kultowy artykuł z kultowego (niegdyś...) "bruLionu".
Część pierwsza tekstu ukazała się w numerze 14-15 (1990), druga - zatytułowana
"Przez żyłę do serca" w numerze 16 (1991) pisma.
(część I - halucynogeny)
Na łamach wielu zachodnich czasopism toczy się aktualnie debata
na temat ewentualnej legalizacji wytwarzania, handlu i konsumpcji środków
narkotycznych. Chciałbym ten spór nieco uczytelnić i skrótowo przedstawić
argumentację, jaka się najczęściej w nim pojawia. Zawartości tego sporu nie można, jak sądzę,
bezpośrednio przenosić na polską sytuację w analogicznej sferze. Należy jednak zaznaczyć,
że dotychczasowe rezultaty dyskusji o narkotykach zachowują istotną wartość poglądową
również poza miejscami, w których się ta dyskusja toczy. Przy wszelkich próbach
ekstrapolacji należy jednak uwzględniać rozmaite lokalne uwarunkowania zjawiska, o którym
mowa. Jeśli chodzi o Rzeczpospolitą Polską, najistotniejszy jest fakt, że rynek środków
odurzających praktyczne nie istnieje, pomimo obecności samego zjawiska narkomanii. Nie
dokonał się tu jeszcze na dobre klasyczny podział na role: dealerów oraz ich klientów.
Produkcja i dystrybucja narkotyków znajduje się generalnie w rękach tych, którzy zmuszeni są
z nich korzystać albo czynią to z własnej woli. Należy do tego stanu dodać nieprecyzyjną
regulację prawną spraw związanych z narkotykami. Bardzo często doprowadzała ona na przykład
do lego, że ludzie lądowali w więzieniach, mimo że powinni się byli znaleźć w ośrodkach
odwykowych. Nic wiem, w jakim czasie można się spodziewać zmiany ustawodawstwa
antynarkotycznego i w jakim kierunku będzie ono zmierzać. Jeśli jednak ogólne tendencje
przemian, które mają w tej chwili miejsce w Polsce, rozwiną się po myśli społeczeństwa,
można się spodziewać szybkiego upodobnienia się do Zachodu również w tej dziedzinie. Już
obecnie za sprawą używania odurzaczy ponosi w Polsce co roku śmierć - proporcjonalnie -
tylko trzykrotnie mniej ludzi niż w Stanach Zjednoczonych. Jest to dystans łatwy do
nadrobienia, jeśli wziąć pod uwagę przyrodzone Polakom skłonności do nałogów oraz do
kopiowania zachodniej rzeczywistości. Wielkie dylematy ustawodawcze ostatnio pochłaniające
ostatnio całkowicie uwagę tego narodu i przesłaniające marginalny z pozoru problem
narkotyków, zawdzięczają rozmiary swej kontrowersyjności w dużej mierze temu, że zostały
podjęte z opóźnieniem. Natomiast dziedzina, w której możliwe jest wyprzedzenie rozwoju
wypadków, jest tradycyjnie nieobecna w świadomości publicznej. Owszem, jest trochę wrzawy
wokół najbardziej rzucających się w oczy aspektów korzystania z narkotyków. Histeryczny ton
tej wrzawy świadczy jednak przede wszystkim o kompletnej dezorientacji co do natury zjawiska.
Dominujący pogląd w tej kwestii można sprowadzić do formuły: "Boże, broń naszych dzieci
przed narkomanią i sprawiedliwie ukaż ich morderców". Zupełnie nie powinny w tej sytuacji
dziwić nastroje pogromu, jakie się pojawiły ostatnio wokół ludzi mających styczność z
narkotykami. Można sobie nawet wyobrazić, że gdyby któryś z członków parlamentu odważył się
wystąpić na forum zgromadzenia z poglądem o sensowności legalizacji narkotyków, to jego
pogląd wywołałby większe zdumienie niż oburzenie.
Co przynosi zachodnia debata na temat usankcjonowania rynkowej obecności narkotyków? Obie
strony sporu deklarują w nim zgodnie wolę rzeczowości, chęć oczyszczenia rozmowy z
mitologicznego pierwiastka, jakim zostało nasycone zagadnienie narkotyków, zarówno w ramach
kontestacyjnego etosu jak i antynarkotycznej propagandy. Cały spór rozgrywa się jakby na
dwóch piętrach. Jeden jego wymiar to batalia na rzecz legalizacji, oficjalnego istnienia
jedynie środków halucynogennych (marihuana, haszysz, meskalina, psylocybina, LSD, STP
itd.). Przeważają w niej argumenty o charakterze moralnym. Na drugim biegunie znajdują się
głosy żądające uznania wszelkiego typu używek, tym razem w imię różnych racji pragmatycznych.
Chciałbym kolejno przedstawić oba warianty dyskusji, zastrzegając przy tym, że niektóre z
przytoczonych uzasadnień pozwalają się stosować w obu wymiarach debaty. Wychodząc jednak z
założenia, że istotne są główne linie myślowe a nie ich poszczególne motywy, pozostawiam
rozpoznanie takich uniwersalnych racji inteligencji czytelnika.
WARIANT "HALUCYNOGENNY"
Wyjściowa teza zwolenników legalizacji halucynogenów mówi, że panujący dotąd stan rzeczy
drastycznie narusza konstytucje zachodniego ustroju społecznego, przyznającą każdemu
dorosłemu obywatelowi prawo do swobodnego wyboru własnej drogi życiowej. Jest to argument z
pozoru łatwy do zbicia, gdyż dotyczy on zachowania uznanego za społecznie szkodliwe. To
wyjaśnienie nie satysfakcjonuje jednak zwolenników legalizacji, którzy dowodzą, ze rzekoma
szkodliwość społeczna narkotyków jest mocno przesadzona, a co więcej, prawne obostrzenie w
tym względzie nie jest przestrzegane konsekwentnie. W normalnym obrocie znajdują się bowiem
środki uzależniające o bardzo niebezpiecznym działaniu zarówno w skali społecznej, jak i
indywidualnej. Nawet jeśli przymknąć oczy na praktycznie łatwo osiągalne w sprzedaży
aptecznej barbiturany i trankwilizatory, to pozostaje jeszcze problem legalności alkoholu i
nikotyny. Dlaczego jedynie im przyznaje się prawo do legalności? Przeciwnicy legalizacji
odpowiadają na to, że wymienione środki mają rację bytu, albowiem były przez długie wieki
asymilowane przez zachodnią cywilizację, dzięki czemu wykrystalizowała się wokół nich pewna
tradycyjna kultura konsumpcji. Oznacza to, że powszechnie znane są sposoby ich bezpiecznego
używania oraz niebezpieczne skutki nadużywania. Ponadto należy zauważyć, że te specyfiki nie
zostały zaakceptowane przez Europę na zasadzie przypadku, lecz dzięki ich szczególnym,
tłumaczącym ów wybór właściwościom. Nikotyna, mimo że jest substancją wysoce niebezpieczną
dla zdrowia i uzależniającą w stopniu równym co heroina (70% nałogowców wśród konsumentów),
nic działa odurzająco i umożliwia użytkownikowi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie.
