Fragment książki opublikowany na łamach "Mać Pariadka" (2/95).
"Przypuśćmy, że prawda jest kobietą..."
Fryderyk Nietzsche "Poza dobrem i złem"
Nie ma wątpliwości, że moje zainteresowanie liśćmi koki wzięło swój
początek od pochodzącego z nich głównego alkaloidu jakim jest kokaina. Moje
pierwsze zetknięcie z przedmiotem tej książki było całkiem zwyczajne, wręcz
przypadkowe. Podróżowałem właśnie przez Kolumbię i niemożliwym było uniknięcie
spotkań z niezliczoną rzeszą dostawców i przemytników, których w owych
czasach spotkać można było w całym kraju, głównie zaś w stolicy - Bogocie.
Było to latem 1971 roku, ostatniego roku przed opanowaniem rynku przez wielkie
mafie, wyparciem niezależnych dostawców i zniszczeniem otwartego handlu.
Kokaina w tamtych latach kupowana była raczej na kilogramy niż na gramy,
dysponując zaś nieograniczonym dostępem do tego produktu w jego najczystszej formie,
dałbym świadectwo głupoty i sprzeniewierzyłbym się własnym zasadom, gdybym
nie podjął kroków zmierzających do przeprowadzenia na sobie szczegółowych
eksperymentów.
Stawiam sprawę otwarcie: nie mam nic przeciwko kokainie jako środkowi
euforyzującemu używanemu od czasu do czasu, lecz i tutaj należy być bardzo
ostrożnym, by potrzeby nie przerosły naszych oczekiwań. Zdarza się bowiem,
że kokaina nie jest w stanie, w znaczeniu czysto fizjologicznym, utrzymać
w organizmie równowagi metabolicznej. To tak, jakby narkotyk rządził się
swym własnym ezoterycznym prawem, coraz częściej przypominając o sobie,
bowiem im wyższy poziom spożycia kokainy, tym wyższe, a nie niższe, okazują
się nasze potrzeby. Powiedzmy, że dawka dwu lub trzech gramów dziennie
traci nagle swe wcześniejsze oddziaływanie, okazuje się bezproduktywna i
wiedzie ku autodestrukcji. W takich przypadkach zażywanie kokainy w ogóle
nie wywołuje stanów euforycznych, a służy jedynie jako środek do pokonania
depresji i głodu wywołanych przez zażycie jakiś czas przedtem określonej
dawki. To wszystko prowadzi do powtarzającego się, choć coraz bardziej
krótkotrwałego, uczucia normalności i dobrego samopoczucia. W rzeczywistości
nie jest to skutek działania jakiegoś składnika tego alkaloidu, lecz
jest to rezultat szybkiego działania narkotyku i wzrostu jego mocy,
jaki uzyskują producenci w procesie rafinowania.
Wszystko to przekonało mnie, że aby odkryć bezpieczny środek stymulujący,
będący równocześnie czymś więcej niż kawa, herbata czy też yerba mate,
a przy tym mniej groźny niż amfetaminy, należy szukać sposobu osłabienia
silnego działania kokainy, a jeszcze lepiej czegoś zupełnie innego niż
ten produkt, czegoś, dzięki czemu stan euforyczny będzie mógł utrzymać się
przez wiele godzin. Oczywiście, nie można było znaleźć punktu wyjścia
dla mych poszukiwań lepszego niż sama roślina - matka, jednym słowem koka,
od której przecież pochodzi kokaina.
Wracając zatem do Kolumbii w maju 1973 roku nie byłem zainteresowany
używaniem kokainy jako takiej. Natomiast moim głównym celem stało się
poznanie zasad rządzących sztuką żucia liści koki. I chociaż było to
sprzeczne z ortodoksyjnymi założeniami czysto akademickiej antropologii,
a co więcej - nie wzbudziło szczególnego entuzjazmu władz Bogoty,
byłem przekonany, że jedynie w ten sposób będę w stanie zrozumieć Indian,
którzy w końcu powszechnie używali tego narkotyku, odgrywającego tak
znaczącą rolę w ich codziennym życiu.
"Ich zachowanie i wygląd były odrażające. Wszyscy mieli policzki
wypchane zielonymi liśćmi jakiejś rośliny, które żuli nieprzerwanie jak bydło
na pastwisku. Ledwo umieli mówić. Każdy z nich miał na szyi zawieszone
dwa bańkowate naczynia, jedno wypełnione tymi samymi liśćmi, które tak
uparcie żuli, drugie zaś pełne białawej mączki, z wyglądu przypominającej
sproszkowaną zaprawę murarską. Od czasu do czasu zwilżali śliną patyk
trzymany w ręku, by następnie zanurzyć go głęboko w owym proszku i wepchnąć
do ust, mieszając liście z mączką, my zaś zdziwieni takim postępowaniem,
nie mogliśmy pojąć ich tajemniczych praktyk".
Tak w swoim liście pisał Amerigo Vespucci 4 września 1504 roku,
opisując swą wyprawę ku północnym wybrzeżom Ameryki Południowej z roku 1499.
