Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 202 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Wdowa po Kalicie: Rok temu dowiedzieliśmy się, że Tomek ma raka. Mam poczucie straconego czasu
Angelika Swoboda

[ external image ]

Tomek, chcąc nie chcąc, na chwilę stał się onkocelebrytą i kiedy był aktywny, pojawiało się wiele głosów, że olej z konopi zostanie zalegalizowany. Ale nie został, a Tomek umarł - mówi gorzko Anna Kalita.

Tomasz Kalita, twój nieżyjący już mąż, do końca zabiegał o legalizację leczniczej marihuany. Choć często robił to resztkami sił.

- Wszystkie te wywiady były dla Tomka bardzo wyczerpujące. To były nasze ostatnie wspólne miesiące, tygodnie, potem dni, a Tomek poświęcał je na przekonywanie do legalizacji leczniczej marihuany... Teraz, tak prywatnie, po ludzku, mam poczucie straconego czasu. Bo dziś widzę, że nikt nie brał tego na poważnie. Tomek, chcąc nie chcąc, na chwilę stał się onkocelebrytą i kiedy był aktywny, pojawiało się wiele głosów, że olej z konopi zostanie zalegalizowany. Ale nie został, a Tomek umarł. Dostał pośmiertnie order, ale myślę, że wolałby, by czas, jaki poświęcił na walkę, przełożył się na coś dobrego.

Czyli na ustawę.

- Na ustawę, a nie na order, który leży w szufladzie. Wiesz, przykro mi to mówić, ale mam takie poczucie, że dopiero wtedy, kiedy zachoruje któryś z prominentnych polityków czy ktoś z jego bliskich, okaże się, że to jest ważny temat. Mam oczywiście nadzieję, że tak się nie stanie, bo nikomu nie życzę choroby. Medyczna marihuana to temat politycznie niewygodny.

Tomek na konferencjach opowiadał o swojej chorobie. Czy coś po takich spotkaniach działo się dalej?

- Odzywali się do niego chorzy, ale z polityków nikt. Po wizycie u prezydenta Andrzeja Dudy nie było żadnych kontaktów ze strony kancelarii prezydenta. Tomek wysłał też list do Jarosława Kaczyńskiego. To była prośba, żeby szef PiS merytorycznie pochylił się nad sprawą, która dotyczy życia i zdrowia wielu Polaków.

I pochylił się?

- Nie przyszła żadna odpowiedź. Nic konkretnego nie wyniknęło też ze spotkania Tomka z wiceministrem sprawiedliwości Patrykiem Jakim, który podobno odniósł się do sprawy pozytywnie. Co prawda jakiś projekt jest w Sejmie procedowany, ale gdzie są tego efekty? Myślę, że chodzi o to, by się tak tą sprawą zajmować, żeby nie było żadnych rezultatów. Zresztą Platforma też się marihuaną leczniczą nie zajmowała. Politycy nie chcą podpaść konserwatywnemu elektoratowi.

Tymczasem są w błędzie, bo z przeprowadzonych parę lat temu badań wynika, że ponad 70 proc. ankietowanych popiera legalizację, więc okazuje się, że jesteśmy bardziej postępowi niż politycy. I bardziej ludzcy. Rozumiemy, że nie chodzi o to, żeby z nudów zapalić sobie "gandzię". Bo, co chcę jasno podkreślić, nie o to chodzi.

Teraz ty kontynuujesz misję Tomka.

- Gdy Tomek zachorował, cała redakcja programu "Uwaga", w którym pracuję, bardzo mnie wspierała. Po śmierci Tomka szefowie uznali, że dobrze byłoby, abym w "Uwadze" zajmowała się właśnie medyczną marihuaną. Widzę w tym wielki sens, kontynuację misji Tomka.

Jak ją realizujesz?

- Włożyłam w ten temat wszystkie emocje, jakie mi zostały po śmierci Tomka. Rozmawiam z chorymi. Słyszę, jak niewiarygodne pieniądze muszą płacić za olej z konopi na czarnym rynku. Robię właśnie reportaż o mężczyźnie, który wydaje na olej 20 tysięcy złotych miesięcznie. Wyobrażasz sobie? To jest po prostu skandal, że się ludzi na to skazuje. Rodzice dzieci z lekooporną padaczką muszą płacić 3 tysiące miesięcznie. Skąd mają wziąć na to pieniądze?

Po tym, jak powiedziałaś w wywiadzie, że Andrzej Duda zapozował z Tomkiem do zdjęcia, a potem niewiele zrobił w sprawie leczniczej marihuany, na Twitterze prezydenta pojawił się wpis: "Obiecałem wówczas otwartość dla ewentualnej inicjatywy i poparcie dla rozsądnych rozwiązań ustawowych. Jeśli będą. I podtrzymuję to".

- Dotarła do mnie ta informacja i bardzo mnie cieszy. Niestety, procedowanie ustawy w Sejmie trwa bardzo długo. Tymczasem na przykład ustawę hazardową posłowie potrafili uchwalić w jeden dzień. Bo im zależało.

A co zrobił Sojusz Lewicy Demokratycznej, którego Tomek był działaczem?

- Stworzył petycję w sprawie tzw. ustawy Kality. Chodziło w niej o to, żeby posłowie zadeklarowali, że zaczną pracować nad ustawą dotyczącą medycznej marihuany. Ale miesiąc po śmierci Tomka Sejm tę petycję odrzucił. Posłowie stwierdzili, że nie ma podstaw, by ją przyjąć, bo już od roku spokojnie rozmawiają o marihuanie.

Jeśli ktoś argumentuje, że od roku prowadzi rozmowy o medycznej marihuanie, to jestem pewna, że nie wie, o czym mówi. Rok temu nie miałam jeszcze pojęcia, że Tomuś ma raka mózgu. Dowiedzieliśmy się o tym dokładnie 31 maja. A dziś mija 4,5 miesiąca, jak Tomek już nie żyje.

Wiesz, są dzieci, które jednego dnia mają kilkaset napadów padaczkowych, a każdy z nich niszczy komórki nerwowe w ich mózgu i przybliża chorych do śmierci. I w tej sytuacji politycy są w stanie oznajmić, że wszystko jest w porządku, bo od roku rozmawiają o medycznej marihuanie? Po prostu szlag mnie trafia!

Co czujesz poza wściekłością i smutkiem?

- Jest mi zwyczajnie za nich wstyd. Bo mówią to ludzie, którzy żyją z naszych podatków, siedzą w Komisji Zdrowia, a niektórzy są nawet lekarzami. Co za ignorancja! To słowo najlepiej pokazuje ich stosunek do chorych. Sposób, w jaki minister zdrowia Konstanty Radziwiłł wypowiadał się o medycznej marihuanie świadczy o tym, że w ogóle nie ma pojęcia, o czym mówi. Apeluje, żebyśmy nie zapominali, że to narkotyk, który uzależnia. Twierdzi, że nie ma dowodów na właściwości lecznicze oleju z konopi i że potrzebuje go w Polsce zaledwie 30 osób.

To nieprawda?

- Tylko z lekooporną padaczką, jak mi powiedział doktor Marek Barchański, mamy w Polsce 120 tysięcy chorych. Nie ma dla nich leku. Prawie codziennie odzywają się do mnie ludzie, którzy mają w rodzinie kogoś chorego na nowotwór, najczęściej nieuleczalny konwencjonalnymi metodami. Pytają, gdzie można dostać olej, jak go dawkować. Bo olej według badań pomaga leczyć raka, a przy tym uśmierza ból. Bólu onkologicznego nie da się porównać z niczym, chorzy mają omamy, potwornie się męczą. Bliscy chcą o nich walczyć, chcą pomóc, a z drugiej strony są przerażeni, że pójdą za to do więzienia.

Co odpowiadasz ludziom, którzy do ciebie piszą?

- Nie jestem w stanie im powiedzieć, skąd mają wziąć olej, bo nie wiem. Ale mówię im, żeby walczyli. Ktoś mnie zapytał, czy może się przyznać swojemu onkologowi, że go przyjmuje, na przykład w kroplach czy tabletkach. Czy ten na niego przypadkiem nie doniesie.

I co poradziłaś?

- Że ja bym lekarzowi powiedziała. I że on nie jest od tego, żeby wsadzać chorego do więzienia. A onkolog musi wiedzieć, że pacjent w trakcie chemioterapii bierze medyczną marihuanę. Ten olej ma bardzo silne stężenie. Chorzy powinni zażywać tylko ten legalnego pochodzenia, mieć prawo, by kupić go w aptece i przyjmować pod kontrolą lekarza. To by było cywilizowane i normalne.

Teraz rodziny chorych wymieniają się namiarami na dilerów i radzą się wzajemnie w kwestii dawek. Skazywanie ciężko chorych i ich bliskich na to, by stawali się przestępcami, jest karygodne.

Nie lubisz, gdy mówi się, że "ktoś przegrał z rakiem".

- Bo co to znaczy? Zastanówmy się przez chwilę. Chory nie przegrywa walki. Przegrywa leniwy, słaby. Jak masz najbardziej złośliwego raka świata i umierasz, czy to znaczy, że jesteś frajerem? Że się za mało starałeś? Tomek niczego nie przegrał. Przegrywa się w sporcie, gdy się za mało trenuje albo odpuszcza mecz.

A nie masz wrażenia, że przegrał walkę o medyczną marihuanę?

- Nie. Uważam, że przegrywają ją politycy. Każdego dnia. Politycy za bardzo ufają specjalistom od marketingu politycznego, którzy uważają, że wyborcy kupują polityków jak mydło w płynie. A wyborcy nie są głupi. Widzą, że rządzący nic w tej sprawie nie robią i przyjdzie dzień, kiedy ich za to rozliczą. Zwłaszcza że liczba zachorowań na raka stale rośnie. Każdy ma lub będzie miał kogoś znajomego czy kogoś w rodzinie, kto zachoruje na tę chorobę.

Jak podaje wyborcza.pl, z medycznej marihuany mogłoby skorzystać około półtora miliona Polaków. Obecnie, jeśli lekarz chce zastosować terapię z psychoaktywną substancją THC, musi dostać zgodę konsultanta wojewódzkiego (w swojej dziedzinie medycyny, np. neurologii), a potem ministra zdrowia na tzw. import docelowy. Receptę na lek realizuje się w aptece za granicą (np. w Holandii). Do tej pory resort wydał zgodę w zaledwie kilkudziesięciu przypadkach.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Maria Orska. Krótka historia kobiety upadłej
Grzegorz Rogowski

[ external image ]
Maria Orska (1893-1930) na zdjęciu wykonanym w Berlinie w maju 1926 r. Nie mogła już wówczas występować bez morfiny, którą aplikowała sobie przed każdym wejściem na scenę. (Fot. NAC)

16 maja o godzinie 23.15 zmarła w szpitalu powszechnym wskutek zatrucia weronalem znana artystka dramatyczna Maria Orska. Tyle donosiły sobotnie gazety 17 maja 1930 r. o śmierci największej skandalistki ówczesnej Europy.

Mało kto uwierzył w te informacje. Już nieraz prasa pisała, że Orska popełniła samobójstwo, ale potem przyznawała się do pomyłki. Złośliwi twierdzili nawet, że aktorka preparuje smakowite sensacje o swoich próbach samobójczych. Tym razem jednak informacja była prawdziwa.

Orska w 1917 r. zagrała w niemieckim filmie „Bagno” Maxa Macka, a tytuł tej produkcji mógł być również mottem jej życia.

Jej fluid bierze w jasyr

Naprawdę nazywała się Rachela Blindermann. Przyszła na świat w 1893 r. w bogatej rodzinie żydowskiej w Mikołajowie na terenie dzisiejszej Ukrainy. Jedni utrzymywali, że rodzina pochodziła z Rosji, drudzy, że z Polski, pewne jest, że doskonale mówiła w naszym języku. Przyjęła pseudonim Maria Orska, bo nie chciała, by ludzie wiedzieli, że jest Żydówką.