Podobnie rzecz ma się z alkoholem. Spożywany w niewielkiej ilości lub w niskim stężeniu (a
to jest najbardziej rozpowszechniony standard korzystania z jego uroków) nie powoduje
poważniejszych powikłań w przytomnym uczestnictwie w rzeczywistości. Natomiast celem
narkotyzowania się halucynogenami jest z reguły stan ostatecznego upojenia -
niestopniowalność tego efektu wynika już z samej zasady działania zabronionych specyfików na
mózg. Ponadto zarówno alkohol jak i nikotyna oparte są na jednym, wszechstronnie przebadanym
przez naukę związku chemicznym. Legalizacja narkotyków doprowadziłaby natomiast do potężnego
wybuchu wynalazczej inwencji w laboratoriach konkurujących ze sobą firm. Co za tym idzie na
rynek trafiałaby z pewnością stale rosnąca liczba nowych, niedostatecznie rozpoznanych
preparatów. Wszelkie ograniczenia w tym względzie byłyby oczywiście z miejsca kwalifikowane
przez zwolenników legalizacji jako próby przywracania zniesionej prohibicji i zamach na
prawa obywatelskie. W tych warunkach nie byłoby więc możliwości skontrolowania choćby tego,
czy nowe pigułki szczęścia nie są przypadkiem jakąś wyrafinowaną trucizną o opóźnionym
działaniu spreparowaną na polecenie jakiegoś radykalnego ugrupowania politycznego z zamiarem
dokonania manipulacji ludzką świadomością. Aby nie spotkać się z zarzutem gołosłowności,
przeciwnicy legalizacji powołują się na bardzo aktualny przykład. Oto pod koniec lat
osiemdziesiątych pojawiły się dwa nie znane wcześniej środki halucynogenne o nazwach "
Ecstasy" i "Phantasia". Zrewolucjonizowały one w błyskawicznym tempie styl życia młodych
elit, doprowadzając do powstania nowego typu subkultury, zwanej "Acid house". O dynamice
tego ruchu i jednoznaczności jego identyfikacji świadczy choćby to, że w sieci BBC i wielu
czasopismach wprowadzono w trybie pilnym zakaz aluzyjnego posługiwania się słowem "acid", a
liczące się koncerny handlowe w rodzaju Top-Man czy Top-Shop wycofały ze sprzedaży wiele
artykułów firmowanych emblematem nowego nurtu - popularnym niegdyś ikonogramem "Keep smiling"
. Jak widać z tego przykładu usankcjonowanie rynku halucynogenów mogłoby wyzwolić taki "
wyścig odjazdów", którego konsekwencje społeczne byłyby trudne do przewidzenia, a jeszcze
trudniejsze do opanowania. Tym bardziej, że środki, o których mowa stanowią przeważnie
przedsionek drogi ku innym, znacznie bardziej destrukcyjnie działającym, narkotykom (wiadomo
na przykład, że większość heroinistów pali również marihuanę). Świat cywilizowany ma więc
wystarczająco dużo ważnych powodów, ażeby uniknąć eksperymentu z legalizacją środków
halucynogennych, której jedyną rzeczywistą przesłanką jest hedonizm i jałowa potrzeba nowych
wrażeń. Byłby to bardzo ryzykowny krok w nieznane, po którym niczego dobrego nic można by
się było spodziewać, gdyby zaś okazał się błędny, to jego wycofanie mogłoby mieć równie
fatalne reperkusje. Znacznie łatwiej jest go po prostu nic robić.
Protagoniści legalizacji halucynogenów odpowiadają na to, co następuje:
1. Legalizacja nic niesie w sobie żadnego ryzyka. Używanie w odniesieniu do niej słowa "
eksperyment" jest mylące, ponieważ nie wymaga ona żadnej, Bóg wie jak długiej, kulturowej
kwarantanny. Chodzi tu bowiem o środki kulturowo sprawdzone w równym stopniu co alkohol czy
papierosy. Istnieją liczne cywilizacje pozaeuropejskie (Indie, Ameryka Płd., Afryka Płn.),
których istnieniu halucynogeny towarzyszyły od zarania, osiągając często status mediów
kultowych, narzucanych wszystkim członkom danej wspólnoty (zwłaszcza w religiach
szamanistycznych). Nic nie wskazuje na to, aby sporne substancje powodowały jakąkolwiek
degrengoladę macierzystych światów, albowiem narkotyczne obyczaje utrzymały się tam do
dzisiaj. Jeśli chodzi o Europę, to taki okres próbny ma miejsce od około stu lal (w II
połowie XIX wieku powstał w Paryżu pierwszy "Klub haszyszystów" założony między innymi przez
Baudelaire"a i Gautiera). Masowe spożycie środków halucynogennych datuje się tu mniej więcej
od epoki Beat Generation (aktualnie w USA około 16 milionów ludzi pali regularnie marihuanę -
w dalszej części tekstu dane liczbowe będą również zaczerpnięte ze statystyk amerykańskich).
Za swoiste poletko doświadczalne można w tej dziedzinie uznać Holandię, w której
halucynogeny są powszechnie dostępne na mocy bardzo liberalnego prawodawstwa i mimo że kraj
ten przeżywa od lat prawdziwą inwazję gości z zagranicy żądnych mocnych doznań, nie hamuje
to w żadnym stopniu ani jego rozwoju społecznego, ani ekonomicznej prosperity.
2. Obawa przed boomem nowych pomysłów opiera się na spekulacjach bez pokrycia w
rzeczywistości, albowiem nawet gdyby len proces nastąpił, można by go objąć systemem
państwowej atestacji, tak jak ma to miejsce na przykład w dziedzinie leków. Od dłuższego
czasu nic pojawiły się zresztą na rynku żadne nowe odmiany odurzaczy, mimo że popyt na nie
stale rośnie. Trudno uwierzyć, że ludzki zmysł kombinacji przekroczy w tym punkcie ramy
wynalazczości stworzone przez historię światowej kultury. Jeżeli już można by się było
spodziewać jakiejś eksplozji halucynogennych wynalazków, to polegałaby ona nic tyle na
wymyślaniu nowych efektów - ich horyzont został jak się zdaje wyczerpany jakiś czas temu -
ale raczej na rywalizacji w zakresie udoskonalania starych receptur, w sensie eliminacji
szkodliwych dla zdrowia konsekwencji używanych dotychczas środków. Przytaczane przez
oponentów przykłady "Ecstasy" i "Phantasii" w pełni potwierdzają tego typu przypuszczenia.
