Gardłowa sprawa - krótka historia długiego polskiego pijaństwa

Co, kiedy i dlaczego pili Polacy, kiedy chcieli się napić? W pradawnych czasach zaczynali od piwa, dziś znowu do niego wracają. - Artykuł z Polityki, autor: Jerzy Besala

Anonim

Kategorie

Źródło

polityka.onet.pl

Odsłony

11381
U zarania Polski pito głównie piwo z jęczmienia, potem z pszenicy, jak na dzisiejszy gust podłej jakości. Także miody sycone, czyli poddane fermentacji alkoholowej. Były słodkie, ciężkostrawne – i rozsądni ludzie nie pili ich zapewne w nadmiarze, mimo że wyczyniały harce w głowie.

Kluby opilców i pijackie cechy

Czy upijano się? Pierwszy XI-wieczny polski wiersz Słoty „O zachowaniu się przy stole” nie wspomina w ogóle o upijaniu się. Być może zgodnie z duchem epoki warunkiem zbawienia była wstrzemięźliwość. Dlatego wraz z rozwojem stanu duchownego tak bardzo raziło pijaństwo księży. „I plebani z miąszą szyją, jiżto bardzo piwo piją” – czytamy w XV-wiecznym dialogu Mistrza Polikarpa ze Śmiercią. Podobne przytyki znajdujemy w innych satyrach.

W kilkutysięcznym średniowiecznym Krakowie rozkwitło 25 browarów (!), a szynków nie sposób było zliczyć, były na każdej uliczce. Walka konkurencyjna browarów była tak ostra, że w XV w. Kazimierz Jagiellończyk zabronił importu piwa ze śląskiej Świdnicy, chroniąc krakowskie piwiarnie. Zresztą nie na długo. Zapotrzebowanie ciągle rosło. Trwały też pijackie walki w Krakowie między żakami różnych nacji, głównie między najliczniejszymi Węgrami a Polakami. A wymiotujący z przepicia studenci albo goście na uczcie to częsty motyw satyrycznych rysunków. Nic dziwnego, że pewien poseł w XVI w. nazwie Akademię Krakowską „jaskinią łotrowską”. Odczuje to sam król Jan Olbracht, buszujący nocą pijany po Rynku i zdzielony berdyszem przez równie pijanych pachołków.

Władysław Bogatyński, badający te skrawki życia obyczajowego Krakowa, sądzi jednak, że Polacy nie stanowili wyjątku na tle Europy. Jesteśmy mu skłonni wierzyć. Rzecz ciekawa, już wówczas co światlejsze głowy w Polsce zauważały, że alkohol dramatycznie skraca życie. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego ze Skalmierza pisał, że człowiek dostał od Boga 120 lat życia, a umiera przed sześćdziesiątką skutkiem pijackiego nałogu. Być może inspiratorem poglądu rektora był Władysław Jagiełło, który nie brał alkoholu do ust, pił tylko źródlaną wodę i dożył około 85 lat.

W czasach renesansu wesołość życia jeszcze mocniej wypłynęła na powierzchnię. Ba, tworzone są kluby opilców dworskich, jak choćby w czasach Zygmunta Starego, założone przez Korybuta Koszyrskiego, lekarza, filozofa, poetę i muzyka w jednym, który dzisiaj byłby wzorem uzależnień wszelkiego rodzaju: od alkoholu, hazardu, seksu i jedzenia. Porażony „galijską chorobą”, przedwcześnie postarzały, pił brawurowo do końca i otrzymał od kolegów poetów piękne epitafia. Koszyrski miał wielu zwolenników jak późniejszy poeta i biskup Jan Dantyszek czy literat Andrzej Krzycki, a król tolerował klub prowadzony przez pijanego a uczonego wesołka. Obok w mieście istniał też cech pijacki, który utrwaliła literatura sowizdrzalska Jodka Litwina.