Jej ojciec Abraham Moisiejewicz Blindermann był adwokatem, matka Augusta Frankfurter zajmowała się domem. Oprócz Racheli było w nim jeszcze jej młodsze rodzeństwo – siostra Gabriela i brat Edwin. Wkrótce po przyjściu na świat jedynego syna Blindermannowie przeprowadzili się do Moskwy.

Tam posłali córkę do szkoły słynnego reżysera i etyka teatru Konstantina Siergiejewicza Stanisławskiego. Rachela zdradzała talent dramatyczny, ale początkowo nie wiązała przyszłości z teatrem, zaczęła studiować filozofię. Prawdopodobnie zaangażowała się tam wówczas w działalność antycarską, bo u progu I wojny światowej rodzina musiała opuścić Rosję. Blindermannowie zamieszkali w Warszawie, ale już w 1915 r. trafili do Wiednia, potem do Hamburga, by ostatecznie osiąść w Berlinie.

Stolica Niemiec była wówczas jednym z najbardziej wyzwolonych miast świata, tętniła życiem artystycznym – teatry, rewie i kabarety zapełniały tłumy. Ten piękny wolny świat był również wyjątkowo zepsuty i niebezpieczny. Tam Rachela postanowiła zostać jednak aktorką dramatyczną. Miała talent, więc szybko zwróciła na siebie uwagę. Przy niekorzystnych warunkach zewnętrznych [nie była uważana za ładną] posiada ona niezwykle dużo ujmującego wdzięku, ogromną prostotę środków artystycznych i szczery, trafiający do widza ton – pisał recenzent „Ilustrowanej Republiki”.

Zaczęła grać w uznanym Hebbel-Theater pod okiem słynnego Maxa Reinhardta. Publiczność nie polubiła jej słowiańskiego akcentu, ale z czasem ten mankament przekuła w swój znak rozpoznawczy. Zdobyła popularność w Berlinie, potem zaczęła otrzymywać zaproszenia z teatrów w całych Niemczech, a w końcu upomniała się o nią Europa. Skąd taki fenomen?

Maria Orska w roli głównej. Gra? Czy to jest tylko gra? Fluid, jaki od tej smukłej, wiotkiej postaci ku publiczności idzie, jest niezaprzeczalny, bierze w jasyr. Jesteśmy zapatrzeni w aktorkę, która gra swoją rolę, wprost hipnotyzuje – pisał na łamach „Nowego Dziennika” Szymon Wolf.

Maria Orska. Kochanka kamery

Maria rozpoczęła karierę rolami w sztukach skandalizującego autora Franka Wedekinda, któremu sąd nawet zajął w 1904 r. cały nakład
książki „Die Büchse der Pandora” pod zarzutem obrazy moralności.

W postaciach scenicznych tego perwersyjnego zatraceńca czuła się najlepiej – kontynuował Wolf. – W atmosferze dekadencko-perwersyjnej jego dramatów urastał jej talent do genialności. Amoralność autora „Schloss Wetterstein” zdaje się dla Marii Orskiej przede wszystkim została stworzona. „Schloss Wetterstein”... kiedy w ostatnim akcie tej okropnej sztuki w kostiumie pazia odgrywała ze starym zboczeńcem drastyczną, ale mocną i głęboką scenę, na sali panowała cisza śmiertelna. Lekko ochrypły głos, wężowe ruchy, fascynująca postać, rozpłomieniona twarz wywoływały niesamowity dreszcz.

Nic dziwnego, że o Marię upomniało się w końcu raczkujące kino. W 1915 r. stanęła pierwszy raz przed kamerą. Film nosił tytuł „Dämon und Mensch”. Orska na ekranie zachwycała, kamera kochała jej ciekawą urodę, a ona pokazała, że umie hipnotyzować widzów nie gorzej niż w teatrze. Jej nazwisko stało się rozpoznawalne w Europie. Posypały się kolejne propozycje, w tym „Die Bestie im Menschen” na podstawie powieści Emila Zoli. Ostatnim filmem aktorki był „Fridericus Rex – 3. Teil: Sanssouci” z 1923 r. Wchodząc w świat filmu, młoda dziewczyna weszła też w niebezpieczny świat artystycznej bohemy, w której zaczynały królować dwie namiętności – morfina i kokaina. Artystka nie opierała się im długo.

Baronowa von Bleichröder

Orska święciła triumfy na scenie i ekranie. Teatry z Wiednia rywalizowały o nią z berlińskimi. Niebawem przyszedł sukces na deskach teatru Atelier w Paryżu. Obsadzano ją przeważnie w rolach kobiet patologicznie zboczonych i nerwowo chorych. Nie tylko całe Niemcy, ale wprost cały świat znał wielkość jej gry i kto ją raz zobaczył, nie mógł zapomnieć fascynującego widoku, jaki wywierała ze sceny – donosił „Ilustrowany Kurier Codzienny”.

Prasa zauważyła jednak, że z aktorką zaczęło się dziać coś niedobrego. Zrywała przedstawienia, znikała gdzieś, nikogo nie informując. Elegancki początkowo salonowy nałóg zaczął się jej wymykać spod kontroli. Lekarstwem miał być ślub. O rękę Marii starał się zamożny i dużo starszy żydowski bankier baron Hans von Bleichröder. O nałogu początkowo nie wiedział albo nie chciał wiedzieć. W 1920 r. pobrali się, Maria uzyskała tytuł baronowej. Miłość Hansa była prawdziwa i szczera, traktował żonę jak królową, otoczył mnóstwem pięknych rzeczy, jeździł na tournée, oglądając każdą sztukę, w której grała. Małżeństwo jednak jej nie pomogło, Orska walczyła z nałogiem, ale nie potrafiła go przezwyciężyć. Zaniedbywała męża. Wkrótce gazety zaczęły donosić, że weszła w lesbijskie towarzystwo aktorki Anity Berber i zdradzała męża z kobietami. Małżonkowie zdecydowali się na separację, ale Hans nadal kochał Marię i stale ją odwiedzał w wiedeńskim mieszkaniu.

Nie zabrał żonie też cennej rodzinnej pamiątki, którą jej ofiarował – pereł zwanych „łańcuchami Bismarcka”. Aktorka uwielbiała ten naszyjnik i nie pokazywała się bez niego na scenie, ponieważ traktowała go jako talizman. Gdy jednak baron dowiedział się, że zamroczona morfiną zostawiła go w garderobie po przedstawieniu w Sztokholmie, zażądał zwrotu klejnotu. Za późno... Perły zostały sprzedane, a baron rozpoczął sądową batalię, którą szeroko opisywała prasa. Małżonkowie ostatecznie rozwiedli się w 1925 r., ale pozostali sobie bliscy.

Oglądaj na własną odpowiedzialność!

Skandale nie zaszkodziły Orskiej, przeciwnie, jeszcze bardziej ją rozsławiły. Dziennikarze pisali, że aktorka nie ma hamulców moralnych i jest najwyższym wcieleniem kobiety wampira. Za role upadłych kobiet musiała płacić jednak coraz większą cenę. Wieczorami widziano ją w garderobie teatralnej zmęczoną, ospałą, żądną niczym niezastąpionej morfiny – pisał dziennikarz „Ilustrowanej Republiki”. – Przed każdym wyjściem na scenę lekarze musieli jej wstrzyknąć tę truciznę, bez której Orska nie mogła występować... Ale po zastrzyku czuła się odmłodzona, odżywał w niej płomienny temperament, artystka wstrząsała swą grą i zachwycała tłumy.

Nie wszystkim podobał się jednak sukces skandalistki. Podczas występów w Wiedniu do garderoby Orskiej wtargnął jakiś człowiek i zażądał, by zaprzestała występów w dramacie „Schloss Wetterstein”. Zaczęła też otrzymywać listy z pogróżkami. Wiedeńskiego teatru musiała nawet pilnować policja – w efekcie na spektaklach z udziałem Orskiej nie było wolnych miejsc.

Witający ją chwilę później teatr w Budapeszcie zabezpieczył się w inny, dość oryginalny sposób. W Renaissance Theater występuje obecnie grupa wiedeńskich artystów. Grają jedną sztukę Wedekinda z Marią Orską w głównej roli. Bilety są co dzień wyprzedane. Co wieczór przy kasie stoją trzej na czarno ubrani panowie z listą i piórem w ręku. Każdy oczywiście jest zdziwiony – cóż on ma podpisywać? Ale bez podpisu nikogo na salę nie wpuszczają! Publiczność musi podpisać zobowiązanie tej treści: „Zobowiązuję się do niewnoszenia żadnych pretensji ani protestów do dyrekcji teatru przeciwko temu, co zobaczę (oh, Orska!) i usłyszę na przedstawieniu” – donosił dziennik „Ilustrowana Republika”.

Maria Orska. Femme fatale


Maria stała się zakładnikiem morfiny, nie mogła bez niej żyć ani występować. W ostatnich latach kariery połowę sztuki grała w sposób mistrzowski, by drugą położyć sentymentalizmem albo patosem. Pamiętam dwa lata wstecz. Przedstawienie błahej sztuki „Wiera Mircewa” – wspominał Szymon Wolf na łamach „Nowego Dziennika”. – Orska była jakaś blada owego wieczoru. W pierwszym akcie. W drugim już zupełnie inna: porywająca jak zwykle. Jeden z moich znajomych, bywalec zakulisowy, wytłumaczył mi dlaczego: w przerwie między aktem pierwszym i drugim otrzymała – zastrzyk morfiny.

Z powodu coraz gorszego stanu zdrowia Marią musiał się zająć brat. Nie miał jednak sił, by samotnie walczyć z jej uzależnieniem, Orska trafiła więc do sanatorium.

Całe życie uważała się za przeklętą. Każdy, kto stawał się jej bliski, staczał się i umierał. Po odejściu męża wdała się w romans z Juliusem Heinrichem Koritschonerem, przedsiębiorcą i geologiem z Wiednia, również morfinistą. Nie wytrzymał ciężaru nałogu. W 1928 r. podczas pobytu w Konstantynopolu napisał do Marii list pożegnalny i się zastrzelił.

Dwa lata wcześniej życie odebrała sobie jej siostra Gabriela. W 1923 r. wyszła za mąż za włoskiego hrabiego Serra Mantschedda, ale już trzy lata później para rozeszła się z powodu jej zamiłowania do alkoholu i narkotyków. W lutym 1926 r. Gabriela przyjechała do siostry do Berlina i zamieszkała w hotelu Bristol, gdzie wieczorem wybrała się na dancing Barberina w towarzystwie młodego włoskiego aktora. Bawił się tam też jej były szwagier baron von Bleichröder. W pewnej chwili pobudzona narkotykami zaczęła się domagać od orkiestry, by zagrała fanfary. Po czym zaczęła krzyczeć: „Eviva Mussolini!”. Sytuacja między Niemcami a Włochami była wówczas bardzo trudna, skandal wisiał w powietrzu.

Orska, powiadomiona o zajściu, odbyła z siostrą ostrą rozmowę na temat jej zachowania. Gabriela odebrała sobie życie, następnego dnia znaleziono ją w pokoju wiszącą na sznurze od firany. Berlińczycy plotkowali, że popełniła samobójstwo, ponieważ skandal, który wywołała, złamałby karierę jej nowemu kochankowi – wysoko postawionemu Niemcowi.

Orska straciła też bliską przyjaciółkę, pochodzącą z Łodzi tancerkę Lenę Amsel, która w 1929 r. w Paryżu zginęła w wypadku samochodowym.