Pierwszy z nich jest bowiem złagodzoną wersja LSD, drugi zaś krzyżówką LSD i meskaliny o
działaniu również stonowanym w porównaniu do obu prototypów. Owo udoskonalenie, najkrócej
mówiąc, polega na tym, że po ustąpieniu działania nowych halucynogenów, następuje w mózgu
ludzkim samoczynny rozkład związków chemicznych, których aktywność wywołała stan odurzenia,
na substancje obojętne dla zdrowia.
3. Szkodliwość halucynogenów dla ludzkiego zdrowia jest zdecydowanie niższa niż w przypadku
nikotyny i alkoholu. Przede wszystkim nie powodują one w odróżnieniu od tych ostatnich
fizycznego uzależnienia. Oznacza to, że psychodeliczne alkaloidy nie wchodzą na stałe w
metabolizm jako jego konieczny element, a w wypadku ich nagłego odstawienia po dowolnie
długim okresie używania nie pojawia się żaden zespół abstynencyjny - co najwyżej pewien
psychiczny dyskomfort. Ów bardzo akcentowany przez wrogów halucynogenów "nawyk psychiczny"
nie różni się jednak jakościowo od innych niezdrowych przyzwyczajeń, w rodzaju nocnego trybu
życia albo zamiłowania do masturbacji. Po drugie nie udało się dotąd stwierdzić
jakiegokolwiek chorobotwórczego wpływu halucynogenów na ludzki organizm - przyznają to
również ich przeciwnicy. Za sprawą procentowych trunków i tytoniu ginie w USA co roku pół
miliona ludzi, za sprawą halucynogenów - kilkudziesięciu, głównie na skutek spożycia
absurdalnie wysokiej dawki tych specyfików (znacznie więcej ludzi umiera na skutek
przejedzenia). Ilość samobójców wśród konsumentów środków halucynogennych jest
proporcjonalnie niższa niż w kręgu niewolników wyścigów konnych i ruletki.
Środki, o których mowa mają oczywiście pewien ujemny wpływ na ludzką kondycję. Działają one
niszcząco na układ nerwowy człowieka, aczkolwiek nie jest to również destrukcja
chorobotwórcza. Istota działania halucynogenów polega na sztucznym zintensyfikowaniu procesu
przewodzenia impulsów elektrycznych w mózgu użytkownika. Wynikają z tego charakterystyczne
efekty działania psychodelików: zwiększony impet procesów myślowych i skojarzeniowych przy
jednoczesnym spadku ich intencyjnej koordynacji oraz zwiększeniu się reakcji spontanicznych,
podniesienie się wyrazistości wrażeń zmysłowych, wyobrażeń i doświadczeń nadzmysłowych,
doznanie spowolnienia upływu czasu. Fizjologicznym rezultatem doznań psychodelicznych jest
dewastacja tych elementów układu nerwowego (tzw. osłonek mielinowych), które są
odpowiedzialne za przyspieszanie tempa przepływu bodźców w mózgu. W większej skali oznacza
to osłabienie ogólnej sprawności kory mózgowej. Osłonki mielinowe można jednak odbudować
poprzez wzmożone przetwarzanie informacji, na przykład w procesie uczenia się. Szkody, jakie
ponosi mózg w następstwie działania alkoholu, są natomiast nieodwracalne. Jak powszechnie
wiadomo, raz unicestwiona substancja szara, nie może zostać już nigdy zregenerowana.
Intensywność psychodelicznych doznań może jednak spowodować innego typu komplikacje na
poziomie świadomości: w odbiorze świata i ocenie własnej w nim pozycji. W przypadku
osobowości niestabilnych, o skłonnościach do depresji i psychoz, nic jest to z pewnością
czynnik pozytywnie wpływający na samopoczucie. Dla ludzi reprezentujących przeciwne cechy
charakteru, działanie halucynogenów może mieć walor wzbogacający, stwarzając im szansę na
penetrację obszarów niedostępnych w stanie normalnym, naprowadzając na właściwy kierunek
rozwoju psychicznego i harmonizację z otoczeniem. Dodatkową zaletą halucynogennych ułatwień
jest stały element natychmiastowego i bezpośredniego wglądu w to, czy ich wpływ na psychikę
użytkownika jest pozytywny czy ujemny. W tym drugim przypadku pojawia się sygnał w postaci
nieprzyjemnych doznań, które zazwyczaj skutecznie zniechęcają do ponawiania kontaktu z
odurzaczem. Nie można tego z pewnością powiedzieć o alkoholu, który stanowi narkotyk w
ścisłym tego słowa znaczeniu: obok uzależnienia wywołuje stan narkozy, znieczulenia cierpień
psychicznych i fizycznych, niezależnie od tego kim jest cierpiący.
4. W oparciu o wyżej przytoczone argumenty można również dokonać rzeczowego porównania
stopnia szkodliwości społecznej halucynogenów i zalegalizowanego narkotyku, jakim jest
alkohol. Działanie alkoholu jest dwoiste. Z jednej strony neutralizuje on naturalną sferę
motywacji działania, z drugiej - mechanicznie pobudza to działanie, wyzwala niekontrolowany
wypływ energii życiowej, przy czym proporcje tych pierwiastków wynikają ze skomplikowanego
splotu różnych okoliczności towarzyszących odurzeniu. Efekt alkoholowy stanowi więc swoiste
złożenie sposobu oddziaływania na ludzką psychikę dwu podstawowych typów środków
odurzających: opiatów (heroina, opium, morfina) i psychostymulatorów (kokaina, amfetamina).