O okresie tym możemy jednak pisać i myśleć z niekłamaną sympatią. To był czas, gdy „myśl się rozpala winem, lecz nie gmatwa pijana”, jak pisał Kallimach do krakowskiego profesora Jakuba z Bokszyc. Uzależnionych od alkoholu społeczeństwo odrzucało, uważano, że są grzeszni, skazani przez Boga. Szlachetnie urodzeni nałogowcy byli smagani ostrzem satyry, a opis pijaka z „bydlęcego nałogu”, autorstwa Mikołaja Reja, swą realistyczną dosadnością zniechęcał do pijaństwa niejednego szlachcica.

Potop gorzały

W Polsce spożywano niskoprocentowe trunki. Owszem, wódkę znano w świecie od VIII w., ale destylacja upowszechniła się w Europie dopiero w XV w. Okowita, od łacińskiej aqua vita, czyli woda życia, służyła początkowo jako lek. Zielnik Stefana Falimirza wymienia aż 72 rodzaje owych ziołowych specjałów, pitych kropelkami.

Za cezurę w rozwoju pijaństwa w Polsce możemy przyjąć 1614 r. W tymże bowiem roku literat sowizdrzał Jurek Potański wydrukował książkę „Wódka albo gorzałka”. Autor, udrapowany na doktora uniwersyteckiego w todze i birecie, dowodził wierszem, że:

„Chocia w Polszcze gorzałkę od dawnych lat macie,
A wżdy do niej takich cnót, które ma, nie znacie”.

Niecny pogląd podbił serca i umysły szlachty. Wódka, niedawny lek ziołowy sączony kieliszeczkiem, stała się powszechnie używanym napojem. Zaaprobowanym społecznie narkotykiem. I tak zaczął się pierwszy akt dramatu.

Różnie tłumaczono to niesłychane powodzenie wódki w Polsce. Nadwyżkami zboża, które trzeba było jakoś spożytkować, więc szlachta przerabiała je na wódkę, przy okazji zmuszając chłopów do picia w pańskich karczmach. Rzeczywiście – zbyt wewnętrzny zapewniał szlachcie ogromne dochody. Tłumaczono też powodzenie wódki mrozami polskimi, rosyjskimi, skandynawskimi i szybkim zapadaniem zmierzchu przez wiele miesięcy roku. Miała rozgrzewać i znosić depresje, choć dziś wiemy, że w konsekwencji powodowała skurcz naczyń krwionośnych, odmrożenia, a depresję pogłębiała.

Trudno dziś powiedzieć, czy spożycie wódki i wina wzrosło w czasach „nieszczęść” polskich: powstania Chmielnickiego w 1648 r., potopu w 1655 r. i natarcia Moskwy na Wilno i Brześć po Unii Perejasławskiej w 1654 r. Jednakże wskazywałyby na to wspomnienia, diariusze i niektóre fakty. Bohdan Chmielnicki, ten szlachcic polski, bez gorzałki nie był w stanie podjąć żadnej decyzji. Bywało, że senatorowie polscy przychodzili do króla na radę pijani. Od 20 lat zajmuję się historią wojskowości XVI–XVII w. I przyglądając się dokładniej nie tylko bitwom, ale chorobom, gwałtownym czynom, charakterom czy śmierciom wybitnych skądinąd hetmanów i polityków z narodowego panteonu, mam wrażenie, że wielu z nich piło zbyt dużo. Paradoksalnie, opilstwo czasem bywało zgodne z królewską racją stanu. Oto np. w 1643 r. pijani posłowie zapomnieli zerwać Sejm, choć przedtem się solennie na to umówili.

Można sformułować hipotezę, że upadek świetnej i zwycięskiej przez wieki Rzeczypospolitej był jednym z głównych powodów niezwykłego rozwoju opilstwa. „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa” – takich alkoholików jak w czasach saskich Polska nie oglądała: wystarczy poczytać dzieło o obyczajach polskich ks. Jędrzeja Kitowicza. Upijanie się stało się w Polsce modą, stylem życia. „Dobrze w dom gościa przyjąć jest toż samo, co się z nim upić” – zauważa Ignacy Krasicki w „Mikołaja Doświadczyńskiego przypadkach”. W relacjach z XVIII-wiecznych sejmików pełno jest lejącego się potokami wina, pijanych delegatów, rzygających i bigosujących się szablami rodaków.

