Walka z paleniem
Koniec raju dla palaczy. Moda na wolne od dymu kluby nocne i puby dotarła wreszcie do Europy.
Holenderscy palacze przeżyli szok. 28 maja rząd w Amsterdamie ogłosił, że od 2005 r. amatorzy fajek, papierosów i skrętów nie będą mieli czego szukać w dyskotekach, pubach i kawiarniach. Szczególnie okrutnie potraktowano coffee shopy, słynne holenderskie bary, do których pielgrzymują palacze tytoniu i marihuany z całego świata. Zakaz palenia wejdzie tam w życie już od przyszłego roku.
Znanym z liberalizmu holenderskim urzędnikom nie przeszkadzają miękkie narkotyki; właściciele coffee shopów nadal będą mogli sprzedawać ciastka i drinki z haszyszem. Władze uległy jednak presji organizacji antynikotynowych, które żądają ochrony dla pracowników, zmuszonych do pracy w wiecznie zadymionych pomieszczeniach. - Przyjdzie nam chyba przerzucić się na sprzedaż książek - zżyma się Laura, menedżerka coffee shopu Bluebird w Amsterdamie.
Pętla na szyjach palaczy zaciska się coraz bardziej. W miejscach publicznych nie można już palić w Kalifornii, Australii, Kanadzie i Nowym Jorku. Nawet w Tokio nie można już palić na ulicy, a w Tajlandii w budynkach publicznych. Teraz przyszedł czas na "oddymianie" Europy, w której jest 215 mln nałogowych palaczy. Już w przyszłym roku los holenderskich lokali podzielą słynne puby w Irlandii. Pod koniec maja 192 kraje zrzeszone w Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), w tym Polska, przyjęły pierwszy w historii traktat antynikotynowy, który ogranicza reklamę papierosów.
Co roku w Europie z powodu chorób związanych z paleniem umiera ponad pół miliona osób. Rządy Holandii i Irlandii wprowadzające zakazy argumentują, że paląca mniejszość nie może zatruwać życia pozostałym obywatelom. - Wolna od dymu Europa jest tylko kwestią czasu - przekonuje Naj Dehlavi z brytyjskiej organizacji ASH, która walczy z paleniem. Ostoją wolności dla palaczy pozostaną już tylko kraje arabskie, takie jak Egipt, gdzie swobodnie można zaciągać się nawet w domach towarowych, urzędach czy autobusach.
Jeszcze kilkanaście lat temu europejscy palacze drwili z Amerykanów, którym z roku na rok ubywało miejsc, gdzie można spokojnie zapalić. W USA w latach 80. palacze musieli pogodzić się z nikotynową abstynencją podczas krajowych lotów. Później w kolejnych stanach "wolne od dymu" stawały się urzędy, hotele i biura. W 1998 r. w Kalifornii, a w marcu tego roku w Nowym Jorku ostoją palaczy przestały być nawet bary i restauracje. Teraz pozostały im tylko własne domy.
Przeciwnicy wprowadzenia zakazu palenia biją na alarm. Twierdzą, że zakazy uderzą po kieszeni restauratorów. Zdaniem holenderskiej organizacji zrzeszającej właścicieli lokali rozrywkowych (KHN) ich straty sięgną 1,3 mld euro, a 50 tys. osób będzie musiało poszukać nowych miejsc pracy.
W ten sam ton uderzają właściciele 10 tys. irlandzkich pubów. "Pub stać się ma jakimś cholernym klubem fitness!?" - denerwowali się stali bywalcy dublińskich lokali, gdy pod koniec stycznia minister zdrowia Micheal Martin ogłaszał hiobowe dla nich wieści. Dublińczycy obawiają się o przyszłość spowitych dziś dymem pubów: Davy Byrne\'s, gdzie Leopold Bloom, bohater "Ulissesa" Jamesa Joyce'a, jadł na lunch kanapkę z serem, czy Mulligan's, gdzie w młodzieńczych latach przesiadywał John F. Kennedy.
Joanna Kowalska (
jkowalska@newsweek.pl), Wojciech Rogacin (
wrogacin@newsweek.pl)
Artykuł ukazał się w tygodniku Newsweek Polska, w numerze 24/03 na stronie 42
Podesłał: xiil
thx
Komentarze