Maria Orska w szponach morfiny


Kilka razy przechodziła kurację odwykową, ale nigdy nie wytrzymała do końca. Ostatnie lata spędziła w szpitalach i sanatoriach, regularnie opuszczając je na występy gościnne. Była jednak już cieniem dawnej, podziwianej przez wszystkich gwiazdy. Było to przeżycie okropne – wspominał ostatnie role Orskiej Szymon Wolf. – Zataczała się, robiła wrażenie pijanej. Długoletnie wstrzykiwanie trucizny w słabe, wiotkie ciało poczynało się mścić okrutnie. Publiczność nie sarkała, nie gwizdała – wielu miało łzy w oczach i wielu opuściło w antrakcie teatr.

Do wielkiego skandalu doszło w czasie występów gościnnych w Dreźnie, gdzie Orska po prostu wyszła z teatru w czasie spektaklu. W Budapeszcie doznała wstrząsu nerwowego na scenie, po którym w hotelu przez kilka dni dochodziła do siebie. Po tych wydarzeniach brat załatwił jej kolejną kurację w sanatorium pod Berlinem. Gdy poczuła się lepiej, Max Reinhardt, jej odkrywca i mentor, zgodził się na jej występy w swoim teatrze. Orska we włoskiej sztuce z wielkim dramatyzmem wcieliła się w postać starej kobiety. Do teatru przywoziła ją jednak pielęgniarka, która jej pilnowała.

Wkrótce jednak uciekła z sanatorium, wynajęła pokój w jednym z berlińskich hoteli, gdzie kilka dni oddawała się nałogowi. Gdy ją w końcu odnaleziono, wpadła w taki szał, że konieczne było założenie kaftana bezpieczeństwa.

Ostatni rok życia Orskiej to pasmo ucieczek z sanatoriów, którymi ekscytowała się prasa. W październiku 1929 r. gazety doniosły, że zaginęła. Odnalazła się po tygodniu w samolocie kursującym między Norymbergą a Kolonią, gdy ktoś zgłosił, że w kabinie leży nieprzytomna elegancka dama.

Umieszczono ją natychmiast w szpitalu. Gdy jednak odzyskała przytomność, zażądała odwiezienia do sanatorium doktora Khalego w Delbrück, gdzie już przechodziła odwyk. W drodze rzuciła się na kierowcę i dopiero z pomocą przechodniów udało się ją uspokoić.

Z sanatorium w Delbrück Orska również uciekła. Sprzedała kosztowności, kupiła morfinę i wsiadła do pociągu do Wiednia. Znaleziono ją nieprzytomną w przedziale II klasy z 10 ampułkami narkotyku na stoliku. Rozdmuchała skandal jeszcze bardziej, oskarżając pracowników kolei o kradzież 500 marek i złotego ołówka.

Uciekła też z kolejnego, zamkniętego ośrodka w Rekawinkel koło Wiednia. W marcu 1930 r. w stolicy Austrii pod wpływem morfiny znów dostała ataku szału. Kilka dni później udało się ją ponownie sprowadzić do ośrodka.

Tłum na pogrzebie


W maju 1930 r. Orska pierwszy raz od dłuższego czasu wyszła na przepustkę i pojechała do swojego mieszkania w Wiedniu. Nie wiadomo, dlaczego zaraz po dotarciu do miasta uprosiła lekarza o zapisanie pięciu gramów weronalu. Nie wiadomo także, dlaczego na sfałszowaną receptę kupiła kolejne pięć gramów tego środka nasennego. W mieszkaniu położyła się i połknęła wszystkie (20) tabletki. W stanie ciężkim trafiła do szpitala, gdzie zmarła. Nie ustalono, czy chciała popełnić samobójstwo, czy przypadkowo wzięła za dużą dawkę leku.

Maria Orska została pochowana 19 maja w Wiedniu. Rodzina chciała, by ceremonia była prywatna, ale pogrzeb zgromadził tłum tak wielki, że policja z trudem nad nim zapanowała. W Polsce jej historia stała się głośna kilka lat później, gdy jej życie zostało tematem książki Stanisława Brochwicza „Przekleństwo pierwszej miłości”.

Korzystałem m.in. z następujących czasopism: „Express Wieczorny”, „Ilustrowana Republika”, „Nowy Dziennik”, „Orędownik”, „Polonia”, „Świat”, „Życie Teatru”
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Jak przekonać Polaków do medycznej marihuany? Rozmowa z prof. Jerzym Vetulanim
WYWIAD Renata Radłowska

Narzeczeni, dzieci i wnuki, które przemycają olej z marihuany dla swoich umierających najbliższych, to bohaterowie. Z Prof. Jerzym Vetulanim rozmawia Renata Radłowska.


marihuana jest nam kulturowo obca, powiedział mi kiedyś znajomy. Co innego, gdyby takie właściwości jak ona miał mniszek lekarski...

– Bo my jesteśmy narodem alkoholowym. Każdy naród ma swoje substancje uzależniające, my akurat procenty, i to nam w zupełności wystarcza. I wiele musi się w nas samych zmienić, żeby z tego przyzwyczajenia wyjść. Chińczycy od dawna używali konopi, także w medycynie. A my co? „Na frasunek dobry trunek”.

Czyli jednak obca.

– Powiedzmy tak: Polacy nie rozumieją marihuany. Ale sama historia jej odbioru społecznego jest arcyciekawa – pierwszy światowy zakaz spożywania marihuany wprowadzono w 1925 roku, a potem było już tylko gorzej. Kiedy USA wprowadziły prohibicję, do walki z alkoholowym podziemiem oddelegowano tysiące policjantów, a potem prohibicję zniesiono i tym świetnie wyszkolonym agentom trzeba było dać jakieś zajęcie. No to padło na marihuanę. A histerię antymarihuanową rozpętał rasista Harry J. Anslinger, pierwszy szef Federalnego Biura Narkotykowego, który wierzył, że marihuana jest straszliwym złem, po którym czarnuchom wydaje się, że są równie dobrzy jak biali; że marihuanę zażywają tylko czarni, Latynosi, jazzmani; że zwiększa popęd seksualny i to dlatego białe kobiety oddają się czarnuchom. Powstały filmy propagandowe: człowiek zapala skręta, raz się zaciąga i już leci mordować swoją żonę.

Powiem pani, że jak ja idę przez mój park Krakowski i przechodzę obok grupy młodych ludzi, od których czuć piwem, to obchodzę ich szerokim łukiem. Ale jak czuję trawę, to śmiało wchodzę w środek i czasem zagaduję. Owszem, nadużywanie marihuany powoduje kłopoty z pamięcią, koncentracją, ale to stan krótkotrwały. Nie mówię o skrajnych przypadkach, ale ich jest mało. Mniej niż po alkoholu.

Słyszał pan o ludziach, którzy przemycają olej z marihuany do Polski?

– Znam nawet konkretne przypadki, ale w tej sprawie lepiej nie zdradzać szczegółów (czasem „przemytnicy” nie wiedzieli, że popełniają przestępstwo). Na problem zwrócono uwagę po aresztowaniu Jakuba Gajewskiego za wwiezienie do Polski prawie kilograma oleju dla jego chorych rodziców. Prokurator zażądał dla niego 15 lat więzienia!

Przemyt to bohaterstwo?

– Taki – owszem. Ale tu ważny jest kontekst. Bo czy bohaterem są ci, którzy zajmują się przemytem i nieźle na tym zarabiają, czy tylko te matki i dzieci, które wiedzą, co im grozi, jeżeli policja je złapie z marihuaną, a jednak ryzykują? Moim zdaniem te matki. Narzeczeni, dzieci i wnuki, które przemycają zakazane lekarstwo dla swoich umierających najbliższych, to bohaterowie. To naprawdę okrutne i bezduszne, żeby robić przestępcę z człowieka, który chce ratować ukochaną osobę.

A olej z marihuany leczy, proszę państwa, leczy! Nieszczęściem jest to, że nie mamy porządnej medycznej dokumentacji tych wszystkich przypadków, w których marihuana pomogła – uśmierzyła ból, zniosła skurcze albo zatrzymała rozwój choroby. Dlaczego nikt tego nie zrobił? Przecież z taką dokumentacją można iść i walczyć. Widziałem kiedyś notatki matki, taki dzienniczek leczenia – wpisywała godziny podania oleju, liczbę kropli... To mogłoby się przydać.

Dużo się mówi ostatnio o tym, że zastosowanie marihuany daje zaskakujące efekty w leczeniu uważanego za morderczą chorobę glejaka, pewnie za sprawą posła Tomasza Kality. On był leczony najlepszymi klasycznymi sposobami, ale nie otrzymał oleju konopnego. A może z nim miałby szansę przeczytać dziś naszą rozmowę?

Pan mówi, żeby nie dzielić marihuany na tę leczniczą i...?

– I rekreacyjną. Ten podział prowadzi do nadużyć i hamuje wprowadzanie marihuany do celów leczniczych. Po depenalizacji nie byłoby żadnych problemów. Potwierdzają to doświadczenia Hiszpanii, Portugalii, paru stanów USA. Nikt nie próbuje wsadzaniem do więzienia ograniczyć użycia nikotyny czy alkoholu, a przecież od nich uzależnić się łatwiej i znacznie łatwiej umrzeć: według WHO w roku 2011 tytoń zabił prawie 6 milionów ludzi, alkohol – 2,5 miliona, natomiast nie doniesiono o ani jednej śmierci po marihuanie. Młodzi ludzie sięgają po pierwsze piwo, normalny etap, ale aż 15 procent z nich zostanie potem alkoholikami; z marihuaną tak nie jest. Po alkoholu człowiek zbije żonę, zmaltretuje dzieci, a po marihuanie? Będzie przyjazny, radosny, a nawet kreatywny. Więc pytam: co złego w tym, że będzie można cieszyć się nią legalnie?

Kupując alkohol, nie popełniam przestępstwa, kupując marihuanę – tak. Są kary, jest stygmatyzacja, ludziom łamie się życie. To absurd. Wie pani, jak jest dziś w Portugalii? Tam można posiadać twarde narkotyki na własny użytek; i dziś dzieje się tak, że ludzie, którzy chcą wyjść z nałogu, zgłaszają się do poradni i dostają leczenie, ale nikt nie wpisuje ich do rządowego rejestru. U nas się wpisuje i może dlatego ludzie nie idą na leczenie – ze wstydu, strachu przed stygmatyzacją.

I jeszcze jeden argument za pełną legalizacją marihuany – klient jest pewny, że dostanie produkt dobry, nieskażony i bezpieczny.

Olej z marihuany leczy czy uśmierza ból?

– Jedno i drugie. Ale uśmierzanie bólu też jest leczeniem. Niedawno czytałem pracę sugerującą, że olej konopny może świetnie leczyć osteoporozę: stymuluje komórki, które budują kości, a hamuje aktywność tych, które kość niszczą. Wiemy, że palenie marihuany rozszerza oskrzela, naprawdę. I ludzie kiedyś o tym wiedzieli, nie było takiej narkofobicznej histerii.

Moja ciotka na przykład miała astmę sercową i jak czuła, że zbliża się atak, to paliła „ziółka”, po których było jej lepiej. Mam mówić, jakie to ziółka?

marihuana hamuje wzrost ciśnienia śródgałkowego, czyli leczy jaskrę. Jest uważana za skuteczną pomoc w stwardnieniu rozsianym i zapaleniach jelit (choroba Leśniewskiego- -Crohna). Świetnie sprawdza się w leczeniu padaczki lekoopornej. I tu powinienem wspomnieć o wspaniałym człowieku, doktorze Marku Bachańskim z Centrum Zdrowia Dziecka, który leczył swoich małych pacjentów preparatami konopi, za co został wyrzucony z pracy, a dyrekcja doniosła nań do prokuratora; no dla mnie to bohater! A równocześnie człowiek pełen empatii. Bo jak inaczej miał postąpić, kiedy widział dziecko, którymi ataki padaczkowe szarpały kilkadziesiąt razy dziennie? Miał nie leczyć, bo to marihuana? Przecież tylko ona pomagała. Nie zdążył dać wszystkim leku na czas, kilkoro stracił. Pytam więc: kto bierze za to odpowiedzialność?

Jak przekonać Polaków, że lecznicza marihuana jest dobra?