Szumówka na dzień dobry

Ostatni król polski Stanisław August nie pił zupełnie alkoholu. Uczestnicy niemal abstynenckich obiadów czwartkowych chłostali więc mieczem satyry opilstwo, ale wyplenić go już nie było sposobu. Nawet uczczenie Konstytucji 3 maja autor jednej z patriotycznych pieśni zalecał „przy hulance i przy winie”.

Utrata państwowości zbiegła się z innymi niedobrymi wydarzeniami. W 1817 r. słynny berliński gorzelnik Pistoriusz zastosował nowy aparat destylujący 9 razy szybciej niż dotąd znane. W Polsce można go było kupić u kotlarzy warszawskich już w 1822 r. Ponadto spadek cen zbóż powodował, że przerabiano je na wódkę. Coraz powszechniejsza stawała się uprawa ziemniaka, również przerabianego na spirytus. Większość folwarków miała własne gorzelnie, które liczbą przerosły w XIX w. browary. Działał też osławiony przymus propinacyjny, zmuszający chłopów do przepijania wszystkich oszczędności. Już w XVIII w. w kluczu dóbr konarskich dochód z propinacji miał wynosić 70 proc. całości przychodów dziedzica!

W XIX w. szczególnie dużo wypijano gorzałki w zaborze rosyjskim i w Galicji. Publicyści bili na alarm, że podchmielone matki wlewają niemowlakom gorzałkę do gardła „dla utulenia płaczu”, że wódką z miodem częstuje się położnice, że chłop zamiast porannego chleba pije kwaterkę „szumówki”. Coraz mniej chłopów dożywało czterdziestki, a jeśli – to byli ludzkimi wrakami. Umierali z wódką pod słomą, jak kazała tradycja. Jeden z publicystów warszawskich połowy XIX w., Rossman, obliczył, że rocznie w Królestwie Polskim spożywano na wsi 12 litrów okowity, czyli ok. 10 litrów czystego spirytusu, a w mieście dwa razy tyle!

Winą za ten stan rzeczy głównie obarczano... arendarza Żyda. Do odwiecznych oskarżeń o mordy rytualne doszły oskarżenia o degenerację narodu polskiego przez podstępnych Izraelitów. A władze okupacyjno-polskie zwalając winę na Żydów i wprowadzając dekrety antyżydowskie zdejmowały odium z pierwszych dystrybutorów spirytusowego szaleństwa: właścicieli ziemskich i protegujące ich prawo rządowe.

W 1818 r. uczestnik Towarzystwa Szubrawców Jakub Szymkiewicz wydał „Traktat o pijaństwie”. Była to pierwsza polska próba usystematyzowania wiedzy o alkoholizmie. Ale to, co proponował wówczas imć Szymkiewicz w leczeniu alkoholików, wstrząsnęłoby obecnymi terapeutami. Powolne zmniejszanie objętości wypijanych przez alkoholika trunków, dolewanie laku do wódki, kary cielesne i domy poprawy z surową regułą, gdzie dopiero po roku można było się odzywać do kuracjusza alkoholika, a to jedynie po to, by go zganić i napomnieć – to główne punkty recepty Szymkiewicza.

Powstające bractwa trzeźwości miały trudny żywot. Jednakowoż ziarno zostało posiane i w 1844 r. sami chłopi powszechnie wstępowali do bractw trzeźwości inicjowanych przez duchownych na wsiach. Powód był oczywisty: zaistniała wówczas szansa zamiany pańszczyzny na czynsz i polepszenia doli włościan.

Ale już w październiku carski namiestnik Królestwa Iwan Paskiewicz zabronił zawiązywania bractw trzeźwości. Polscy gorzelnicy i żydowscy arendarze podnieśli larum, a dyrektor Skarbu Królestwa doniósł Paskiewiczowi, że „będzie straty na tym na kilka milionów”. Paskiewicz dał się przekonać, kółka wstrzemięźliwości skasowano. I wrócono do gorzałki.

