Czasami go nienawidzę, myślę sobie: idź chamie jeden za to co robisz,
sobie i innym - do więzienia, niech cię nareszcie wsadzą! Ale potem robi
mi się go żal. Przecież jestem jego matką. I muszę o niego walczyć, bo kto
ma walczyć? - pyta jedna z mieszkanek Zakopanego, matka młodego człowieka,
który używa narkotyków i rozprowadza je.
Pani Teresa jest zdesperowana. Mówi, że już nie ma na to wszystko siły, że
czasem wydaje się jej, że zwariuje od tego ciągłego myślenia, walczenia,
śledzenia, kłótni i strachu, że przyjdą po jej syna albo że znajdzie go
gdzieś kiedyś... Była wszędzie, prosiła o pomoc policję, prokuratura,
Stowarzyszenie "Rodzina" i nic. Nie żeby nie chcieli jej pomóc, ale chyba
już nie potrafią. - Czasem wydaje mi się, że sytuacja jest już bez
wyjścia, że tylko teraz trzeba czekać na ciąg dalszy. Ale jak myślę o tym
dalszym ciągu to drętwieję cała i nie chcę myśleć. Wolę myśleć wtedy, jak
jeszcze mogę pomóc swemu dziecku - mówi matka.
Problemy zaczęły się po śmierci ojca
Pani Teresa dokładnie wie, od czego wszystko z jej synem-narkomanem się
zaczęło. Gdy był jeszcze w podstawówce zmarł mu ojciec. Od tego czasu -
twierdzi - zaczęły się z nim kłopoty. - Jakby nie wiedział co dalej ma ze
sobą zrobić, zamknął się w sobie. Związał się też z jakąś podejrzaną
grupą w szkole. Moja wina też w tym może była, bo po śmierci męża zupełnie się
załamałam. Zostałam sama z malutkimi dziećmi, nie szło się wtedy ze mną
dogadać - przyznaje pani Teresa. - Skończyło się na tym, że wzięli syna do
pogotowia opiekuńczego. Ale on tam ciągle płakał i wołał "mama", prosił
żeby go zabrać do domu, bolał go żołądek. A ja płakałam razem z nim.
Zabrałam go stamtąd. Sąd poszukał mu innej placówki: wyznaczył ośrodek dla
trudnej młodzież w Łodzi. Ale ja stopniowo się jakoś z tego wszystkiego
zaczęłam otrząsać. Syn poszedł do szkoły zawodowej, nawet się uczył,
uspokoił się też. Zmieniła się jednak sędzina i chyba poczuła się
dotknięta tym, że ominęłam sąd: nie powiadomiłam jej o szkole i o tym, że
nie chcę, by dziecko trafiło do ośrodka. Stwierdziła, że skoro ona
wystarała się o przydział, to on musi iść. Co ja wtedy w tym sądzie nie
wyprawiałam! Wrzeszczałam, płakałam, latałam po tym korytarzu jak oszalała
aż w końcu wyrzucili mnie stamtąd. Nic nie wskórałam: mus to mus!
Powtórzyło się to, co było w pogotowiu: płakał i tylko siedział przy
telefonie i wydzwaniał do mnie, żeby go stamtąd zabrać. Dzwonili do mnie z
Łodzi i mówili : "niech pani coś zrobi!" Niecały miesiąc tam wytrzymał i
uciekł. Ja głupia myślałam, że on tam ma dobrze, że skończy tam szkołę,
czegoś się nauczy, bo były tam komputery. Ale syn po powrocie uświadomił
mnie, jak tam było: "mamo, przecież tam jest fala!" I wtedy pomyślalam:
"Boże, czy ja do reszty zgłupiałam?"
Był uzależniony i miał długi
Po ucieczce z ośrodka - twierdzi pani Teresa - było jeszcze gorzej niż po
pogotowiu. Chłopak bał się, że po niego policja przyjdzie i zabiorą go z
powrotem. - Na siedząco spał, okno miał ciągle uchylone i nasłuchiwał, czy
po niego nie idą. Straszył mnie, że jak przyjdą, to on wyskoczy oknem.