Już w tym momencie widać jak kruchą podstawę ma stereotyp skojarzeniowy imputujący
halucynożercom szczególną skłonność do innego rodzaju odurzeń. Środki psychodeliczne
stymulują przede wszystkim aktywność poznawczą, alkohol zaś oddziaływa wolicjonalnie i on
jedynie może być skutecznie substytuowany przez środki z grupy "hard drugs". Zaprzeczający
temu szablon myślowy wynika po prostu z niedostatecznego rozpoznania faktu, że w okresie
kontrkulturowej rewolty korzystanie z wszelkich nielegalnych używek ogniskowało się w tym
samym środowisku. Ta sytuacja wynikała przede wszystkim z naczelnej idei kontestacyjnego
ruchu, jaką było wezwanie do przekroczenia wszelkich społecznych barier ograniczających
nieskrępowaną samorealizację. A ponieważ i halucynogeny, i opiaty, i psychostymulanty były w
owym czasie obłożone społeczną ekskomuniką unika, to właśnie ów zakaz pchnął ku sobie
zwolenników w istocie rozłącznych "dróg wyzwolenia". Z tych samych powodów produkcja i obrót
wszystkimi rodzajami odurzaczy skupiła się w rękach tych samych gangów przestępczych.
Ponieważ halucynogeny nie zostały jak dotąd zaakceptowane przez prawo, nadal łatwo jest się
natknąć na ślady zarysowanego stanu rzeczy mimo zdecydowanej separacji zwolenników obu typów
"przyprawiania". Odpowiedzialność za to spada wyłącznie na ośrodki decyzyjne i opiniotwórcze,
które przy pomocy anachronicznych i z gruntu fałszywych podziałów utrzymują wadliwą
konstrukcję oficjalnego porządku w dziedzinie narkotyków. Należy tu zresztą nadmienić, że
dzisiejszy heroinista czy morfinista chętniej sięga po alkohol, niż po marihuanę czy LSD. I
odwrotnie: morfina czy kokaina stanowi wybawienie od cierpień dla zdesperowanego alkoholika;
środki halucynogenne mogą jedynie przyspieszać prokreację białych myszek. Wystarczy
przyjrzeć się biografiom osób z życia publicznego, które zdecydowały się skorzystać z "
ciężkich" narkotyków. W prawie każdym przypadku preludium do takiej historii stanowiło
nadużywanie alkoholu.
5. Miarą szkodliwości społecznej używek jest przede wszystkim ich kryminogenność. Oficjalna
opinia Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego (AMA) głosi, że "wśród narkomanów przemoc
występuje rzadko, a przestępstwa seksualne są prawie nieznane". W kręgu ludzi używających
halucynogenów właściwie jedyną formą łamania prawa jest używanie halucynogenów: stan taki
jest zupełnie zrozumiały, ponieważ środki psychodeliczne powodują zgodnie ze swoją naturą
intensyfikację poczucia zagrożenia, które jest nieodłącznym komponentem każdego występku.
Każde silniejsze napięcie powoduje tu gwałtowny skok samokontroli, najczęściej pod postacią
reakcji lękowej. Nie istnieje również w przypadku halucynogenów bezwzględny imperatyw
zdobycia pieniędzy na kupno kolejnej porcji odurzacza, ponieważ nie powoduje on, jak już
wspomniałem, żadnego uzależnienia. W przypadku alkoholu pod każdym z wymienionych względów
jest dokładnie na odwrót. Gdyby ktoś wystąpił z twierdzeniem, że wśród ludzi nadużywających
napojów wyskokowych "przemoc występuje rzadko", to zostałoby to z pewnością odebrane jako
żart niezbyt wysokich lotów.
6. Jeśli dodać do tego, że psychodelia pozostaje bez wpływu na rozprzestrzenianie się AIDS (
halucynogenów nie wprowadza się do organizmu drogą iniekcji), to z całą mocą powraca pytanie:
na jakich racjonalnych przesłankach oprzeć można przekonanie o szkodliwości społecznej tego
typu środków?
Otóż w antynarkotycznych pobudkach ta ostatnia wątpliwość wyjaśniana jest przy pomocy
argumentów psychologicznych. Szkodliwość społeczna halucynogenów nie wymaga jakichś
specjalnych dowodów. Wystarczy po prostu przyjrzeć się bliżej komuś, kto tych specyfików
używa a od razu rzuci się w oczy jego "nienormalność", wyizolowanie psychiczne, obojętność
na wszystko, co go bezpośrednio nie dotyczy.
Zwolennicy legalizacji skwapliwie przyznają, że jest to spostrzeżenie, któremu nie sposób
nie przytaknąć, ale użycie go jako argumentu w debacie narkotykowej kompromituje skutecznej,
niż racje wyssane z palca. Postawa osób regularnie używających halucynogenów jest w tym
sensie rzeczywiście aspołeczna. Można w niej zawrzeć lekceważący stosunek do wzorców
obyczajowych, panestetyzm, pogardliwe odniesienie do polityki i technologicznych osiągnięć
cywilizacji, krytyczne widzenie systemów wychowawczych, chorobliwy pacyfizm, wybujały
indywidualizm, lenistwo, nadmierną koncentrację na doznaniach somatycznych itp. Tym niemniej
powyższy zbiór właściwości psychicznych można określić jako fundament dwóch nurtów
społecznych modelujących w sposób istotny świat współczesnego człowieka. Pierwszym z nich
jest światowy ruch ekologiczny, ruch, które go wagi w obecnym momencie nie sposób
zakwestionować. Nie jest również tajemnicą, że wśród inicjatorów, przywódców a także wśród
sympatyków ruchu większość stanowią ludzie nie stroniący od doświadczeń psychodelicznych i
jawnie podkreślający związek tych doświadczeń z przyjętą przez nich formą zbiorowej
identyfikacji. Drugi wymiar społecznej pożyteczności aspołecznych postaw to domena sztuki.
Nie jest chyba w tym wypadku konieczne przytaczanie listy nazwisk ani przekonywanie
kogokolwiek o wpływie tej "dyscypliny duchowej" na panujący obecnie model rozumienia
rzeczywistości oraz na formułę kontaktów między ludźmi.
Po wyłożeniu powyższych racji zwolennicy legalizacji halucynogenów gotowi są przenieść
ostrze swej uwagi na osoby stojące po przeciwnej stronie barykady. Z jakim ustrojem
politycznym, zapytują, ma się nam kojarzyć sytuacja, w której człowiekowi zostaje siłą
narzucony obowiązek "niebycia osobnikiem aspołecznym"? Jakie istnieją powody, aby
powstrzymać się w tym momencie od podejrzenia, że troska o los admiratorów psychodelii jest
jedynie pozorną przesłanką utrzymywania ludzi w przekonaniu, że halucynogeny są nie do
przyjęcia? Tą przesłanką może być przecież równie dobrze troska o własny los, własną
popularność, utratę pozycji w hierarchi społecznej czy spadek zysku z produkcji Ginu i
Brandy. Jeżeli tak jest faktycznie, to przeciwnicy legalizacji halucynogenów z pewnością
reprezentują ustrój demokratyczny rodem z czasów Peryklesa. Mamy tu bowiem do czynienia z
formą ucisku mniejszości o psychodelicznych skłonnościach (około 10% zachodnich populacji)
przez większość o alkoholicznych skłonnościach (około 50% populacji zachodnich), która
odczuwa paniczny lęk przed rozpowszechnieniem się wrażliwości wyższej niż własna.