Powstańczy rok 1863 nasilił opilstwo Polaków. Do samej Warszawy napłynęły niespotykane ilości okowity, a cena spadła do 46,5 kopiejki za garniec. Prawdopodobnie spożycie skoczyło do 20 litrów spirytusu rocznie na głowę! Badaczka problemów propinacji w zaborze rosyjskim Halina Rożenowa pisze: „Przede wszystkim jednak duże ilości wódki konsumowali partyzanci kryjący się po lasach”. Dzierżawcy ziemscy, by ściągnąć parobków do roboty, dawali gorzałkę już pięć razy dziennie, choć zwyczajowa norma wynosiła trzy razy. Nieco lepiej było w zaborze pruskim, a nawet austriackim. Oprócz bractw deklarujących abstynencję, modne stały się w Poznaniu kawiarnie bezalkoholowe. Będące wyzwaniem dla restauracji krakowskich pełniących funkcję salonów literackich. Tamże: „Po pijanemu wszystko trzeba robić. Trzeźwy mózg odstąpić filistrom” – mówi bohater Przybyszewskiego.

Narodowe trzeźwienie

Polska odzyskująca w 1918 r. niepodległość przejmowała straszliwą schedę. Powstawały nowe organizacje propagujące trzeźwość, wywodzące się z najbardziej trzeźwego Poznania. Poczucie wolności we własnym państwie, rosnąca gospodarka, szacunek dla pracy, działalność stowarzyszeń sprawiały, że naród trzeźwiał w niezwykłym tempie. Spożycie alkoholu spadło w 1929 r. dziesięciokrotnie w porównaniu z najgorszymi czasami zaborów. W okresie dwudziestolecia międzywojennego wypijano w Polsce od 0,7 do 1,6 litra spirytusu na statystyczną głowę – w zestawieniu z 12 litrami pitymi rocznie przez Królewiaka w drugiej połowie XIX w.

Spożycie alkoholu podczas okupacji skoczyło trzykrotnie, osiągając ok. 5 litrów spirytusu na głowę. Gorzałką płacono za kontyngenty, za pracę w okopach – nawet 12-latkom. Do pijanych nie strzelano, głównie fotografowano do celów propagandowych o „zbydlęconych” Polakach. Ale rozpijali się również Niemcy.

W PRL, po chwilowym spadku spożycia, od 1950 r. alkohol wracał na dawne pozycje. Potwierdzała się teza, że jego spożycie ma związek z poczuciem wolności, poziomem życia, a nade wszystko z optymizmem i nadzieją. Im gorzej działo się w komunistycznym państwie, tym szybciej wzrastała konsumpcja gorzałki. Pół litra na głowę stało się nieodłącznym atrybutem dobrego przyjęcia i zabawy. W przełomowym 1980 r. pito więcej niż podczas okupacji niemieckiej – 6 litrów spirytusu na statystyczną głowę, a dane te nie uwzględniają powszechnego bimbrownictwa! Trudno powiedzieć, na ile celowe rozpijanie było prawdą, a na ile dawały o sobie znać fatalne zaszłości pijackiej obyczajowości polskiej lub to, że bankrutująca władza komunistyczna prócz wódy nie miała nic do zaoferowania „w temacie chleba i igrzysk”.

Charakterystyczną rzeczą był też gwałtowny spadek spożycia alkoholu podczas sukcesów Solidarności w tymże 1980 r., gdy zaświeciła lampka nadziei wolności i godniejszego życia. Ale już stan wojenny natychmiast cofnął nas w stan opilstwa, gdyż obok reglamentowanej, a dostępnej po godzinie 13 wódki państwowej, powszechnie pito pędzony domowymi sposobami bimber. Pijak polski wrócił do roli swojaka, nietykalnej świętej krowy.

W 1935 r. pewien amerykański alkoholik, makler giełdowy, spotkał się w Akron z pijącym nałogowo lekarzem. Zaczęli o tym rozmawiać i zauważyli, że na ten czas przeszła im chęć picia. Tak narodził się ruch Anonimowych Alkoholików, a alkoholizm został wpisany na listę śmiertelnych chorób. Mityngi AA ratowały i ratują na świecie życie tysiącom, a może i milionom uzależnionych. Jednakże władze PRL, podobnie jak radzieckie, nie chciały wprowadzać tego imperialistycznego eksperymentu. Drogę do powstania ruchu AA torowały więc np. artykuły Wiktora Osiatyńskiego w „Polityce”. Wtedy dopiero do wielu docierała smutna prawda, że choroba alkoholowa nie wybiera: zapadają na nią zarówno robotnicy jak i profesorowie, artyści i twórcy. Młodo umarli Marek Hłasko i poeci wyklęci: Andrzej Bursa, Rafał Wojaczek czy Edward Stachura, pozostawiając po swych samobójstwach wielki mit straconego pokolenia...