Poszłam na policję i opowiedziałam o tym wszystkim. I dali spokój. Poszłam
też do sędziny, poradziła mi, żeby syn sam od siebie napisał pismo, że to
dla niego nie jest żaden środek wychowawczy, że tylko może go
zdemoralizować. Ośrodek zamieniono mu na kuratora. Syn się znowu uspokoił,
przyszedł do siebie, ale do szkoły nie wrócił, tylko się z swoimi kolegami
z dawnej podstawówki włóczył - opowiada pani Teresa. - Wtedy zaczęłam w
jego kieszeniach znajdować coś ciemnego, jasnego. Po bramach z tymi
kolegami zaczął wystawać, łazić gdzieś całymi dniami. Coś mi tu nie
pasowało, zaczęłam się niepokoić, kontrolować go. I wszystko, co znalazłam
w kieszeniach, zanosiłam do kuratora. Ale to, okazało się, nie były
narkotyki. Tylko sproszkowane kakao, mąka ziemniaczana... Kurator poradził
mi jednak, żebym miała na niego oko, bo czasem takie rzeczy noszą dla
zmyłki. Uspokoił mnie przy tym, że mojego syna nie widzą w środowisku
narkomanów.
Ale ten spokój nie trwał długo. Zmienił się kurator i nie wiadomo skąd,
pewnie jakimiś swoimi kanałami - przypuszcza pani Teresa - dowiedział się,
że jej syn jest uzależniony. - Myśłałam, że kręćka dostanę! Rozmawiałam z
synem, zgodził się iść do "Rodziny" i pogadać. Tam przyznał się tylko do
trawki. Dopóki miał kuratora, było w miarę spokojnie: po nocach się nie
włóczył, przychodził do domu. Nawet znalazł pracę, bo nastawałam, żeby
wreszcie coś robił. Miałam nadzieję, że jak zacznie pracować, to może
jakoś inaczej sobie to wszystko poukłada - wyjaśnia pani Teresa.
Ale chłopak długo miejsca w pracy nie zagrzał. A kurator poinformował jego
matkę, że syn ma bardzo duże długi.
Otwarcie w domu ćpał
- Gdy na wiosnę tego roku skończył 21 lat i kurator przestał się już nim
zajmować, zaczęło się! Chodził jakiś zamyślony, przez trzy, cztery dni nie
pojawiał się w domu. No to ja zaczęłam jeździć, szukać, śledzić, wypytywam
o niego kolegów, w końcu zgłosiłam na policji któregoś razu, gdy się nie
pojawiał przez dłuższy czas, że zaginął. Wtedy zauważyłam, że on jednak
bywa w domu, ale gdy ja wychodzę. Kiedy się przypadkiem spotkaliśmy,
zachowywał się okropnie: patrzył na mnie jakoś tak strasznie. Rozmowy z
nim nie było w ogóle! Bez przerwy gdzieś dzwonił przez komórkę albo ktoś
do niego dzwonił, wysyłał sms-y. I wtedy pomyślałam, że siedzi w tym po
uszy! Poszłam do kuratora, choć on już nie zajmował się moim synem i
prosiłam go: "Zrób pan coś, zamknij go, nastrasz!" Potem zauważyłam, ze
chłopak jakiś strachliwy się zrobił, najwyraźniej czegoś się bał.
Pomyślałam: on już z tego sam wyleźć nie może. Znalazłam ukryty w szafce
słój grzybków, a potem to już się w ogóle przede mną nie krył. Weszłam do
kuchni kiedyś, a on na stole rozłożył sobie marihuanę i jeszcze na mnie
wrzeszczał, żebym mu tego nie ruszała. Otwarcie w domu palił. Znajdowałam
w jego kieszeniach bilety do Krakowa. Jechał tam i zaraz wracał. Po co tam
jeździł? Kurator przypuszczał, że jest "hurtownikiem". W jego notesie
wyczytałam najróżniejsze adresy z całej Polski. Ze dwa razy zabrał mi
pieniądze i powiedział, że musi spłacić długi. Prosiłam kuratora o pomoc.
Poradził mi, bym im dała znać, jak będzie miał przy sobie większą ilość
narkotyków. Oni go wtedy zamkną. Już nawet miałam takie chwile, że
naprawdę chciałam, żeby go zamknęli. Ale potem pomyślałam, że przecież nie
mogę własnego syna zamknąć na 10 lat!