Jeżeli obrońcy uciśnionej mniejszości są tak szlachetni, odpowiadają przeciwnicy legalizacji
psychodelików, to z pewnością nie mają nic do ukrycia w związku z tematem, w który się
zaangażowali. Może więc podwiną nieco rękawy...
PRZEZ ŻYŁĘ DO SERCA
część II
Amerykański spór o legalizację wszystkich środków psychoaktywnych ma nieco inny
charakter niż w przypadku narkotyków "lżejszych" (halucynogenów), chociaż dyskutujący są ci
sami. W tym drugim konflikcie chodzi przede wszystkim o uzgodnienie w imię zasad liberalnej
demokracji interesów grupy mniejszościowej (przypalającej jointy) z grupą większościową (
dającą w szyję, nie przypalającą jointów). W przypadku narkotyków wszelkiej maści obie
strony sporu deklarują zgodnie działanie w interesie całego społeczeństwa. W związku z tym
dyskutanci starają się przestrzegać dżentelmeńskiego układu o niepodwaźaniu faktów.
Najbardziej zaskakującym ustaleniem, przyjmowanym zgodnie przez jednych i drugich, jest to,
że narkotyki są nieobojętne, a niekiedy dramatycznie szkodliwe dla ludzkiego zdrowia.
PRZESTĘPSTWA BEZ OFIAR
Tak wysoki stopień uzgodnienia wzajemnych racji w punkcie wyjścia rozgrywki nie wynika ze
szlachetnych intencji uczestników debaty. W tej części dyskusji chodzi bowiem o coś znacznie
większej wagi, niż sama legalizacja narkotyków. Tym "czymś więcej" jest koncepcja
prawa, czyli realny kształt obowiązującej w Ameryce umowy społecznej. O co, najkrócej
mówiąc, chodzi? Otóż przeciwnicy narkotykowej prohibicji starają się przy okazji debaty
przeforsować pachnący libertarianizmem pogląd, że społeczeństwo stanowi (stanowić może i
powinno) efektywnie samoregulującą się istność opartą o całkowicie dobrowolną wspólnotę
interesów jednostek. Z kolei zwolennicy prohibicji wyznają konserwatywny (w konserwatywnym
tego słowa znaczeniu) pogląd, że nawet jeśli istnieje coś takiego jak społeczna
samoregulacja, to jednym z jej filarów jest uświęcony przez tradycję system zakazów prawnych
stanowiący odbicie wielowiekowych doświadczeń całej wspólnoty.
Ponieważ spór tego typu jest nierozstrzygalny na poziomie teorii (nie zgodzą się z tym
zapewne zaangażowani weń teoretycy), zwaśnione formacje starają się toczyć walkę na poziomie
możliwie konkretnym. Jednym z takich spornych konkretów jest pewna szczególna kategoria
wykroczeń. W nomenklaturze prawnej określa się je jako "przestępstwa bez ofiar". Polegają
one na tym, że strona uznana za poszkodowaną z własnej nieprzymuszonej woli
współtworzy sytuację naruszającą prawo. W społeczeństwach paternalistycznych wachlarz tego
typu występków byt z reguły dość szeroki. Przestępstwem bez ofiar mogły być na
przykład próby przywracania zdrowia krowie sąsiada przy pomocy czarnej magii, samogwałt lub
słuchanie radia na pewnych częstotliwościach. Amerykański rejestr tego typu występków
obejmuje dzisiaj zaledwie kilka pozycji. Obok określonych form hazardu i prostytucji
figuruje na nim właśnie kontakt z narkotykami. Gdyby udało się przekonać opinię publiczną o
nieskuteczności i bezzasadności ścigania przestępstw bez ofiar, zmieniłby się
prawdopodobnie nie tylko obraz ulicy w amerykańskiej metropolii.
Co jest więc głównym motywem batalii o zniesienie narkotycznych zakazów? Na pewno nie wola
narkomanów (choć nie mieliby oni zapewne nic przeciw legalizacji). Jest nim natomiast
konieczność budowy nowych napięć społecznych wokół starych konfliktów doktrynalnych (państwo
przyzwalające czy państwo opiekuńcze). Jest nim również potrzeba stworzenia nowych
oryginalnych programów przez ugrupowania debiutujące lub posiadające skromny staż na arenie
wielkiej polityki ( w rodzaju Transnacjonalnej Partii Radykalnej). Dlatego temat legalizacji
narkotyków poruszany jest zwykle jako afera ogólnoświatowa o pierwszym znaczeniu.
KOSZTY PROHIBICJI...
Czy społeczeństwo zdaje sobie sprawę, jak ogromne są koszty utrzymywania prohibicji? -
retorycznie zapytują jej przeciwnicy. Po czym nie czekając na odpowiedź zaczanają wyliczać:
z budżetu federalnego, lokalnych i stanowych płynie corocznie na cele walki z narkotykami
około piętnastu miliardów dolarów. Sumę tę drastycznie windują w górę ubiegłoroczne wyczyny
prezydenta Busha w Ameryce Łacińskiej. Należy do tego dodać olbrzymie nakłady energii
aparatu policyjno-sądowego, dzięki czemu poświęca on znacznie mniej uwagi przestępstwom
kryminalnym o ewidentnie wyższej szkodliwości społecznej. Należy również uwzględnić w tym
bilansie stresy obywatela narażonego w warunkach zaostrzonej represyjności na różne formy
naruszania swoich praw (rewizje, podsłuchy i wszelkie inne formy ingerencji w intymną sferę
życia).
Nasilona egzekucja zakazów prawnych oznacza co gorsza rozrost potencjału i przywilejów (
specjalne pełnomocnictwa) organów ścigania, a w konsekwencji biurokratyzację władzy
państwowej. Spektakularna wojna Busha z kartelem z Medelin może więc równie dobrze mieć na
celu uwolnienie społeczeństwa amerykańskiego od narkotyków, jak i wytworzenie w tym
społeczeństwie przekonania o niezbędności silnej i samowolnej władzy prezydenckiej.