– Ludzie już się przekonują, powoli, ale jednak. Takie historie jak te o dzieciach doktora Bachańskiego, historia Doroty Gudaniec i jej syna Maksa, zmieniają podejście. Budzi się w narodzie inteligencja emocjonalna. Szkoda tylko, że nie w ministrze zdrowia. Mnie oburza jego zadufana pewność. Konstanty Radziwiłł mówi, że marihuana nie leczy i koniec. Że nie ma sensownych badań. No pewnie, że ich nie robiono. Wyobraża pani sobie, że badamy 1500 osób, każda z nich dostaje po trzy dawki dziennie przez cztery miesiące? To w sumie grubo ponad pół miliona działek! Jak niby to zorganizować? Kto miałby dostarczać marihuanę? Kto sponsorowałby te badania? One byłyby przede wszystkim nielegalne, czyż nie?

Wracając do pani pytania, jak przekonać Polaków. Ja bym kazał się zastanowić mamie nastolatka, który przychodzi do domu pijany w sztok i ona kładzie go do łóżka, a obok niego stawia miednicę, żeby dzieciak nie zapaskudził pościeli. Co ta mama robi? Uznaje, że to normalne. A gdyby ten syn przyszedł wesoły do domu i pachnący marihuanowym dymem, i poprosił o coś do zjedzenia, to ona zrobiłaby mu awanturę albo doniosła na policję. Bo ona woli, żeby się upił, niż zapalił jointa.

Pan lubi marihuanę, tak prywatnie?

– Ach, proszę pani, to fascynująca roślina, jest pełna paradoksów. Zacznijmy od tego, że konopi używa się w przemyśle papierniczym (na marginesie: 100 VIP-owskich egzemplarzy naszej – mojej i Marii Mazurek – książki o marihuanie jest wydrukowanych na papierze z konopi i ślicznie wygląda), w kosmetyce (doskonałe szampony), wyrabiamy z nich liny (jest na czym wieszać dilerów). A sama marihuana? Dużo się po niej mówi, dużo i często. Człowiek wędruje po różnych światach, wydaje mu się, że złapał istotę rzeczy. I dobrze. Dlatego dobrze, że człowiek powinien czasem oderwać się od rzeczywistości, żeby jakoś z nią sobie radzić. marihuana sprowadza na człowieka kreatywność. Ale tak do końca człowiek nie powinien w tę moc marihuany wierzyć. Kiedyś z grupą amerykańskich kolegów postanowiliśmy nagrać te nasze filozoficzne rozmowy toczone po użyciu marihuany.

Odkrycia warte Nagrody Nobla?

– No cóż, nie dało się słuchać tego bełkotu. Doszliśmy jedynie do odkrywczego wniosku, że śmierć jest końcem wszystkiego.


Olej z konopi. Błogosławieństwo dla chorych, za które grozi więzienie
http://wyborcza.pl/10,82983,21358938,ol ... grozi.html
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Marek Raczkowski: sto pięćdziesiąt procent szczęścia
Agata Napiórska, fragment książki "Jak oni pracują", Wydawnictwo W.A.B., marzec 2017

[ external image ]


Przez piętnaście lat pracowałem tylko w nocy i zawsze pod wpływem kokainy. Świetnie mi to służyło, dopóki w czerwcu nie dostałem wylewu. Teraz muszę uczyć się wszystkiego od nowa. Męczę się z miesiąca na miesiąc. Ale powoli zaczynam zapominać o komforcie, jaki dawał mi narkotyk - mówi w rozmowie z Agatą Napiórską Marek Raczkowski, malarz, rysownik, plakacista i satyryk.

Na spotkanie z Markiem Raczkowskim docieram nieco spóźniona. „Widziałem, że się tutaj kręcisz i nie możesz znaleźć właściwego adresu – wita mnie w progu, kończąc rozmowę z sąsiadką. – Wejdźmy do środka – proponuje. – Mam kłopot. Przyjaciółka mi się rozchorowała i od rana szukam dla niej gastrologa. Kawy? Herbaty?”.

Już, już, zrobię tylko kawę i termofor. – Kręci się przy kuchence, puszcza wodę w kranie, otwiera szafki.

Termofor?


Staje przy zlewie. Do butelki po coca-coli zero wlewa gorącą wodę z kranu.

Muszę zrobić termofor. Ale chyba to nie jest wystarczająco ciepłe. Mogę wlać wrzątek?

Chyba lepiej zmieszać wodę z kranu z wrzątkiem.

Zaraz wracam, tylko zaniosę to na górę.

Marek Raczkowski zawija butelkę w szary ręcznik. Idzie w stronę wewnętrznych schodów, po czym znika na górze. Mam czas, żeby rozejrzeć się po pomieszczeniu. Pokój dzienny jest połączony z kuchnią. Po jednej stronie stoi kanapa z brązowej skóry i fotel do kompletu. Na niskim okrągłym stoliku leżą: laptop, paczka papierosów, zapalniczka, popielniczka, alkomat w eleganckim futerale, książki (Italo Calvino i Herta Müller). Na krześle przybory do rysowania. W tle ściana białych szafek kuchennych i lodówka. Po mieszkaniu przechadza się kot Pierożek. Mój gospodarz wraca po chwili i siada na brzegu fotela. Pije kawę z mlekiem i cukrem. Co jakiś czas dozuje sobie prosto do ust kilka kropli płynu z małej brązowej buteleczki.

Regularna praca przychodzi ci z łatwością?


Stale publikuję w kilku gazetach, mam terminy, które trzymają mnie w ryzach. Chociaż to nie jest proste. Już nie pamiętam, jak to było, gdy nie musiałem robić czegoś na czas.

Co jest w tej buteleczce?


Wyciąg z dziurawca. Dobry na wątrobę i depresję. Dostałem od przyjaciółki, która zajmuje się ziołolecznictwem.

Dzwoni telefon.

To mój ojciec. Muszę odebrać.

Rozmawia z ojcem i przechadza się przy tym po mieszkaniu. Po kilku minutach wraca na fotel.

Przepraszam, ojciec lubi sobie pogadać, ma osiemdziesiąt osiem lat. Teraz się rozchorował i boli go ręka. Podobno od tego, że zjadł za dużo rosołu. W dodatku to ja mu ten rosół wysłałem.

Gotujesz rosół?


Nie, nie, ja nie gotuję. Przyjaźnię się z Orianą, która prowadzi restaurację, mieszka obok mojego taty i czasem dowozi mu jedzenie. Poza tym gotuje dla niego też pani z Ukrainy.

Wstaje i podchodzi do drzwi. Szuka czegoś w przedpokoju. Wraca z małpką żołądkowej gorzkiej i blaszanym kieliszkiem, który po drodze wyjmuje z szafki. Pije na zmianę wódkę, kawę i wyciąg z dziurawca.

Wódki?

Nie, dziękuję. Niezła mieszanka.

To dlatego, że dopiero wstałem.

Zegar ścienny w kuchni wskazuje czternastą trzydzieści.

Pracowałem całą noc, bo musiałem dziś oddać rysunek.

Zawsze pracujesz w nocy? I na ostatnią chwilę?

Nie zawsze w nocy. Obrazy maluję w dzień. Raz, że wolę do tego światło dzienne, dwa, tak mnie to wciąga, że trudno się oderwać. Z obrazami jest tak, że nie wiadomo, kiedy są skończone. Praca kończy się, gdy obraz się sprzeda.

Przez piętnaście lat pracowałem tylko w nocy i zawsze pod wpływem kokainy. Świetnie mi to służyło, dopóki w czerwcu nie dostałem wylewu. Teraz muszę uczyć się wszystkiego od nowa. Męczę się z miesiąca na miesiąc. Ale powoli zaczynam zapominać o komforcie, jaki dawał mi narkotyk. O tym stanie beztroski, kiedy wszystko mi świetnie wychodziło. I to nie było złudzenie – naprawdę świetnie mi wychodziło.

A alkohol?

Marek Raczkowski nalewa sobie drugi kieliszek.

Mogę sobie siedzieć z kieliszkiem wódki czy szklanką whisky i dumać nad tematami. Bo rysunki satyryczne to głównie wymyślanie. Rysowanie i kolorowanie zajmują ułamek czasu. Nie można się upić i pracować, to niemożliwe. Praca w domu polega na tym, że nikt nie kontroluje mojej trzeźwości.

Ale nie zawalasz terminów?


Nie, czasem jedynie trochę je przeciągam, bo wiem, że jak deadline jest na piątek, to w piątek nikt i tak tego nie potrzebuje. I mogę odesłać w poniedziałek rano. W związku z tym w sobotę nic nie robię, a w niedzielę zaczynam panikować.

Czyli w soboty odpoczywasz?

Mam takie okresy, że muszę robić coś dla siebie. Robię wtedy małe rzeźby, konstruuję coś, nagrywam. Cierpię na nadmiar kreatywności. Mam tak od dziecka. Wymyślę jakiś trójkołowy samochodzik i muszę wykonać serię szkiców i model tego samochodzika. Idealną pracą dla mnie byłoby prowadzenie programu „Top Gear”. W dzieciństwie marzyłem, żeby skonstruować samochód z dwóch zespawanych rowerów. Chciałem nawet wystartować w zawodach minicarów na Agrykoli, ale dyrekcja szkoły, ze względu na moje złe stopnie, nie pozwoliła mi wypożyczyć kółeczek.

Co z pomysłami, zapisujesz je gdzieś?


Pomysły szkicuję. Czasami te rysunki są bardzo staranne, aż sam się dziwię, jak je potem przypadkowo znajdę. Wstydzę się, gdy ktoś mnie odwiedza, a ja skupiony siedzę nad rysunkiem samochodzika. Mam jakiś rodzaj adhd. Gdy planuję sobie pracę, obstawiam się różnymi rzeczami.

A w tygodniu? Jak wygląda twój przeciętny dzień?

Zwykle wstaję niezbyt późno, bo mniej więcej o ósmej. Chociaż od niedawna lubię wcześnie się położyć, tak koło dwudziestej trzeciej, i wstaję potem nawet o piątej. Robię sobie kawę. Włączam radio. Mam radio w każdym pomieszczeniu. Chętnie słucham bloku porannego, który leci od siódmej do dziewiątej w tok fm: Wielowieyska, Żakowski, dawniej też Paradowska… Jem croissanta i maczam go w kawie. No i zaczynam palić papierosy. One są najgorsze. Pokonałem kokainę, cholerny nałóg porównywalny z heroiną, a tego rzucić nie potrafię.

Pracujesz przy tym stoliku?


Na górze jest biurko, ale tak, pracuję na ogół właśnie tutaj. Z prostego powodu – mam tu telewizor. Kiedy zrezygnowałem z kokainy jako katalizatora refleksji, zacząłem słuchać radia tok fm i oglądać tvn24. Mam nadzieję, że nie ulegam manipulacjom. Czasem zmieniam kanały.

Nie oglądałeś telewizji, jak brałeś kokainę?

W oglądaniu telewizji miałem krótką przerwę. Bo kokaina nie dość, że jest nielegalna, to dużo kosztuje. W pewnym momencie odpuściłem wszystko – odłączyli mi telewizję, często nie miałem nawet internetu. Potem wykaraskałem się z problemów finansowych, zmieniłem mieszkanie, mam telewizor, rower elektryczny, a nawet samochód.

Wcześniej miałem tylko mnóstwo inwencji. Teraz muszę obstawiać się różnymi rzeczami, które są katalizatorami działań: lubię dobre jedzenie, przyjemne alkohole, zwłaszcza te słodkie.

Po wylewie możesz pić?


Właściwie to mogę wszystko. Palę też trawkę. Chociaż marihuana znudziła mi się, gdy poznałem kokainę. Wcześniej wydawała mi się idealna do tworzenia satyry.

