrze mi znanego (chociaż od innej strony) grzyba, opisami przeżyć i danymi, z których wynika, że nie jest on, aż tak, śmiertelnie trujący, jak mi się zawsze wydawało, postanowiłem, że koniecznie muszę go spróbować. Był to wszystkim dobrze znany muchomor czerwony. Pewnego wrześniowego dnia zebrałem 7 czerwonych kapeluszy, zdekarboksylowałem je w piekarniku i schowałem na później.

  • Benzydamina

duzo czytalem o tej substancji i wkoncu postanowilem sproobowac,

zjadlem [wypilem :P] jedna saszetke Tantum Rosa [2,6 zl] czyli 0,5

benzydaminy/65kg
, smak okropny.. [jak woda z sola] ale jakos przeszlo,

ponad godzine czekalem na wejscie [bylem po sniadaniu, kumpel bral na

pusty sholadek, weszlo mu znacznie wczesniej bez shadnych niemilych

efektow :]

  • Tramadol

Substancja : Morfina nazwa towarowa : MST Continus® 200mg naap (Morphine sulfas).





Poziom: Zawodnik na wysokim poziomie doswiadczenia hehe ;-) 4 letnie eksperymenty z morfina i tramalem oraz wieloma innymi ;-)





Dawka : Nie zjadlem do konca tej tabletki, tzn. podzielilem ja na cztery czesci i zjadlem 3/4 a wiec w przeliczeniu 150mg, jak na mnie juz po 50mg zawsze odczuwam efekty, nawet jesli dzien wczesniej jadlem 100mg czy tez zazywalem kilka dni pod rzad tkzw. "ciag" hehe ;P

  • MDMA (Ecstasy)

pomyślałem, że komuś mogą przydać się moje doświadczenia ostatniego

weekendu, chciałbym się więc z Wami nimi podzielić.



Substancje:

Żółte Mitsubishi (MDMA albo MDA, na to drugie wskazuje krótszy peak)

5-HTP (5-hydroksytryptofan)

Vinpocetine

Sok grejpfrutowy ;]





A więc.

Jak wiemy, 5-HTP jest prekursorem 5-HT (serotoniny). Teoria jest taka:

więcej 5-HTP -> więcej serotoniny w neuronach -> MDMA wyzwala więcej

randomness