Pani Teresa poszła do "Rodziny", ale tam terapeuta powiedział jej, żeby
zajęła się sobą, a nie tylko... syn i syn. Tłumaczyła, że w ciągu 4
miesiący zrobił się z jej syna nie ten sam człowiek, że jest z nim coraz
gorzej, że chce go z tego wyrwać jakoś. Usłyszała, że on sam musi do tego
dojrzeć i zechcieć. Terapeuta podsunął jej jednak pomysł, by zwróciła się
o pomoc do prokuratury, że może dadzą skierowanie na leczenie. -
Zadzwoniłam do prokuratora, że ja w sprawie narkotyków, to on mi się
zapytał, czy to ja handluję? Umówił się ze mną ostatecznie na spotkanie,
ale ja nie poszłam - przyznaje pani Teresa.
Syn tonie...
Kłopoty z synem nasiliły się w sierpniu. - On tylko po mieszkaniu chodził
w tę i z powrotem. Wychodził w nocy, wracał, znowu wychodził. Któregoś
dnia wrócił ze strasznie rozwaloną aż do samej kości nogą. Sam tego sobie
nie mógł zrobić - przypuszcza matka.
Pani Teresa załamała się kompletnie, gdy zobaczyła na własne oczy, jak jej
syn handluje na Krupówkach narkotykami. Dowiedziała się też, że jest
widywany w podejrzanym towarzystwie, na metach, gdzie policja nie raz
zagląda. Syn otwarcie jej wyznał, że jest ćpunem. Kurator znowu ponowił
propozycję, by dała im sygnał, kiedy będzie miał narkotyki, że trzeba go
zatrzymać, a wtedy sąd da skierowanie na leczenie. Innej rady - twierdził
kurator - w tym przypadku już nie ma.
- Jak ja mam na własne dziecko donieść? - pyta pan Teresa. - Poszłam do
syna, żeby jeszcze raz z nim porozmawiać: "Słuchaj, mówię, jak było po
śmierci ojca, tak było, ale potem się pozbierałam i zawsze w domu było
jedzenie, czysto, ciepło... Tyś nie musiał w to wchodzić!". Nic się nie
odezwał. Powiedziałam mu też, że ja tego, co on robi, że sprzedaje
dzieciom to świństwo, nie zaakceptuję nigdy! I że może lepiej by było,
żeby się wyprowadził, bo ja w oparach marihuany nie będę mieszkać. Mam
przecież jeszcze młodsze dzieci i o nie też się boję, jaki to na nie może
mieć wpływ - mówi pani Teresa. - Krewni poradzili mi, żebym sobie z nim
dała spokój, nawet ze względu na dobro tych młodszych, bo jemu już nie
pomogę. Ale ja nie mogę. Kto mu pomoże wtedy? Powiedział mi syn, że jakbym
tak za nim nie chodziła i nie śledziła, to byłoby inaczej, ale jak ja
miałam siedzieć spokojnie i nic nie robić? Głupieję już z tego
wszystkiego. Widzę go na Krupówkach jak handluje. Idą te narkotyki jak
ciepłe bułeczki, jak oscypki! Kiedyś do niego przyjechało samochodem na
krakowskich czy katowickich rejestracjach dwóch starszych gości. Szukali
go, pytali o niego sąsiadów, chodzili po werandzie. Ja mu mówię, że
szukali go, a on mi się pyta: "Tacy starsi?" Więc chyba wiedział, kto go
szuka! On jeszcze jak do podstawówki chodził, to chwalił się do mnie, że
dużo wie o tych narkotykowych sprawach. I może rzeczywiście, wiedział, a
oni go z tą wiedzą już od siebie nie puścili? Powiedział mi zresztą, że
inaczej nie mógł zrobić! Widzę, że on się teraz boi. Pewnie go straszą, bo
może te długi ma u tych, co go szukali? "Mamo, mówi mi niedawno, pożycz mi
100 zł, bo jak nie dasz, to tak dostanę, że nie wiem!". Widać, że go to
wszystko męczy. On tonie. Jak go samego z tym wszystkim zostawię, to nie
bedę miała co po dziecku zbierać!
Sprawą pani Teresy zajęła się Halina Zięba ze Stowarzyszenia "Rodzina".
Oferowała pomoc, ale czy i na ile rozwiąże to problemy pani Teresy i jej
syna - nie wiadomo.
Imię bohaterki naszego reportażu zostało zmienione
Komentarze