Jestem niewątpliwie artystą niewolnym od nałogów i skorym do eksperymentów ze swoją psychiką. Lubiłem też malutkie, powtarzam: malutkie, dawki LSD. Niewielkie ilości są dobre do pracy. Chętnie spróbowałbym każdego narkotyku, ale teraz już się boję.

To co teraz robisz, jak nie masz pomysłu?

Oglądam dużo telewizji. I się wkurzam. Czekam, aż pomysł przyjdzie. Jak nie przychodzi, idę spać i nastawiam budzik na piątą.

Dzwonek do drzwi. Okazuje się, że to przyjaciółka Marka, Agnieszka. Wchodzi do kuchni, wyciąga z torby i stawia na blacie różne buteleczki z ziołami, po czym oboje z gospodarzem kierują się na górę. Po chwili Marek Raczkowski wraca sam. Siada na oparciu fotela. Nalewa sobie kolejny kieliszek.

Naprawdę przepraszam za to zamieszanie, trudna sytuacja.

Nic nie szkodzi, życie. Ile dziennie wypijasz?


No, zwykle taką pięćdziesiątkę wysączę w ciągu kilku godzin pracy. Mam zresztą alkomat.

Pokazuje.

Nie byle jaki. Kosztował sześćset złotych. Przydaje mi się, gdy chcę wyjść z domu albo pojechać gdzieś samochodem. Zresztą często używam samochodu, żeby nie pić.

To znaczy?


No, jak wiem, że muszę być gdzieś, gdzie można pić, a w domu czeka praca do zrobienia, jadę samochodem, żeby nie pić. Jeżdżę też rowerem i dużo chodzę. Ale najczęściej jednak do knajp. Jem coś, wypijam gorącą sake, która wydaje mi się zdrowotna. I wracam pieszo dwa–trzy kilometry. Naprawdę byłem już jedną nogą na tamtym świecie. Mrożek napisał Baltazara po wylewie – musiał sobie siebie przypominać. Ja nie mam takich konsekwencji. To cud, że z tego wylewu wyszedłem w stu procentach.

Wyszedłeś z niego w stu pięćdziesięciu procentach. Jesteś szczęściarzem – dodaje przyjaciółka, schodząc na dół.

Marek Raczkowski, autoryzując tekst kilka miesięcy później, powiedział, że zachowa go sobie na pamiątkę, bo w międzyczasie wiele się zmieniło, był w szpitalu i teraz musi bardziej o siebie dbać.


Marek Raczkowski, urodzony w 1959 roku w Warszawie
– malarz, rysownik, plakacista, satyryk. Ukończył Wydział Architektury Wnętrz Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Publikował w „Przekroju”, „Polityce”, „Życiu”, „Gazecie Wyborczej”. Mieszka w Warszawie.





Marek Raczkowski: Nie ćpam. Bardzo za tym tęsknię, ale wiem, że było, minęło

Magda Żakowska

[ external image ]


To takie uczucie, jak rozstanie z kimś bliskim - mówi Marek Raczkowski o swojej tęsknocie za kokainą. Z narkotykowym stylem życia musiał zerwać po wylewie. Opowiada o tym Magdzie Żakowskiej w kolejnym wywiadzie rzece, zatytułowanym "Książka, którą napisałem, żeby mieć na odwyk". Publikujemy fragmenty prologu i mocne cytaty ze środka.

Miałeś wylew. Tydzień temu wyszedłeś ze szpitala. Jak się czujesz?*


- Świetnie. Lepiej niż przed wylewem. Dużo się przez ten krótki czas zmieniło.

I gdzie teraz jesteś?

- Mniej więcej w połowie zaliczki.

Przy naszej pierwszej książce całą zaliczkę wydałeś jeszcze przed pierwszą rozmową. I dług zdążyłeś zaciągnąć.

- Też jestem w szoku! Odkąd nie wciągam kokainy, mam tyle pieniędzy, że nawet portfel sobie kupiłem.

Ale najpierw opowiedz, co ci się właściwie stało.

- Miałem wypadek rowerowy. Stłukłem nogę i rękę, ale byłem w kasku. Nie mogłem ruszać przegubem i palcami ręki, ale w głowę się nie uderzyłem. Tymczasem tylko ona mnie bolała. I to tak, że wyłem. Drugiego dnia zemdlałem z bólu.

(...)

Ale do szpitala jechać nie chciałeś...

- Bo ja nie lubię szpitali. Od zawsze bałem się, że jak już pojadę do szpitala na badania, to w nim zostanę. Co się zresztą sprawdziło. Słabo pamiętam, co działo się potem.

Na SOR-ze miałeś świetny humor. Wszystkich zabawiałeś. Jedna pani, która czekała z córką w kolejce na badania, popłakała się ze śmiechu, kiedy tablicę informującą o objawach wylewu wziąłeś za plakat wyborczy SLD.

- Tak, to pamiętam. I jeszcze zastrzyk w tyłek - strasznie bolał.

(...)

Zrobiłeś się jakiś taki... poważny?

- Poważniejszy, ale nie poważny. Bo bycie na odwyku to jest poważny temat. Trzeba być poważnym. Humor mam ten sam, ale mniej się nim chyba cieszę.

Zastanawiałeś się nad tym, co będzie?

- Pamiętam noc przed operacją. Zastanawiałem się wtedy, jak to jest - otwierają ci czaszkę i wpada tam powietrze. A potem ją zamykają. I co się dzieje z tym powietrzem zamkniętym pod czaszką?!

Wielu ateistów w takim momencie zaczyna szukać wyjścia awaryjnego. Że może jednak coś jest po śmierci. Że może jednak Bóg jest.


- Nie miałem takich myśli. I żartowałem sobie z księdza, który uparcie chciał mnie wyspowiadać przed operacją. Myślałem sobie, że najwyżej się nie obudzę. Że to w sumie nie jest takie straszne - po prostu mnie nie będzie.

Nie wierzę. Nie bałeś się?

- Bałem się potwornie. Że obudzę się nie do końca sprawny. Było olbrzymie ryzyko, że tak właśnie będzie. Pierwsze, co pamiętam po operacji to lekarz, który każe mi dotknąć palcem nosa. Wykonałem to zadanie bezbłędnie i byłem z siebie niebywale dumny. Jak uczeń - siadaj, pięć. Potem było trudniejsze zadanie: piętą lewej nogi dotknąć kolana prawej, liczenie w przód i w tył. Kiedy to też się udało, odetchnąłem. Uznałem, że umysł i mechanika działają.

Czyli jednak masz w życiu szczęście.


- Mam! Po operacji dowiedziałem się, jak blisko byłem śmierci. Połowa ludzi umiera podczas takiego wylewu. Szok. Dwie kulki - czarna i biała. Wyciągaj z woreczka! (...) A ja przeżyłem i znów jestem kompletnie zdrowy. Nie ćpam. Pogodziłem się z rodziną. Nagle doceniłem wartość, jaką jest posiadanie bliskich - rodziny i przyjaciół. Ogromna liczba pozytywnych rzeczy się dzięki temu wylewowi wydarzyła.

(...)

Czy zdarzały ci się momenty zwątpienia w to, że Boga nie ma?


- Odkąd wiem, że go nie ma, to nie.

W szpitalu miałeś poczucie, że jesteś uprzywilejowany - znany rysownik etc.?


- Trudno powiedzieć. Po operacji przewieźli mnie ze szpitala MSW na oddział pooperacyjny do szpitala na Solcu. Było tam dość koszmarnie, ale nie mogę powiedzieć, że było źle. Wszyscy, którzy mnie tam odwiedzali, strasznie na ten szpital narzekają, ale ja się szybko do tego przyzwyczaiłem. Pielęgniarki były oschłe i ostre, ale - może to dziwnie zabrzmi - ich zachowanie wydawało mi się właściwe. Pacjenci są nieznośni. Ich rodziny też. Na tej samej zasadzie zrozumiałem surowość nauczycieli, kiedy w liceum miałem poprowadzić jedną lekcję.

(...)

Byłeś trudnym pacjentem...


- Z perspektywy pielęgniarek na pewno. Chociaż nie byłem upierdliwy, starałem się nie naciskać tego alarmowego dzwoneczka, nie zawracać im sobą głowy. Ciągle myślałem tylko o tym, żeby stamtąd uciec. I uciekałem. Raz policja mnie nawet szukała, jak pojechałem do domu wykąpać się w wannie. Przerażająca była szpitalna hierarchiczność. Niższe rangą pielęgniarki boją się tych wyższych rangą, młodsi lekarze boją się profesorów, a pacjent jest oczywiście gdzieś na szarym końcu tego łańcucha. Trochę jak w więzieniu - trzeba sobie wypracować miejsce, zawalczyć o szacunek. I chyba mi się udało. Nawet bym poszedł teraz do nich, przyniósł jakieś czekoladki, ale na samą myśl, że miałbym tam znowu wejść, ciarki przechodzą mi po plecach. Boję się, że znowu mnie nie wypuszczą.

Pamiętasz tę scenę z „Wszyscy mówią: kocham cię” Woody'ego Allena, kiedy okazuje się, że syn głównych bohaterów po operacji tętniaka zmienia kompletnie orientację polityczną? Przed operacją był czarną owcą, republikaninem w rodzinie demokratów, po operacji - demokratą do potęgi.

- Pamiętam. Pytasz, czy boję się, że mnie też ta operacja jakoś zmieniła? No jasne, że się boję. I widzę w sobie zmiany. Nie chce mi się pracować, znowu - po kilkunastu latach - stałem się miłośnikiem wychodzenia z domu, łażenia po mieście, strojenia się. Zrobiłem się trochę taki, jaki byłem przed laty. Ale to chyba normalne, nie mam już w domu takich pasjonujących zajęć, jakie miałem kiedyś.

Czyli jakich?


- Nie ćpam. Bardzo za tym tęsknię, ale wiem, że było, minęło. Pogodziłem się z tym. To takie uczucie, jak rozstanie z kimś bliskim - jest tęsknota, ale trzeba sobie powiedzieć: trudno, powrotu nie będzie.

Gdybyś dostał od prezydenta Dudy order - poszedłbyś go odebrać?


- To zależy, czy chodziłoby o sam order, czy order i jakąś nagrodę pieniężną albo dożywotnią pensję... Ale chyba i tak bym nie poszedł.

To wróćmy do pytania o to, gdzie teraz jesteś?

- Jestem na trudnym etapie po rozstaniu. Jest smutek, ale też pogodzenie się z losem i nadzieja na nowe. Po wyjściu ze szpitala byłem już na dwóch imprezach, widziałem wysypaną kreskę, palono przy mnie jointy, pito przy mnie wino i wódkę, i dałem radę. Tęsknota za kokainą w końcu minie i może pojawi się jakaś nowa pasja? Nie mogę się już doczekać.

Chciałbyś teraz zachorować na jakąś niegroźną chorobę, na którą lekarstwem jest medyczna marihuana?

- Wolałbym taką chorobę, na którą lekarstwem jest medyczna kokaina. Wydaje mi się nawet, że już mam taką chorobę...

Bałeś się, że wylew, a potem operacja na otwartym mózgu mogą uszkodzić ci talent?


- Byłem tym przerażony. I nadal jestem. Bo nie mogę, nie potrafię wrócić do pracy. Po wyjściu ze szpitala niczego jeszcze nie narysowałem. Ciągle jadę na tym, że wszyscy mnie zapewniają, że jeszcze nie muszę. Wielokrotnie już próbowałem sobie powiedzieć: „Dzisiaj wracasz do pracy”, ale nic z tego. Po prostu nie wiem, co narysować. Nic nie wydaje mi się godne pierwszego rysunku.

Może po prostu boisz się tego pierwszego rysunku? Że musisz nim udowodnić, że na trzeźwo potrafisz rysować co najmniej tak samo śmiesznie, jak naćpany?

- Na pewno. Zdaję sobie sprawę, że ludzie uważają, że połowa mojego sukcesu wynika z tego, że wspomagam się różnymi substancjami. Poza tym muszę udowodnić, że mimo wylewu mózg mi działa jak dawniej.