Ponadto prohibicja umacnia izolowaną potęgę państwa w jeszcze bardziej przewrotny sposób:
poprzez osłabienie powszechnego szacunku dla prawa. Cóż to bowiem za prawo, które nazywa
przestępcami dziesięć procent całej populacji - 25 milionów ludzi. Tyle właśnie osób styka
się w USA przynajmniej raz na jakiś czas z narkotykami, a nie trzeba dodawać, że jest to w
większości przypadków jedyna forma kolizji z porządkiem prawnym. Rozmywanie się granicy
pomiędzy przestępstwem poważnym i niepoważnym czyni niepoważnym samo kryterium uznawania
czegoś za przestępstwo. W rezultacie u wielu osób zostaje zniwelowana bariera psychiczna
przed podjęciem innego rodzaju działań nieprawomyśInych.
Wszystkie wymienione zjawiska wywołane przez prohibicję bledną jednak wobec faktu, że
stanowi ona podstawę istnienia potężnej międzynarodowej mafii przestępczej (dochody z
narkotykowego biznesu szacuje się na 500 miliardów dolarów rocznie). Utrzymywaniu prohibicji
należy więc zawdzięczać korupcję instytucji sądowych, politycznych i policji, brak stabilnej
władzy w wielu krajach Trzeciego Świata, znaczący procent nielegalnych operacji bankowych,
nadużyć podatkowych i przestępstw pospolitych, szczególnie zaś terror wobec osób prywatnych (
głównie rezydentów dzielnic najbiedniejszych), w których polu widzenia dokonują się
zabronione transakcje. Przestępcą staje się więc nie tylko studencik z dobrego domu, który
postanawia sobie eksperymentalnie strzelić w kanał, ale również właściciel małej restauracji,
który w obawie przed agresją miejscowego gangu patrzy przez palce na dobijanie interesu.
Nonsens prohibicji rodzi więc sytuację podwójnie paradoksalną. Wzmocnieniu rzeczywistej
pozycji państwa towarzyszy wzrost lekceważenia reguł jego funkcjonowania. Z drugiej strony
utrzymywanie ugrupowań przestępczych obciąża kieszenie podatników - najczęściej
bezpośrednich ofiar przestępczości.
A JEDNAK WARTO!
Punkt widzenia przeciwników prohibicji zasługuje niewątpliwie na uwagę - odpowiadają
przeciwnicy legalizacji. Jednak najważniejszym osiągnięciem związanym z prohibicją jest
ograniczenie podaży środków narkotycznych, szczególnie tych, których szkodliwości dla
użytkowników nikt nie zamierza kwestionować, to jest opiatów (pochodnych maku) i
kokainy. Strach przed zaostrzonym rygorem sprawił, że proceder handlu narkotykami jest
praktycznie nieobecny w wielu znanych z niego wcześniej dzielnicach miast amerykańskich.
Zepchnięcie owego procederu do podziemia sprawiło, że wielu klientów rezygnuje dziś z
pokątnego zdobywania narkotyku w obawie przed machlojkami z jego składem. Bardzo łatwo
bowiem trafić na "towar brudny" uzupełniony wagowo szkodliwym wypełniaczem w rodzaju talku
czy arszeniku. Innych zainteresowanych płoszy wysoka cena, w którą wliczone jest coraz
większe ryzyko wpadki sprzedającego. To właśnie dzięki ostatnim zdecydowanym posunięciom
administracji Busha kurs kokainy podskoczył ze 100 do 200 dolarów za gram. Rządy
republikańskie bynajmniej nie doprowadziły w latach osiemdziesiątych do nasilenia
działalności mafii. Wręcz przeciwnie - w ostatnich czasach doszło do rozbicia starych klanów
mafijnych w rodzaju Cosa Nostry, które utrzymują dawne strefy wpływów jedynie w Nowym Jorku
i Chicago. Chylą się również ku upadkowi południowoamerykańskie imperia przestępcze. W
takich krajach jak Peru, Boliwia, Kolumbia czy Ekwador powstają nowe rynki pracy i topnieje
groźba przemocy na dużą skalę ze strony częściowo wyłapanych a częściowo zaszczutych w
swoich kryjówkach narkotycznych bossów. Skoro zaś akcje narkotycznej międzynarodówki spadają
na łeb, na szyję, to należy się spodziewać, że niebawem pójdzie również w dół finansowy
równoważnik wkładu społeczeństwa w jej zwalczanie. Już teraz zresztą odnotowuje się spadek
strat związanych z przestępstwami zdeterminowanych nałogowców i wypadkami przy pracy pod
wpływem stanu odurzenia - z 20 do 15 miliardów rocznie (ten współczynnik zwolennicy
legalizacji pominęli zapewne przez nieuwagę).
Najważniejsze jednak, że w ciągu lat osiemdziesiątych nastąpiło poważne uszczuplenie
populacji młodzieży w wieku szkolnym mającej styczność z narkotykami z 39% do 25%.
Osiągnięcie to jest oczywiście łatwo trywializować. Jak bowiem stworzyć statystykę, w której
oszacowany zostałby obszar młodego życia uchronionego od degradacji i upadku?
"WALKA KLAS"
Pozytywnych skutków polityki antynarkotycznej ostatniej dekady nie należy przeceniać -
replikują antyprohibicjoniści. Im bardziej specjalizują się metody tropienia nielegalnego
procederu, tym większy postęp w dziedzinie przechytrzania tropicieli. Zacieśnia się sieć
kontroli amerykańskich wód przybrzeżnych? W tej samej chwili Nigeryjczycy zaczynają masowo
łykać prezerwatywy z heroiną. Wprowadzi się sondaże żołądków na lotniskach? W ruch pójdą
gołębie pocztowe. Załatwi się gołębie? Zastąpią je tresowane pstrągi i Ruch Wyzwolenia
Zwierząt.
Czy za kadencji Reagana, w czasach szalejących brygad antynarkotycznych wzrosły ceny
narkotyków? Za jeden gram dwunastoprocentowej kokainy płaciło się w 1980 roku 100 dolarów.
Za te same (choć nieco zdewaluowane) pieniądze można było w roku 1989 kupić ten sam towar,
tyle że w 60% stężeniu! Czy sprokurowana przez Busha inwazja amerykańskich służb specjalnych
na Kolumbię była jakimkolwiek sukcesem, będzie można mówić dopiero za parę lat. I to zapewne
nie w związku ze schwytaniem Pablo Escobara i jego kumpli. Sukces będzie sukcesem dopiero
wtedy, gdy narkotycznej mafii - nie bez kozery zwanej międzynarodową - nie uda się zmienić
geografii upraw maku, konopi i krzewów kokainowych. Z tym, że dwie pierwsze rośliny rosną
znakomicie pod każdą szerokością geograficzną, a uzyskane ostatnio w ukrytych w dżungli
laboratoriach mutacje koki nie potrzebują do swego istnienia zwrotnikowego klimatu Peru i
Boliwii. Jeśli więc tej tendencji nie uda się opanować (a niby na jakiej zasadzie miałoby
się to udać - wiadomo przecież jaką sławą cieszy się USA w roli światowego policjanta)
, to sezonowe ceny narkotyków bez trudu osiągną swój pułap sprzed "kryzysu".
