Takiej sprawy jak ta, która rozpocznie się jutro przed warszawskim Sądem Okręgowym, jeszcze w Polsce nie było. Na ławie oskarżonych zasiądzie 45 osób. Stawia im się łącznie 138 zarzutów. Grupa miała przemycić co najmniej 2,5 tony kokainy, której wartość szacuje się na 700 mln zł.
W warszawskim sądzie nie ma sali, która zdołałaby pomieścić tylu oskarżonych. A przecież każdego z nich broni jeden lub więcej adwokatów, dochodzą jeszcze policjanci z konwoju. Na dodatek zeznawać ma trzech świadków koronnych, co wymaga specjalnych środków bezpieczeństwa. Na potrzeby tej sprawy przystosowano więc pomieszczenia po byłym pułku lotniczym Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych na warszawskim Bemowie. Kilka milionów złotych kosztowało przygotowanie sali dla oskarżonych, oddzielonej pancernymi szybami od publiczności.
Grupa działała w latach 1994-1999. Choć w tym czasie wpadło wiele kurierów pracujących dla gangów, organizatorzy przemytu pozostawali bezkarni. Zapewniała to hierarchiczna struktura gangu. Kurierzy znali tylko osoby będące bezpośrednio nad nimi, a dopiero ci kolejne. Rezydujący najpierw w Kolumbii, a potem w Chile Tadeusz S., który zapewniał dostawy towaru, wciąż jest poszukiwany międzynarodowym listem gończym. Przed sądem zasiądzie jego żona Maria i kilku innych organizatorów przerzutu. Zarzuty postawiono też Leszkowi D., ps. Wańka, jednemu z domniemanych szefów gangu pruszkowskiego. To on miał być głównym inwestorem, a zarazem odbiorcą narkotyków. Najwięcej, bo aż 30, oskarżonych to kurierzy.
Narkotykowy szlak zaczynał się w Warszawie, skąd kurierzy wieźli pieniądze na zakup kokainy. Czasem było to 2 tys. dolarów, czasem nawet 170 tys. dol. Początkowo latali do Kolumbii, a po przeprowadzce Tadeusza S. - do Chile. Tam przekazywali pieniądze, po czym odpoczywali, zaopatrzeni przez organizatorów w pieniądze "na drobne wydatki". Po dwóch-trzech tygodniach wracali z narkotykami. Na lotniskach w Kolumbii i Bogocie nikt ich nie niepokoił - słynący z korupcji tamtejsi celnicy byli opłaceni przez gang. W ciągu wszystkich tych lat ani jeden z kurierów nie wpadł w Ameryce Południowej.
Kurierzy z fałszywymi paszportami lecieli na jedno z europejskich lotnisk (często był to Zurych). Nie przechodzili kontroli, gdyż pozostawali w strefie transferowej. Tu przekazywali narkotyki innej osobie, która była już po kontroli. Ta zaś (już z prawdziwym paszportem) leciała z kokainą do Warszawy. Gdyby miała pieczątkę któregoś z krajów Ameryki Południowej, poddano by ją drobiazgowej kontroli, a tak najczęściej jej nie sprawdzano.
Kokainę przewożono w różny sposób. Jeden z nich to tzw. połyk, czyli ukrycie w przewodzie pokarmowym kilkudziesięciu kapsułek zrobionych z gumowej rękawiczki. Ta metoda miała jednak kilka wad. Jedna osoba nie mogła połknąć więcej niż kilkaset gram, a prześwietlenie wykrywało kapsułki. Istniało też ryzyko pęknięcia którejś, co oznaczało śmierć kuriera. W ten sposób zginął Ryszard Ł.
Najczęściej kokainę rozpuszczono w wodzie, którą napełniano potem kilkulitrową butelkę po whisky lub winie. Ciecz wstrzykiwano przez maleńki otwór wywiercony w szyjce, który następnie zaklejano i maskowano banderolą. W Polsce ciecz odparowywano, uzyskując ok. 2 kg czystej koki.
Obok butelek kurierom dawano też buty z wydrążonymi podeszwami. W późniejszych latach narkotyki chowano w paczkach kawy, faszerowano nimi też bombonierki z czekoladkami. Obładowany tym wszystkim kurier mógł przewieźć nawet 5 kg białego proszku.
Komentarze