A jeśli okaże się, że na trzeźwo już nie potrafisz? Co wtedy?

- Wtedy wrócę do ćpania. Nawet kosztem życia.

***

* Rozmowa została przeprowadzona w lipcu. Marek Raczkowski odbył odwyk i znowu rysuje.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 640 / 118 / 0
Największy narkotykowy bazar zamknięty, administrator popełnił samobójstwo
Źródło: https://zaufanatrzeciastrona.pl/post/na ... mobojstwo/


AlphaBay, jeszcze do niedawna największy działający narkotykowy bazar w sieci Tor, znienacka zniknął ok. tygodnia temu. Najnowsze doniesienia wskazują, że był to efekt skoordynowanej akcji organów ścigania w kilku krajach.

Od czasów SilkRoad nie było przypadku tak zdecydowanej dominacji na rynku handlu narkotykami w sieci. Po zamknięciu SilkRoad, który przetarł drogę swoim licznym następcom, nowych bazarów nie brakowało, jednak żaden nie działał tak długo i nie zdobył tak dużego udziału w rynku. AlphaBay, uruchomiony w grudniu 2014, pod koniec swojego istnienia oferował ok. 300 000 nielegalnych towarów, usług i substancji (głównie narkotyków). Obroty serwisu szacowane były na 600 – 800 000 dolarów dziennie, co przy kilkuprocentowej prowizji właścicieli było bez wątpienia prawdziwą żyłą złota. Aż do 5 lipca…

Tajemnicze zniknięcie

5 lipca serwery AlphaBay przestały działać. Było to zaskoczeniem dla użytkowników, ponieważ akurat ten market zyskał uznanie ze względu na bardzo stabilne działanie, a przerwy serwisowe był zapowiadane z odpowiednim wyprzedzeniem. Kiedy po dobie serwery ciągle były niedostępne, w sieci zaczęły pojawiać się spekulacje co do przyczyny takiego stanu rzeczy. Dominującym wątkiem był tzw. exit scam, czyli zamknięcie serwisu przez właściciela, który ucieka ze gromadzonymi w nim środkami. Klienci, doświadczeni analogicznymi wydarzeniami w przypadku chociażby takich marketów jak Evolution czy Atlantis, najwyraźniej nie dopuszczali do świadomości scenariusza, w którym AlphaBay zamykają organy ścigania. Ten okres niepewności trwał aż do dzisiaj, kiedy to potwierdziły się krążące od kilku dni plotki. The Wall Street Journal ogłosił, że serwery AlphaBay zostały zarekwirowane przez kanadyjskie organy ścigania na zlecenie FBI a w Tajlandii zatrzymano domniemanego właściciela serwisu.

Co wiemy o zamknięciu AlphaBay

Ze skąpych informacji wynika, że serwery AlphaBay zlokalizowane były w Kanadzie, w Montrealu oraz w Trois-Rivières. Maszyny zatrzymała Kanadyjska Królewska Policja Konna na zlecenie FBI w dniu 5 lipca. Jednocześnie w Bangkoku zatrzymano niejakiego Alexandre Cazesa, obywatela Kanady, który mieszkał w Tajlandii już 8 lat. Nakaz aresztowania Cazesa dotarł podobno 30 czerwca i kilka dni trwały przygotowania do jego realizacji. Zatrzymano go w jego domu (rzekomo jednym z trzech) a wraz z nim w ręce policji trafił co najmniej Lamborghini Aventador (a niektóre źródła mówią o 4 podobnych samochodach).

[ external image ]
Cazes został umieszczony w areszcie, gdzie miał oczekiwać na deportację do USA. 12go lipca znaleziono go w łazience celi, powieszonego na ręczniku.

[ external image ]
Profil Cazesa w serwisie LinkedIn pasuje zarówno do opisu podejrzanego, jak i do charakteru prowadzonej działalności.


[ external image ]
Projektowanie aplikacji WWW i robionego na zamówienie oprogramowania dla podmiotów handlowych a także konfiguracja sieci i hostingu – brzmi wiarygodnie. Także zestaw kompetencji wskazuje, że mógł być administratorem AlphaBay.

[ external image ]

Efekty zamknięcia AlphaBay

Podobnie jak po zamknięciu SilkRoad na rynku nastąpił chaos. W sytuacji, gdzie żaden inny market nie miał równie istotnej pozycji jak AlphaBay, kolejne serwisy padały pod natłokiem nowych klientów. Hansa Market wstrzymał rejestrację ogłaszając problemy techniczne, podobne wyzwania spotkały także Dream Market, który nie potrafił sobie poradzić z napływem nowych użytkowników. Dobrym przykładem reakcji rynku jest opracowany przez nas wykres nowych rejestracji marketu Black Market Reloaded, który w momencie zamknięcia SilkRoad rejestrował 5 tysięcy nowych kont dziennie (mimo regularnych przestojów) – a warto pamiętać, że było to kilka lat temu, gdy popularność tego typu serwisów była wielokrotnie mniejsza niż dzisiaj.

Ryzyka zakupu narkotyków w sieci

Choć zakup narkotyków przez internet jest bezpieczniejszy niż zakupy na ulicy (brak przemocy fizycznej, system reputacji sprzedawców pozwalający na unikanie produktów niskiej jakości), to wiąże się z innymi ryzykami. Jeden z internautów opublikował bowiem list, który znalazł w swojej skrzynce pocztowej:



Najwyraźniej jeden ze sprzedawców, z którego usług korzystał w serwisie AlphaBay, zapisał sobie adresy wszystkich klientów i wysłał im notatkę z zaproszeniem na swoje nowe konto na Hansa Market. Zatem jeśli ten sprzedawca wpadnie w ręce policji (a sądząc po tym zachowaniu szansa jest spora), to wraz z nim wpadną wszyscy klienci.


Zamknięcie AlphaBay ma bez wątpienia dla niektórych internautów pozytywne skutki – na Reddicie można znaleźć taki oto wpis:
[ external image ]


Oczywiście nikt nie powinien się łudzić – w miejsce AlphaBay powstaną inne serwisy i zabawa w kotka i myszkę będzie trwała jeszcze bardzo długo.
Uwaga! Użytkownik DorianGray nie jest już aktywny na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 657 / 92 / 0
Uwaga! Użytkownik KickInTheEye nie jest już aktywny na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Narkotyki w ściekach. Po raz pierwszy w unijnym badaniu uwzględniono polskie miasto
AUTOR: DANUTA PAWŁOWSKA

tabela interaktywna:
http://public.tableau.com/views/narkoty ... ublish=yes

W tym roku do europejskiego badania ścieków na obecność śladów narkotyków włączono Polskę. Wśród 54 miast, w których Europejskie Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii przefiltrowało ścieki, znalazł się Kraków.

- kokaina jest najbardziej popularna w Antwerpii i Londynie;
- metamfetamina to specjalność naszych południowych sąsiadów;
- polskie nastolatki coraz rzadziej sięgają po narkotyki.

O narkotykowej mapie Europy na podstawie ścieków pisaliśmy już trzy lata temu. Badanie polega na pobieraniu próbek miejskich ścieków przez 24 godziny, wyodrębnieniu z nich substancji powstałych w wyniku metabolizmu narkotyków i szacowanie na tej podstawie spożycia narkotyków na tysiąc mieszkańców.

Kraków w tych pomiarach wypadł bardzo dobrze, na pewno nie jest miastem odurzonych. Tym bardziej że próbki do badania były pobierane w marcu - można więc przyjąć, że wyniki dotyczą tylko mieszkańców.

Z raportu o zawartości śladów narkotyków w ściekach komunalnych wynika, że stolicą kokainy w Europie jest Antwerpia. Średnie zużycie tego narkotyku na jednego mieszkańca tego belgijskiego miasta wynosi ponad 1 mg. Jednak jeśli wziąć pod uwagę tylko dni robocze, to pierwsze miejsce należy do londyńczyków.

Zużycie kokainy od poniedziałku do piątku w Londynie wynosi 950 mg na 1000 mieszkańców na dzień. Dawka śmiertelna podana podskórnie to 20 mg. Także w Antwerpii ecstasy jest najbardziej popularne, średnie zużycie na 1000 mieszkańców wynosi 98 mg, przy niewiele większej dawce śmiertelnej (120 mg).

Największe spożycie amfetaminy badacze odnotowali w Sztokholmie – 210 mg na 1000 mieszkańców (dawka śmiertelna tego narkotyku wynosi 1 g). metamfetamina natomiast jest popularnym narkotykiem za naszą południową granicą. Zarówno Słowacy, jak i Czesi to najwięksi konsumenci tego stymulanta. W Bratysławie w dzień roboczy przypada około 4 dawek na 1000 mieszkańców.

Nie podlega badaniu obecność w ściekach marihuany i substancji pochodnych konopi, ponieważ ich identyfikacja jest trudna i obarczona błędem.



tabela interaktywna:
http://public.tableau.com/views/mlodzie ... ublish=yes

W Polsce instytucją, która współpracuje z unijną agencją, jest Centrum Informacji o Narkotykach i Narkomanii, które również prowadzi własne badania. Dobrze przepytaną grupą pod względem eksperymentów z substancjami odurzającymi są nastolatki. CINN właśnie opublikowało raport Młodzież 2016. Badaniem objęto uczniów szkół ponadgimnazjalnych, czyli 16-18 latków.

Zdaniem Michała Kidawy z CINN wśród młodzieży widać stabilizację pod względem liczby osób zażywających narkotyki. Duży skok zaobserwowano siedem-osiem lat temu, kiedy łatwo dostępne były dopalacze. Po skutecznej walce ze sklepami „dla kolekcjonerów” odsetek młodzieży przyznającej się do eksperymentów z narkotykami spadł. W 2010 r. 11 proc. uczniów przyznało się, że przynajmniej raz spróbowało dopalaczy, przez sześć lat ten odsetek zmniejszył się kilkukrotnie – do 3,5 proc. w 2016 r.

W 1998 r. 55 proc. ankietowanych uczniów przyznało, że na terenie ich szkoły zdarzają się przypadki zażywania narkotyków, w 2016 r. odpowiedziało tak 35 proc. W liceach jest to 25 proc., w technikach 41 proc., a najwyższy odsetek w szkołach zawodowych – 45 proc.

W badaniu sprawdzano także, czy uczniowie wiedzą, gdzie kupić narkotyki. W 1994 r. co piąty nastolatek wiedział, od kogo lub gdzie można kupić narkotyki. W 2003 r. taką wiedzę już miała połowa uczniów. Z najnowszego badania wynika, że 69 proc. uczniów nie wie, gdzie mogłoby się udać po narkotyki, ale 22 proc. łatwo mogłoby się dowiedzieć.

Zdaniem specjalistów ważniejszą informacją z badania jest odpowiedź na pytanie: „Czy ktoś kiedykolwiek proponował ci narkotyki?“. Od 1994 r. procent takich wskazań systematycznie rósł, najwyższy poziom był w 2003 r. – 47 proc. uczniów miało taką propozycję. Od tego czasu jednak wskaźnik spada. W 2016 r. 36 proc. uczniów miało propozycję kupna narkotyków.

Najpopularniejszym narkotykiem wśród młodzieży jest marihuana – 42 proc. uczniów przynajmniej raz w życiu ją paliło.