Podobnie rzecz się ma z rozpadem wielkich rodzin mafijnych. Cóż z tego, że Cosa Nostra traci
wpływy w radach miejskich i centralach związkowych? W jej miejsce rozwijają skrzydła
chińskie triady, murzyńskie, wietnamskie, portorykańskie i ukraińskie szajki uliczne
i, co najśmieszniejsze, gangi z rodzimej Sycylii, żyjące dotąd w cieniu lepiej
zasymilowanych na gruncie amerykańskim, krewnych - monopolistów. Rozwój przestępczej klasy
średniej? To brzmi już mniej śmiesznie. Pluralizm i demokracja mogą się w tym wypadku okazać
równie skuteczne, co w innych dziedzinach życia społecznego.
W ten właśnie sposób oceniać należy pozostałe "sukcesy" w walce z narkotykami. Jeśli z
ekskluzywnych dzielnic Nowego Jorku i Waszyngtonu udało się wyeliminować i tak wątły uliczny
handel "crackiem" (nowy, "postmodernistyczny" narkotyk), to biada bogaczom! W poszukiwaniu
amortyzatorów depresji związanych z nadmiarem wygód będą się odtąd musieli tułać po
zakamarkach Brooklynu i Harlemu, gdzie przenieśli się właśnie handlarze ze wschodniego
Manhattanu. Marzenia o Ameryce bez narkotyków muszą tak długo pozostać marzeniami, jak długo
dwudziestu milionom Amerykanów odpowiadał będzie stan narkotycznego haju. Ten fakt jest
bowiem gwarancją kolosalnego zysku, na który będą się nadal załapywać młodzi ludzie lubiący
ryzyko i podróże po świecie. A na zmianę USA w Arabię Saudyjską nie zgodzą się z pewnością
wyborcy. Przecież każdemu może się zdarzyć, że jego ukochana córeczka wkroczy w wiek
pokwitania i zbłądzi za sprawą hormonów.
UTOPIA WOLNEGO RYNKU I LOSOWE BADANIE MOCZU
Nie trzeba publicznie obcinać uszu, żeby osiągnąć pożądany skutek - odpowiadają
prohibicjoniści. Można to zastąpić na przykład przez losowe badanie moczu w szkołach i
zakładach pracy, a złapanych na gorącym uczynku stawiać przed alternatywą: przymusowe
leczenie plus zgoda na zatrudnienie (naukę) albo areszt i szukanie nowej posady.
Skoro jednak zwolennicy legalizacji widzą w tak ponurych kolorach obecny stan zwalczania
narkomanii, to niech spróbują sobie wyobrazić sytuację odwrotną: narkotyki stają się legalne!
Do hamburgera zamiast piwa można sobie huknąć dziesięć centów morfiny.
Przywołajmy dla porównania zniesienie antyalkoholowej prohibicji z 1933 roku. W ciągu
dziesięciu lat spożycie napojów wyskokowych wzrosło dwukrotnie a po następnych czterdziestu
latach - trzykrotnie. Ameryka roku 2040 powinna więc liczyć 50 milionów "trawiarzy" (
aktualnie 16 milionów), 20 milionów kokainistów (6 milionów) i parę milionów amatorów innych
odjazdów (jeden milion). Producenci narkotyków będą posiadać silną reprezentację w kongresie,
a wczorajsi dealerzy przerzucą się na rozbój, kradzieże i zabawy z komputerami.
Nadużywanie alkoholu jest corocznie przyczyną śmierci dwustu tysięcy Amerykanów; nikotyna
zabija w rym czasie 320 tysięcy osób. Jeśli liczba heroinistów osiągnie połowę obecnej
liczby alkoholików, to możemy doliczyć kolejne 100 tysięcy (według doktora Du Ponta, byłego
dyrektora Narodowego Instytutu Narkomanii liczbę tę trzeba będzie pomnożyć przez pięć).
Dzisiejsze koszty leczenia alkoholików i wyrównywania strat produkcyjnych powstałych z winy
alkoholu wynoszą około 117 miliardów dolarów rocznie. Tolerowanie 75 milionów narkomanów
wymagało więc będzie korekty w strukturze budżetowej. Cywilizowane społeczeństwo Ameryki
przełknie jednak z pewnością nowy podatek - od wzrostu pogłowia narkomanów. Przecież to
biedne ofiary społecznego nieprzystosowania - zwłaszcza ci z murzyńskich slumsów.
WOLNEGO, PANOWIE PROHIBICJONIŚCI -
- palec antyprohibicjonisty unosi się ku górze - chętnie zbudujemy hipotetyczny obraz
wolnych od prohibicji Stanów Zjednoczonych. Trzeba będzie jednak nieco skorygować waszą
buchalterię. Zniesienie prohibicji oznacza niewątpliwie podniesienie poziomu spożycia
zabronionych wcześniej pobudzaczy. Jednakże stopa tego wzrostu może być inna niż w przypadku
zniesienia zakazu picia alkoholu z lat dwudziestych. W latach siedemdziesiątych dwanaście
stanów zliberalizowało ustawy antymarihuanowe. Mimo to nie zanotowano żadnego skoku
konsumpcji. Przed 1920 rokiem statystyczny Amerykanin wypijał co roku 9,9 litra alkoholu
i teraz wypija tyle samo (w czasach prohibicji 2,8), ale jednocześnie dzisiejszy mieszkaniec
Ameryki jest w takim samym stopniu narkomanem jak jego pradziadek z początku wieku, czyli z
okresu legalności narkotyków. Trudno na tym oprzeć jakiekolwiek jednoznaczne prognozy.
Pomińmy jednak niedawny argument zwolenników prohibicji, że Ameryka to kultura alkoholowa i
załóżmy proponowany przez nich wariant najgorszy, czyli potrojenie liczby konsumentów
narkotyków. Trzeba tu od razy zastrzec, że dramatyczny zwrot 75 milionów narkomanów
kryje w sobie (jak to już zauważyli prohibicjoniści) potencjalnych 50 milionów ludzi, którzy
będą sobie popalać trawkę i to raczej okazjonalnie niż nałogowo. Dziś robi to 16 milionów
Amerykanów i świat się jakoś nie wali.