W wolnej III Rzeczypospolitej spożycie wysokoprocentowych alkoholi spada do przedwojennych standardów. W 2000 r. wyniosło 2 litry spirytusu na głowę. Rozpoczął się jednak czas triumfalnego powrotu piwa. W ciągu dziesięciu lat jego spożycie podwoiło się. Rzecz w tym, że piwo uzależnia tak samo jak wódka, a po niewinny z pozoru napój sięgają coraz młodsi. Rośnie liczba kobiet i młodych mężczyzn z problemem piwnym na terapiach odwykowych. To naprawdę przewlekła choroba, raczej do zaleczenia niż wyleczenia...

Tymczasem jest czas karnawału. Napijmy się, byle naprawdę było to na zdrowie.

Oceń treść:

0
Brak głosów

Komentarze

PULPET (niezweryfikowany)
A ja zawsze twierdziłem, twierdze i twierdzić bede po wsze czasy - " Alkohol to twój najwiekszy wróg i lej go prosto w gębę ".
Zajawki z NeuroGroove
  • Marihuana

Postanowilsmy,ze pojedziemy na sylwka do Zakopca-wszystko udalo sie przygotowac i w koncu pojechalismy. Oczywiscie, kolezanka zalatwila trawe-jak mowila "delikatna" (jak sie pozniej okazalo, byl to straszliwy skun-ale o tym pozniej). Po sylwestrowej zabawie, ktora skonczyla sie dla nas pare minut po 12, poszlismy do pokoi-razem bylo nas 5 osob, ktore postanowily sie najarac(reszta jeszcze balowala). Moj koles z widoczna wprawa nabil lufe i puscil dookola raz i jeszcze raz... W czasie samego jarania wyglaszlismy tezy o wyzszosci srodkow halucynogennych roznej masci nad alkoholem.

  • Melatonina
  • Rhus pauciflorus
  • Silene Capensis
  • Synaptolepis kirkii
  • Użycie medyczne

Oczekiwania spore, liczyłem na mocno psychodeliczne sny, lepszą ich zapamiętywalność i większą ich ilość.

Większość mojej wiedzy o substancji i tym jak może działać wziąłem z tego TR:

https://neurogroove.info/trip/ubulawu-0

Dzień 1

  • 25C-NBOMe
  • Pierwszy raz

Lekko deszczowy wieczór. Miejsce: Wynajmowana przeze mnie stancja, na której obecnie jestem sam. Nastawienie: Chęć spróbowania czegoś nowego, poczucia nowych psychodelicznych doznań.

17:34

Siedząc przed kompem biorę jeden malutki magiczny kartonik pod górne dziąsło. W oczekiwaniu na pierwsze efekty czytam sobie opisy przeżyć innych użytkowników tego specyfiku.

18:05

  • Alkohol
  • Benzydamina
  • Benzydamina
  • Pierwszy raz

Dzień całkiem normalny, posiłek spożyty kilka godzin przed zażyciem substancji. Głównym powodem, że był to idealny czas na halucynacje było to, że miałem wolne mieszkanie na kilka dni. Oczekiwałem po prostu miłego doświadczenia, czegoś innego gdyż wcześniej miałem doświadczenia tylko alkoholem i thc.

Jako, że to pierwszy raz z benzydaminą to zdecydowałem się na dwie saszetki Tantum Rosa. Przeprowadziłem ekstrakcje a następnie uzyskany osad zalałem jak najmniejszą ilością soku pomarańczowego. O godzinie 23:30 spożyłem specyfik. Smak bardzo intensywnie słony, okropny ale płynu na tyle mało że było to do przeżycia. Brzuch od razu się odezwał ale zapiłem jeszcze sokiem pomarańczowym i winogronowym żeby zabić smak i jakoś zatrzymałem całość w żołądku.