Źródła:

http://www.emcdda.europa.eu/topics/pods ... r-analysis

http://www.cinn.gov.pl/portal?id=166545
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Oto kwiat, który zrewolucjonizował Ziemię
Wojciech Mikołuszko

[ external image ]
Przodek wszystkich kwiatów sprzed 140 mln lat (Nature)

Wreszcie udało się zrekonstruować wygląd pierwszego kwiatu, jaki pojawił się na Ziemi. Ktoś, kto zerknąłby na ten kwiatek, mógłby go łatwo zlekceważyć. W końcu trudno się spodziewać, że takie chucherko stanie się zarzewiem rewolucji, która zmieni Ziemię. Cóż, kwiatek miał zapewne nie więcej niż 1 centymetr średnicy. Ponad dziesięć płatków, niezróżnicowanych na zielony kielich i kolorową koronę jak u dzisiejszych roślin, ułożone było w okółkach. Otaczały one znajdujące się w środku ponad 10 pręcików (czyli męskich organów rozrodczych) i ponad 5 słupków (czyli żeńskich organów rozrodczych). Taką rekonstrukcję opublikował właśnie w „Nature Communications” zespół 36 naukowców. https://www.nature.com/articles/ncomms16047

Ale to niemal reguła w dziejach życia na naszej planecie, że początki wielkich przemian są skromne i łatwe do przeoczenia. Dopiero patrząc wstecz, widać, jak ogromny potencjał w nich tkwił.

To samo dotyczy roślin kwiatowych. Ta grupa organizmów liczy dziś blisko 300 tysięcy gatunków. To 90 proc. wszystkich roślin na lądach. Od nich zależy większość lądowych zwierząt.
Również człowiek nie byłby w stanie przetrwać bez ich pomocy, bo na nich opiera się choćby całe rolnictwo. Dlatego botanikom tak zależy, by zrozumieć ich początki. A z tym, mimo dziesiątków lat badań, nadal jest trudno.

Szacuje się, że rośliny kwiatowe pojawiły się gdzieś między 140 a 250 mln lat temu. Na Ziemi dominowały wtedy już rośliny nasienne, czyli takie, które swoje zarodki zamknęły w łupinie nasiona.


To w dużej mierze pozwoliło im uniezależnić rozmnażanie od wody i tym samym podbić tereny suche. Ponieważ te wczesne nasiona nie były niczym okryte, pierwsze nasienne nazywa się nagonasiennymi. Dziś do nich należy sosna, świerk czy miłorząb. Obecnie są one w mniejszości, bo w trakcie ery dinozaurów część z nich nauczyła się okrywać swe nasiona dodatkową warstwą.


Odbyło się to – jak pisze Thor Hanson w książce „Triumf nasion” – „z tego samego powodu, dla którego ludzie sięgają po ręcznik czy szlafrok po wyjściu z kąpieli. Mój trzyletni syn Noah wciąż kąpie się w wanience, którą kupiliśmy przed jego urodzeniem. Teraz może z niej wyjść samodzielnie, ale gdy tylko się z niej wygramoli, natychmiast otulam go wielkim puchatym ręcznikiem. Oczywiście nie dlatego, że chcę pruderyjnie zakryć jego nagość, lecz z tej przyczyny, że jego małe ciałko wygląda tak delikatnie i krucho. Wywołuje to we mnie natychmiastową reakcję opiekuńczą. Choć rośliny nie biegają po ręcznik, ta sama ewolucyjna presja działa także na nie – i to ona sprawiła, że któraś z grup nagonasiennych nauczyła się zwijać liść z zalążkami, by je lepiej chronić”. Takie okrycia nasion szybko dalej ewoluowały, „a proste liście zamieniły się w oszałamiająco zróżnicowane struktury, które nazywamy ogólnie owocami. Podobnie jak ubrania owoce mogą chronić, ale mogą też przyciągać i wabić, co dało okrytonasiennym wielką szansę na mamienie i wykorzystywanie zwierząt do rozprzestrzeniania nasion”.

Początkiem owocu jest zawsze kwiat o charakterystycznej budowie. Skamieniałości tych najstarszych były nieliczne, niepewne i sięgały ledwie 130 mln wstecz. Dlatego zespół botaników kierowany przez Hervé Sauqueta z Uniwersytetu Paris-Sud we Francji i Jürgena Schönenbergera z Uniwersytetu Wiedeńskiego w Austrii poszli inną drogą.

[ external image ]
Graf pokazujący pochodzenie współczesnych gatunków roślin od kwiatu sprzed 140 mln lat Nature

Naukowcy zebrali gigantyczną bazę ponad 13 tys. danych o DNA i budowie 792 gatunków roślin kwiatowych. Po 6 latach analizy ułożyli je w diagram pokrewieństw, którego kluczowe elementy skalibrowali w oparciu o 136 danych paleontologicznych. I właśnie u nasady tego drzewa rodowego wyłonił się ów pierwotny kwiat. Badaczy najbardziej zaskoczyło, że płatki miał ułożone w okółkach, a nie – jak dotychczas przypuszczano – spiralnie. Prawdopodobnie też jego dalsza ewolucja początkowo przebiegała nie poprzez wzrost złożoności, lecz odwrotnie: uproszczenie. – Usuwając ledwie kilka elementów z tego przodka – powiedział Hervé Sauquet dla magazynu „Science” – bardzo szybko zbudujemy połowę różnorodności dziś żyjących kwiatów.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Saga o ludziach pięści. Szczecinianie atakują czarne rynki Norwegii
Adam Zadworny

[ external image ]

Wieki temu berserkowie, czyli najwaleczniejsi z wikingów, podbijali Słowian. Dzisiaj berserkowie z Polski podbijają Norwegię jako dystrybutorzy nielegalnego alkoholu i narkotyków.
Poniemieckie kamienice przy ul. Kolumba w Szczecinie wyrastają wprost z Odry. Tej okolicy nigdy nie remontowano. Nad bramą nr 5 nie ma żadnego szyldu, choć działa tu największy klub MMA w Polsce, z którego wywodzą się mistrzowie świata i Europy w mieszanych sztukach walki.

Największą gwiazdą Berserker’s Team jest wielokrotny mistrz walk wszelkich Michał Materla, który przed kilkoma dniami po siedmiu miesiącach spędzonych w areszcie wyszedł na wolność. Poznańska prokuratura zarzuca mu udział w gangu przemycającym kokainę z Aruby i haszysz z Azji oraz handlującym na wielką skalę nielegalnymi papierosami.

Według policjantów zajmujących się przestępczością zorganizowaną klub z ulicy Kolumba ma podskórne życie – jest kuźnią wojowników przestępczego podziemia.

Przez zaniedbane podwórko wchodzę do oficyny. Na pierwszym piętrze, w wielkiej sali ćwiczy 20 mężczyzn w różnym wieku. Większość ma za sobą zawodowe walki. Trwa rozgrzewka. Jeden z ćwiczących chłopaków, „Sztanga”, puszcza gangsterski rap.

Niektórych ciągnie do szamba


Berserker to nieznający bólu ani strachu nordycki wojownik. Według germańskiej mitologii nie ma siły, która mogłaby go powstrzymać. Berserkowie samookaleczali się, aby zwiększyć swoją wściekłość, i walczyli bez zbroi, by wzbudzić we wrogu większy strach.

Nazwę Berserker’s Team wymyślił Piotr Bagiński, z którym rozmawiam na sali treningowej. To wielokrotny medalista Polski oraz zagranicznych turniejów w jiu-jitsu, startował też w mieszanych walkach. Jak twierdzi, nazwa teamu „miała odzwierciedlać zapał i wolę walki zawodników ze Szczecina”.

W tym roku po raz drugi w historii klubu Berserker’s Team został drużynowym mistrzem Europy w submission fighting ADCC. Ale Bagiński wie, że chcę z nim rozmawiać nie o sukcesach sportowych, lecz „podskórnym życiu".

– Niech pan spojrzy, nie ćwiczą tu gangsterzy, tylko normalni ludzie – mówi. – Cały przekrój społeczny. Przychodzą do nas adwokaci, jest strażak, wpadają na trening biznesmeni. Są też chłopaki pracujące fizycznie.

– Nie pytam o normalnych ludzi, tylko berserkerków – mówię. – Czy, jak pan woli, gang sportowców.

– Wszędzie są tacy, którzy dokonują w życiu złych wyborów – odpowiada Bagiński. – Niektórych ciągnie do szamba. Z niektórymi o tym rozmawiam. Jedni słuchają, inni nie.

Wojownicy i tajniacy


Berserkowie stanowili elitę wojowników, więc możni zabiegali, aby mieć ich na swoich usługach. Np. norweski król Harald I Pięknowłosy (przełom IX i X w.) miał gwardię przyboczną złożoną z berserków.

Dzisiaj o wojowników szczecińskiego MMA też zabiegają niektórzy ludzie z pieniędzmi.

– Chodzi nie tylko o sportowe emocje i blichtr w kuluarach gali Konfrontacji Sztuk Walki – mówi oficer szczecińskiego CBŚP. – Wojownicy MMA mają wpływy w półświatku i posłuch na mieście. Mogą zapewnić poczucie bezpieczeństwa ludziom z pieniędzmi, którzy zostają ich sponsorami. Czasami to szemrani biznesmeni.

Jest tajemnicą poliszynela, że gwiazda Berserker’s Team Michał Materla współpracował z biznesmenem z branży paliwowej, którym od lat interesuje się policja. Obu panów zarejestrował przed dwoma laty uliczny monitoring. Widać spotkanie dwóch grup mężczyzn. Wśród nich są Czeczeni powiązani z gangami, sponsor Materli, a także mężczyzna mający niegdyś kontakty z gangami samochodowymi i wreszcie sam mistrz MMA. Po krótkiej wymianie zdań Materla uderza jednego z mężczyzn w twarz. Chwilę potem zostaje zaatakowany nożem. Ranny sportowiec pojechał wtedy do szpitala. Nie chciał jednak obciążać swoich adwersarzy. Mimo to dzięki monitoringowi sprawa bójki wpłynęła do sądu i dla kilku uczestników zakończyła się wyrokiem.

– Ja nie pytam chłopaków, co robią po godzinach – tłumaczy Bagiński.

Ale przyznaje, że siedziba jego klubu jest regularnie obserwowana przez tajniaków.

Sznyt i styl kosztują


W okresach pokoju oraz chrystianizacji terenów nordyckich berserkowie byli wyrzutkami żyjącymi z rabunków i grabieży. Niektórzy stali się najemnikami. O tym, jak to się odbywa dzisiaj, opowiada trzydziestolatek, również trenujący, mający kontakty na mieście i tajniaków z CBŚP na karku.

– Pamiętaj, że w MMA nikt nie bada dopingu – mówi. – Miesięczna dawka sterydów i innych prochów może kosztować nawet 3 tys. Sznyt i styl życia, których należy się trzymać, też kosztuje. Ze stania na bramce dyskoteki na to wszystko nie zarobisz. Pewnego dnia dzwoni znajomy i proponuje: „Musimy ściągnąć kasę od jednego frajera, który się nie rozliczył. Będziesz tylko stał i robił wrażenie”. Wpadają pierwsze łatwe pieniądze. W końcu przychodzą zlecenia od ekip.

Grupy przestępcze zlecają sportowcom udział w wymuszeniach, pobiciach. W Szczecinie mówi się, że zdeprawowanym wojownikom MMA znudziła się już praca dla innych, więc kilka lat temu stworzyli własny gang. Połączyły ich krew i pot przelewane na treningach oraz chęć zarobienia większych pieniędzy. Mówią o nich „sportowcy” albo „gang sportowców”. Napakowani, wytatuowani. Łysi albo podgoleni jak siedemnastowieczna szlachta. Niektórzy z brodami. Nie mają ścisłego kierownictwa, lecz kilku liderów. Przez kilka ostatnich lat nikt w mieście im nie podskoczył. Kontrolowali bramki w szczecińskich lokalach, zapewniali ochronę, odbierali długi. W czasie porachunków zakładali kominiarki.

W aktach śledztw dotyczących działalności „sportowców” i opowieściach z przestępczego podziemia przewijają się nazwiska ludzi związanych z klubem z Berserker’s Team. Dlatego w Szczecinie niektórzy zaczęli nazywać ich berserkami. Liderzy Berserker’s Team przekonują jednak, że to krzywdzące dla ich klubu uproszczenie i nie są żadną wylęgarnią gangsterów.