Jest wielce prawdopodobne, że list, który wyszedł spod pióra Amerigo
jest pierwszym pisemnym przekazem dotyczącym zwyczaju żucia liści koki, a więc
zwyczaju, który w początkach XVI wieku był o wiele bardziej rozpowszechniony
niż ma to miejsce dziś.
Większość wczesnych opisów dotyczy zwyczajów panujących wzdłuż wybrzeży
Karaibów, a więc miejsc, których dawny charakter znikł z powierzchni ziemi
wraz ze zniknięciem stamtąd prawowitych mieszkańców. Co więcej, praktycznie wszystkie
te relacje cechuje głębokie niezrozumienie tubylców i ich zwyczajów, tak
jaskrawo widoczne w liście Vespucciego. Dopiero wiele lat później, po podboju
Peru przez konkwistadorów w 1533 roku i założeniu tam w miarę stabilnej kolonii,
podjęto pierwsze próby zmierzające do wyjaśnienia tego zadziwiającego zwyczaju.
Jednakże z biegiem lat wieści o niezwykłych właściwościach koki zaczęły
docierać do Hiszpanii, wieści często nader zniekształcone, utożsamiano ją
bowiem z tytoniem, który również był wówczas nowością.
Mimo sporządzenia dokładnego opisu cudownych skutków żucia liści koki,
wydaje się niezaprzeczalnym fakt, że zwyczaj ten nigdy naprawdę nie przyjął
się w Europie. Pod tym względem koka została błyskawicznie zdystansowana, a
następnie wyparta przez dwie inne rośliny również przywiezione do Europy
z Nowego Świata. Mam na myśli wspomniany już wcześniej tytoń oraz ziarna
kakao. Te dwie rośliny, a w miarę upływu czasu ich pochodne, już w XVII
wieku stały się powszechne w użyciu. Taki stan rzeczy wytłumaczyć można sobie
chyba jedynie trudnością w opanowaniu sztuki żucia liści koki, przynajmniej
w porównaniu z łatwością wdychania dymu tytoniowego, czy picia kakao albo
czekolady.
Bolesne wypalanie miękkiej błony śluzowej w ustach, co jest nieuniknioną
konsekwencją nieostrożnego dawkowania owego proszku uzyskanego z owoców lime,
jak również sam proces żucia, powszechnie uznany za nieestetyczny i opisywany
zwykle jako "obrzydliwy", zahamowały szerokie rozpowszechnienie koki
wśród Hiszpanów w Nowym Świecie, a co za tym idzie, przeszczepienie tego
zwyczaju na grunt europejski.
Ta sytuacja nie uległa zmianie i dziś, mimo jakże łatwego dostępu
współczesnych społeczeństw do znacznie bardziej niebezpiecznych narkotyków
w szerokim asortymencie. Można wysnuć z tego wniosek, iż żucie liści koki
w przeciwieństwie do wciągania w nozdrza kokainy, raczej nie stanie się
modnym trendem.
Okazało się, że prosty odruch estetycznej odrazy od całkowitego potępienia
dzieli bardzo niewielki dystans. Aby zaś bezwzględny zakaz żucia koki
poprzeć czymś więcej niż tylko argumentem odnoszącym się do owej "odrazy",
władze hiszpańskie niezwłocznie zwróciły się o dodatkowe argumenty do
niezaprzeczalnego autorytetu w postaci kościoła.
Ponieważ kościół przyzwyczajony był do opowieści o czarownicach i
ich "maściach do latania" (była to charakterystyczna obsesja średniowiecznej Europy),
zażywanie jakichkolwiek psychoaktywujących substancji roślinnych było generalnie
uznawane za swego rodzaju diabelską perwersję. Zakrojone na szeroką skalę
polowania na czarownice, które miały miejsce w Europie, stały się wzorem
dla represji kulturowych stosowanych w Ameryce. Rzeczą powszechną stało
się nazywanie faktu używania tego narkotyku przez Indian barwnym
określeniem "hablar con el demonio" ("rozmowa z diabłem"). W rezultacie
niezwykłej inwigilacji dokonywanej przez świętych ojców, zażywanie środków
halucynogennych o działaniu psychodelicznym, wpływających ponadto dodatnio
na potencję, stało się wkrótce skrywaną, wręcz tajną praktyką. Dlatego też
z owych czasów zachowało się bardzo niewiele zapisów na temat tych środków.
Jednak przypadek liści koki odbiegał nieco od normy, bowiem uznawane
one były przez Indian nie tylko za roslinę o magicznej mocy, ale również stosowane
były przy codziennej pracy na roli jako środek pobudzający i usuwający zmęczenie.
Właśnie dlatego zażywanie liści koki trudno było skryć przed oczyma nowych
panów i może także dlatego koka wybrana została za pierwszoplanowy cel
misjonarskiej kampanii, która wówczas narzucana była prawowitym mieszkańcom Ameryki.
Pierwsza eklezjastyczna rada Limy (1551) zdecydowała się całkowicie i
do końca potępić kokę uznając ją za główną przeszkodę w szerzeniu chrześcijaństwa.
Diego de Robles ujął to w sposób wielce kategoryczny: "Koka to roślina,
którą wynalazł sam diabeł, by całkowicie zniszczyć tutejszych mieszkańców".