Władze starają się zrobić tam porządki na własną modłę. Zmieniają się i siwieją także sami mieszkańcy Christianii. Wygląda na to, że Christiania przetrwa, choć będzie trochę inna niż dotychczas.
Mikołaje i heroina
Dzielnica powstała w 1971 roku, gdy grupa młodych hipisów zajęła dawne koszary. Ci, których nie interesowała pogoń za pieniądzem, zorganizowali tam własny, miniaturowy świat rządzący się własnymi prawami. Wprowadzali się do baraków, które remontowali własnym sumptem. Otwierali knajpki, w których nie chodziło o zysk, lecz o dobrą atmosferę. Nie płacili podatków ani rachunków za prąd, ani za wodę. Wielu z nich zresztą podstawowych wygód nie miało. Wychodzili poza swoje miasteczko, by organizować happeningi, np. w Boże Narodzenie 1974 roku, gdy przebrani za Świętych Mikołajów zaczęli rozdawać ludziom towary z półek sklepowych.
Na ulicach Christianii, szczególnie Pusher Street (Ulicy Handlarzy) od początku sprzedawano haszysz. Pod koniec lat 70. pojawiła się też heroina. Jej sprzedaż kontrolowały gangi motocyklowe, które toczyły ze sobą wojnę. Z gangami, które miały swe macki także w innych częściach kraju, walczyła policja. Sami mieszkańcy Christianii uchwalili też blokadę przeciw heroinie - pilnowano bram i płotów, by na teren "wolnego miasta" nie wszedł żaden diler ani ćpun. Udało się nakreślić jasną granicę między tym, co dozwolone (haszysz i marihuana), a tym, co nie (wszelkie inne narkotyki, poczynając od LSD).
"Zwykli" mieszkańcy Kopenhagi traktowali christiańczyków raczej z sympatią. Władze tolerowały odmieńców i w końcu wypracowano modus vivendi - mieszkańcy Christianii zgodzili się płacić za wodę, ogrzewanie, prąd (każdy płaci 215 euro miesięcznie, za co może nawet posyłać dziecko do miejscowego żłobka. Jak na duńskie warunki, to niedrogo). Władze nie ingerowały w to, co działo się za pomalowaną na kolorowo bramą. Rządzą tam wspólnoty mieszkańców, które spotykają się co tydzień i dyskutują o wszystkim, co dotyczy dzielnicy - od tego, jak walczyć z gangami narkotykowymi, po to, kto może wznieść nowy barak lub ogrodzić sobie trawnik. Obowiązuje zasada prawie że liberum veto - innych należy przekonać, a nie przegłosować. Także wiele biznesów, np. knajpek, prowadzonych jest metodą komuny: każdy ze wspólników wnosi, ile może, bierze, kiedy mu potrzeba. Działają domy kultury, sklepiki z gadżetami.
Podoba się i starzeje
Ostatnie lata przyniosły jednak w słynącej z tolerancji Danii zmiany. Sukcesy w wyborach odniosła skrajna prawica opierająca się m.in. na antyimigranckiej retoryce. Dziś rząd zależny jest od jej poparcia. Duńczycy mają dość płacenia wysokich podatków, z których utrzymują się ludzie niedopłacający do systemu. To wszystko obróciło się także przeciw Christianii. W 2003 r. rząd premiera Andersa Fogha Rasmussena zapowiedział, że zlikwiduje "wolne miasto" i zbuduje na jego miejscu normalne budynki. Wówczas też zlecono grupie duńskich parlamentarzystów sporządzenie specjalnego raportu na temat Christianii.
Liczący wiele tomów dokument, który powstał na wiosnę 2004 roku, to socjologiczny portret dzielnicy i jej mieszkańców. Pokazuje, że Christiania nadal pod wieloma względami odbiega od standardów. Ciepła woda w kranie ciągle nie jest normą. Gdy ktoś chce mieć ogródek, po prostu ogradza przylegający do swego domu (lub baraku) teren zielony. No i nadal handluje się tu haszyszem.
Wśród 878 mieszkańców Christianii niewielu jest młodych. W ciągu ostatnich dziesięciu lat postarzeli się średnio o... dziesięć lat i dziś mają najczęściej między 30 a 49. Choć deklarują otwartość na inne rasy i kultury, niewielu jest wśród nich imigrantów.
Wbrew pozorom w Christianii niełatwo zamieszkać. Gdy coś się zwalnia i w lokalnej gazetce ukazuje się ogłoszenie, chętnych jest zwykle kilkudziesięciu. By zdobyć lokal, trzeba przejść swoisty "casting" przed sąsiadami. Nie biorą byle kogo. - By zamieszkać w Christianii, najlepiej związać się z jej mieszkańcem lub zacząć tu pracować i dać się poznać - tłumaczy jeden z mężczyzn. Choć lokale są biedne, a połowa nadaje się do rozbiórki, przeciętny christiańczyk mieszka na 50 metrach kwadratowych, podczas gdy przeciętny Duńczyk na 44. Zarabiają średnio o połowę mniej, lecz nikt nie liczy dochodów z handlu narkotykami. Pracuje tylko co trzeci, część żyje z zasiłków.
Co ciekawe, raport wykazał, że Christiania podoba się nie tylko turystom, lecz także okolicznym mieszkańcom, którzy w ciągu dnia przychodzą do bardziej zielonej dzielnicy na spacery ze swymi dziećmi i psami. "W dzień Christiania pełni ważną funkcję społeczną, bo przychodzi tu wielu przegranych, którzy nie radzą sobie w zwykłym świecie, m.in. psychicznie chorzy" - napisano w raporcie deputowanych.
W marcu duński rząd zdecydował, że dzielnica musi zostać "znormalizowana" m.in. ze względu na pleniącą się narkomanię. Nie pomogły argumenty, że w Christianii, jako jednym z niewielu miejsc na świecie, udało się oddzielić miękkie narkotyki od twardych, a sprzedaży haszyszu nie towarzyszy przemoc i przestępczość.
Również w marcu na Pusher Street wkroczyła policja (która wcześniej omijała Christianię), rozebrała część budowli, aresztowała około 50 dilerów. Władze twierdzą, że rozbiły rynek wart 80 mln dol. rocznie. 1 lipca w życie weszło prawo nakazujące w całej Danii "zero tolerancji" dla palących haszysz i biorących ekstazy. Dotychczas miękkie narkotyki nie były dozwolone, lecz w małych ilościach tolerowane.
W czerwcu parlament przyjął prawo, które przewiduje, że przyszłością Christianii - już bez miękkich narkotyków - zajmie się specjalnie powołany komitet. Takie rozwiązanie odpowiada wielu mieszkańcom. Zapowiedziano, że część domów zostanie rozebrana, lecz na ich miejsce powstanie 300 nowych. Nie wiadomo tylko jak "nową" Christianię przyjmą turyści.
Komentarze