– Czy istnienie korupcji w piłce nożnej obciąża wszystkich piłkarzy i ich kluby? – pytał Robert Siedziako, rzecznik Berserker’s Team.

Bagiński: – Przychodzili kiedyś do nas na treningi policyjni antyterroryści. Ale ich „góra” im tego zakazała i przestali przychodzić. Nie wiem dlaczego.

Norweskie gangi z Azji, Afryki i Szczecina

Według niektórych źródeł wiking przeistaczał się w berserka poprzez spożycie wywaru z grzybów, np. Muchomorów czerwonych.

Berserkom-bandytom w głowach miesza się od anabolików i kokainy (mocniej uzależnieni palą białą damę, a nie wciągają nosem).

– Dla naszych bandytów nie ma lepszego rynku narkotykowego od Norwegii – mówi oficer policji. – Tam pizza w przeliczeniu na złotówki kosztuje 300 zł. Mniej więcej tyle samo na ulicy kosztuje tam gram marihuany, który u nas można kupić w hurcie za kilkanaście zeta.

Z rozpoznania policji wynika, że „sportowcy” sami wzięli się za interesy, które kiedyś chronili. Zaczęli od przemytu piwa. Po wpadce kilku transportów wzięli się za mocny alkohol, bo z tego są większe pieniądze. Jeszcze większe z marihuany. Po „trawie” przerzucili się na amfetaminę.

– W Norwegii nawet zwykli Polacy pracujący na budowach dorabiali sobie drobnym przemytem i handlem – opowiada szczecinianin od lat żyjący z alkoholu. – Nagle pojawili się szczecińscy „sportowcy”, którzy mieli ambicję kontrolowania wszystkich polskich interesów. Opornych tłukli. Wielu „singli” musiało od tej pory dla nich pracować.

Problem z „berserkami” w Norwegii stał się na tyle poważny, że oficerowie szczecińskiego CBŚP regularnie wyjeżdżają do tego kraju. Z ich relacji wynika, że tamtejsze służby od lat mają na oku „gang sportowców”, ale nie notują większych sukcesów śledczych. W Oslo traktuje się ich tak samo poważnie jak grupy przestępcze z Azji i Afryki.

Pokłócili się i ktoś sypie


Jakiś czas temu „sportowcy” pokłócili się o pieniądze i podzielili na dwie części. To oni według policji stoją za krwawą wojną w szczecińskim półświatku, w ramach której w ubiegłym roku od ciosu maczetą zginął bokser Krzysztof S. „Skorupa”.

Tomasz K. „Skarface”, człowiek, któremu prokuratura przypisuje tę zbrodnię, dwukrotnie wcześniej uciekł z rąk norweskiej policji. W końcu złapano go i w ramach ekstradycji przewieziono do Szczecina.

Inny wątek: brat zabitego „Skorupy” Jacek S. jest jednym z podejrzanych w śledztwie Prokuratury Krajowej w sprawie przemytu narkotyków do Skandynawii. Wielu poszło za kraty, bo ktoś sypie. Reszta na ten temat jest tajna – prokurator Aldona Lema z wydziału walczącego z gangami nie zdradza żadnych informacji.

Jak ćwiczyć w kiciu

Według przekazów jeden berserker mógł walczyć z wieloma przeciwnikami i położyć wszystkich trupem.

W grudniu 2016 r. po jednego Michała Materlę przyszło kilkunastu antyterrorystów. W domu, w którym poza nim była żona i małe dziecko, użyli granatów hukowych. W kilku województwach zatrzymano wtedy 21 osób podejrzewanych o udział w szczecińskim gangu, w akcji wzięło udział w sumie około 300 funkcjonariuszy. Ciekawostka: początkiem tej sprawy była ekshumacja zwłok kuriera narkotykowego zmarłego w lutym 2012 r. Na sekcji zwłok w żołądku i jelicie wykryto 12 pakietów z płynną kokainą.

Materla – mistrz MMA z Berserker’s Team – siedział w pojedynczej celi, nosił pomarańczowy drelich. Trenował w celi trzy razy dziennie i – jak mówił dziennikarzom jego adwokat – traktował areszt jako obóz sportowy o zaostrzonym rygorze. Wyszedł na wolność za kaucją 150 tys. zł.

– To nie jest nagroda za przyznanie się do winy czy też za współpracę z prokuraturą, bo mój klient do winy się nie przyznaje i nie współpracuje – mówi obrońca sportowca adwokat Jakub Łysakowski. – Stoimy na stanowisku, że zarzuty stawiane w tej sprawie Michałowi Materli są bezpodstawne.

Sam sportowiec obwieścił, że w najbliższym czasie wraca na matę. Chce napisać książkę o sposobach ćwiczenia tężyzny pod celą. Potrzebuje zarobku, bo prokuratorskie zarzuty sprawiły, że stracił sponsorów, którzy nie chcą być wiązani z gangsterką. Sprawa uderza też wizerunkowo w klub.

– Trudno. My i tak stoimy za Michałem murem – mówi Bagiński.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Legalizacja marihuany. Czy Europa pójdzie drogą USA?
Monika Rębała

[ external image ]
Już teraz medyczna marihuana produkowana w Holandii kosztuje 50 zł za gram. Tyle ile dobrej jakości towar od dilera (Fot. Seth Perlman/AP)

Francuzi chcą zmienić prawo, by posiadanie marihuany nie było już karane więzieniem. Katalończycy wprowadzili regulacje dotyczące klubów uprawy konopi. Czy marihuana będzie legalna w Europie?
Zmiana prawa była wyborczą obietnicą prezydenta Emmanuela Macrona. Prace nad ustawą zapowiedział już w maju minister spraw wewnętrznych Gérard Collomb.

– W ubiegłym roku 180 tys. osób złamało prawo zakazujące posiadania narkotyków. Średnio każda z tych spraw zajęła policji sześć godzin. Czy system jest efektywny? Nie. Trzeba go takim uczynić, by policja mogła się zająć istotniejszymi sprawami – mówił rzecznik rządu Christophe Castaner.

Zgodnie z obowiązującym wciąż prawem za posiadanie nawet niewielkiej ilości trawki grozi do roku więzienia i grzywna w wysokości blisko 4 tys. euro. Jeśli nowe regulacje wejdą w życie, posiadanie marihuany nadal jednak będzie przestępstwem.

Kluby uprawy konopi

Z kolei w środę parlament Katalonii wprowadził regulacje dotyczące tzw. klubów uprawy konopi. W ciągu roku taki klub będzie mógł wyprodukować do 150 kg marihuany, a jego członkowie, co najmniej 21-letni, będą mogli kupić do 60 gramów miesięcznie.

Kluby działają trochę jak spółdzielnie: członkowie uprawiają konopie razem, a zbiory dzielą później między siebie. W Hiszpanii uprawa marihuany na własny użytek nie jest karalna, klubowicze wychodzą więc z założenia, że jeśli jedna osoba może uprawiać jedną roślinę, to 10 osób może już ich mieć 10. Aby uniknąć zarzutów o handel narkotykami, organizacje działają na podstawie umów, mają też określoną liczbę członków i wpisowe. W kraju działa ich 700-800.

W ubiegłym roku stany Kalifornia, Massachusetts, Maine i Nevada w Stanach Zjednoczonych zalegalizowały marihuanę. Wcześniej zrobiły to Alaska, Kolorado i Waszyngton. Podobnie zamierza zrobić Kanada. Czy Europa pójdzie w podobnym kierunku?

Według najnowszego raportu Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii (EMCDDA) produkty na bazie konopi indyjskich (marihuana i haszysz) mają największy udział w rynku niedozwolonych środków odurzających w Europie (38 proc.), a ich szacunkowa sprzedaż detaliczna osiągnęła wartość 9,3 mld euro. W ciągu ostatniego roku po marihuanę sięgnęło 23,5 mln Europejczyków w wieku 15-64 lata. W dużej mierze trawka pochodziła z produkcji krajowych.

marihuana lecznicza

Francuzi palą ją najczęściej spośród Europejczyków. Z opublikowanego kilka dni temu raportu Obserwatorium ds. Narkotyków i Uzależnień (OFDT) wynika, że 5 mln (w wieku 11-64 lat) spróbowało jej w ostatnim roku, a 700 tys. pali codziennie. Dziennik „Le Monde” jakiś czas temu donosił, że coraz popularniejsza jest uprawa marihuany w mieszkaniach, na balkonach i w przydomowych ogródkach, a nawet inwestowanie w nieruchomości tylko po to, by później móc ją w nich uprawiać. Jak wyliczyli dziennikarze, zbiory z 10 m kw. mogą przynieść zysk nawet 50 tys. euro rocznie. Dorabiają w ten sposób nawet emeryci.

Według OFDT Francuzi palą , by się zrelaksować i ze względów społecznych. Jednak nie tylko. W tegorocznym badaniu po raz pierwszy uwzględniono także osoby w wieku 65-75 lat i okazało się, że 0,2 proc. z nich paliło trawkę głównie ze względów medycznych. Bóle głowy, padaczka, problemy z zasypianiem i pamięcią, ADHD, choroba Alzheimera – to najpopularniejsze dolegliwości, na które ma pomagać marihuana. We Francji legalne jest sprzedawanie produktów leczniczych na bazie konopi. Muszą one jednak być najpierw dopuszczone do obrotu przez państwowe urzędy. Lecznicza marihuana jest dostępna także m.in. we Włoszech, Chorwacji i Hiszpanii.

W Polsce Senat właśnie poparł ustawę o leczniczej marihuanie. Produkty z konopi mają być dostępne na receptę, ale sprowadzane z zagranicy, a nie wytwarzane w kraju.

Pełna legalizacja


Z raportu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) opublikowanego w połowie lat 90. wynika, że zażywanie trawki jest mniej szkodliwe od alkoholu i tytoniu. Te fragmenty raportu nie zostały upublicznione. Sprawę ujawnił później magazyn „New Scientist”.

Zwolennicy całkowitej legalizacji marihuany mają nadzieję, że udostępnienie jej do celów leczniczych pomoże im w walce. Od lat przekonują również, że wojna z narkotykami to fikcja. Według wyliczeń Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii (EMCDDA) większość osób oskarżanych o posiadanie marihuany nigdy nie trafia do więzienia albo otrzymuje wyroki niższe niż kary zawarte w kodeksach.

Paradoksalnie spożycie marihuany w Holandii, gdzie można bez większego problemu zaopatrzyć się w jointy w legalnym coffee shopie, jest niższe niż np. we Francji, Chorwacji czy Włoszech.

Oprócz tego państwo zyskałoby na opodatkowaniu marihuany. „Le Monde” opublikował jakiś czas temu raport think tanku Terra Nova (powiązanego z lewicą) na temat skutków legalizacji marihuany. Według jego autorów najlepszym rozwiązaniem byłby państwowy monopol. Dzięki temu urzędnicy mogliby kontrolować cenę trawki i tym samym mieć wpływ na jej konsumpcję. Ponadto dzięki kontrolowanej sprzedaży marihuany powstałoby 13 tys. nowych miejsc pracy i znikły koszty ścigania dilerów oraz palaczy. Do budżetu państwa trafiałoby ok. 1,8 mld euro rocznie. Mało jednak prawdopodobne, by francuski rząd zdecydował się na legalizację marihuany.

Według niedawnego sondażu Opinion Way opublikowanego w gazecie „20 Minutes” tylko 48 proc. osób w wieku 18-30 lat jest za legalizacją marihuany, a 28 proc. – za depenalizacją. Według raportu OFDT 78 proc. jest przeciwnych, by marihuanę sprzedawano w podobny sposób jak alkohol i papierosy.

„Używanie przetworów konopi w dalszym ciągu wiąże się z problemami zdrowotnymi i odpowiada za największy odsetek rejestrowanych osób rozpoczynających leczenie uzależnienia od narkotyków w Europie” – czytamy w raporcie EMCDDA.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 202 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.