Liczba dwudziestu pięciu milionów kokainistów i heroinistów nie napawa z pewnością
optymizmem, ale żeby dojść do imponującej liczby pół miliona umierających Amerykanów,
spożycie heroiny musiałoby wzrosnąć 50 razy! Tymczasem z przewidywań szanownych oponentów
wynika, że w przypadku potrojenia grupy uzależnionych ilość zgonów (dzisiaj około 15 tysięcy
rocznie) mogłaby w 2040 roku osiągnąć co najwyżej jedną dziesiątą aktualnej liczby ofiar
nikotyny i alkoholu. Należy jednak dodać, że ilość zejść śmiertelnych byłaby
prawdopodobnie znacznie niższa od przewidywanej, gdyż w sprzedaży znalazłyby się wówczas
wyłącznie produkty licencjonowane, pozbawione zabójczych domieszek. Wytwórcy mogliby zresztą
pomnożyć swoje zyski lokując część dochodów w programy innowacyjne penetrujące możliwości
obniżenia szkód zdrowotnych powodowanych przez narkotyki.
Dzięki spadkowi cen podniosłaby się stopa życiowa uzależnionych. Można by więc liczyć na
marginalizację przestępstw spowodowanych brakiem środków uzależniających oraz na
podniesienie higieny konsumpcji. Zniknęłoby jedno z głównych mediów AIDS - brudna
strzykawka.
Przeciążona policja i FBI będzie się mogła wreszcie skoncentrować na ściganiu złodziei,
gwałcicieli i bigamistów. Zaoszczędzone w ten sposób 15 miliardów dolarów wypadałoby
przeznaczyć na ośrodki leczenia odwykowego, profilaktykę i pożyteczne badania naukowe
(obecna wiedza o narkotykach jest już zresztą i tak znacznie wyższa niż w przypadku
alkoholu i tytoniu momencie ich legalizacji). Ponadto na cele ogólnospołeczne można będzie
przeznaczyć kwoty płynące z podatków, którymi zostanie obłożona produkcja i handel
narkotykami. Ich suma ta byłaby wielokroć wyższa, gdyby został tu wprowadzony monopol
państwowy.
Legalizacja narkotyków byłaby z pewnością klęską mafii. Pozytywne skutki jej upadku jest
jednak równie trudno ogarnąć jak w przypadku szacowania potencjału ludzkiego życia, które
zostało uchronione od zapaści przez Busha i Reagana. Trudno byłoby także przewidzieć, czym
zajęliby się bezrobotni dealerzy. Wiadomo jednak, że po zniesieniu alkoholowej prohibicji
część bootlegerów powróciła do normalnych zajęć, a ci dla których łamanie prawa stało się
wymogiem osobowości, przerzucili się w większości na... handel narkotykami.
CO NA TO ZWOLENNICY PROHIBICJI?
Można się domyśleć. Proces wymiany poglądów na temat narkotyków nie może bowiem doprowadzić
w aktualnej fazie do żadnych konkluzji. Dlaczego więc pierwsze i ostatnie słowo w
streszczeniu dyskusji o narkotykach przypadło antyprohibicjonistom? Z pewnością nie dlatego,
abym potajemnie wzdychał do dobrze zaopatrzonych aptek Colorado i Kalifornii! Asymetria w
przedstawianiu racji bierze się stąd, że zwolennicy prohibicji dysponują jeszcze jednym, nie
wspomnianym dotąd, ale właściwie decydującym argumentem w debacie w postaci 74% poparcia
dorosłych Amerykanów. Jest to presja tak silna, że jak dotąd nikt w Kongresie nie odważył
się szepnąć ani słówka na temat ustawowej legalizacji jakiegokolwiek narkotyku, choć podobno
znajdują się tam jej zwolennicy.
Jeśli więc przeciwnicy prohibicji (jak dotąd: kilka drobnych ugrupowań politycznych, Milton
Friedman, redaktorzy The Economist i parę innych osób, wśród których znajduje się
jeden prawdziwy burmistrz, ale niestety czarny) chcą być przez kogokolwiek poważnie
traktowani, muszą się wykazać przed opinią publiczną znaczną przewagą nad swoimi oponentami
na poziomie racjonalnego myślenia. I na razie przewagę tę osiągają, czemu daję wyraz w moim
tekście. Trudno jednak określić, jaki jest w tym udział wysiłku argumentacyjnego zwolenników
legalizacji, a jaki - zdawkowego traktowania ze strony konkurentów.
Według ustaleń amerykańskich socjotechników rozsądne argumenty mogą modyfikować w około 30%
światopogląd telewidza i czytelnika gazet. Można więc się spodziewać, że coraz bardziej
wyrafinowana agitacja popleczników legalizacji zaciąży wkrótce nad rozkładem poglądów w tej
sprawie. Zwłaszcza jeśli dojdą nowe poszlaki: polityka restrykcyjna administracji Busha może
przecież zakończyć się kompletnym fiaskiem, na rynku lada moment należy się spodziewać nowej
generacji psychostymulatorów o zminimalizowanej szkodliwości dla zdrowia; duże zamieszanie
mogą wywołać coraz popularniejsze "urządzenia" narkotyczne w rodzaju "różowych okularów" (
zobacz bL nr 14/15) lub "kołyski czarownic", które drogą czysto fizycznych bodźców wyzwalają
produkcję substancji narkotycznych w mózgu użytkownika. Wiele mitów może wreszcie zostać
zburzonych przez rozwój badań nad ludzkim układem nerwowym. Być może dopiero wtedy nastąpi
mobilizacja intelektualna zwolenników prohibicji i w kolejnym tekście na ten temat będę mógł
z satysfakcją poinformować o odkryciu prawdziwych przyczyn zagłady kultur prekolumbijskich
albo o tym, że według ostatnich ustaleń Międzynarodowej Federacji Zdrowia
tetrahydrokanabinol powoduje nieodwracalne kalectwo genetyczne na przestrzeni czterech
pokoleń. Może wówczas zadrżę o losy swoich wnuków i prawnuków i przystąpię do innych,
bardziej zdecydowanych form działania niż artykuły do gazety. Liczę bowiem na sukces
rozrodczy.
Wojciech BOCKENHEIM
Komentarze
Szukam adresu elektronicznego W. Bockenheima. Sprawa prywatna. Gdyby ktoś mógłby mi pomóc byłbym wdzięczny. Jacek Jodłowski.