Pół roku po ślubie u Harrisa Tafta stwierdzono chorobę Hodgkina -
raka węzłów limfatycznych. Mona Taft opowiada historię leczenia
męża.
|
W momencie diagnozy Harris był śmiertelnie chory, ale jeszcze nie
miał wyraźnych objawów choroby Hodgkin'a. Natychmiast przeszedł pierwszą
operację - jego zarażone węzły chłonne zostały usunięte przez nacięcie
biegnące od miednicy do klatki piersiowej. Jak tylko rana zagoiła się,
zaczęły się pierwsze kuracje.
Pomimo ostrzeżeń doktora, nie byliśmy w ogóle przygotowani na
straszne efekty chemioterapii. W dziewięćdziesiąt minut po otrzymaniu
pierwszych lekarstw, mój mąż zaczynał wymiotować - trwało to przez kilka
godzin. Gdy miał już pusty żołądek, targały nim suche torsje. Dzień
później wymioty zanikały, ale czuł nadal tak silne mdłości, że nie mógł
jeść ani nawet wytrzymać widoku i zapachu jedzenia. Doktor przepisał mu
serię lekarstw przeciwko mdłościom, jak np. Compazine. Żadne nie
działały. Harris poddawany był chemioterapii przynajmniej raz w miesiącu
przez niemalże rok. Wyglądało, że powstrzymuje ona raka, ale
równocześnie miała straszny wpływ na jego życie.
Przez następne siedem lat Harris miał kilka nawrotów choroby. Za
każdym razem, gdy rak wracał, był bardziej rozsiany, lekarstwa bardziej
toksyczne, a niepożądane efekty - poważniejsze. W tym czasie Harris
przeszedł wiele operacji, wliczając usunięcie tkanki rakowej z mózgu.
Potem odczuwał coraz większe trudności w chodzeniu, bo rak w kręgosłupie
uciskał nerwy kontrolujące nogi. Te guzy także usunięto. Gdy choroba
nadal się rozszerzała, dokładnie obejrzano jego jamę brzuszną. Lekarze
znaleźli zbyt wiele guzów, by dało się je usunąć. Skierowano go na
dalszą chemio- i radioterapię, które wywołały ponowne mdłości. Każdy
kolejny dzień był dla niego bardziej bolesny.
Pewnego dnia, w 1977r., gdy weszliśmy do gabinetu, Harris uciekł
przed zastrzykiem. Znalazłam go trochę później, błąkającego się po
korytarzach. Powiedział, że nie wytrzyma więcej chemioterapii. Był
załamany, wyczerpany przez chorobę, wystraszony efektami lekarstw, które
miały przedłużyć mu życie. Nigdy wcześniej nie widziałam tak
przerażonego człowieka. Harris musiał bać się leczenia bardziej niż raka
i - jak przyznał - śmierci. Powiedział, że wolałby umrzeć niż
kontynuować chemioterapię.
Jedna z pielęgniarek usłyszała naszą rozmowę i wtrąciła się.
Powiedziała że rozumie nasz problem i zasugerowała, by Harris palił
marihuanę jako środek przeciw nudnościom i wymiotom. Byliśmy zaskoczeni.
Chociaż Harris okazyjnie palił marihuanę w towarzystwie, nie mogliśmy
uwierzyć że to pomoże. Spytaliśmy doktora - powiedział że nie może nas
namawiać do niczego nielegalnego, ale wielu młodszych pacjentów paliło
trawkę i wygląda na to, że zmniejszała ich mdłości. Przesłanie było
proste: Spróbuj marihuany i sprawdź, czy działa. Harris miał silną wolę
przeżycia i - jak powiedział - nic do stracenia, więc postanowił dać
chemioterapii jeszcze jedną szansę i zapalić przedtem trawkę. Nie miałam
zbyt dużej nadziei.
Gdy Harris wybrał się na kolejną sesję, był tak wystraszony, że
zapomniał przynieść marihuanę; musiałam ją wziąć, gdy zadzwonił ze
szpitalnego gabinetu. Lekarze, pielęgniarki i personel musieli widzieć
go, gdy palił, ale nikt nic nie powiedział. Wszyscy rozumieli się bez
słów. Po zabiegu postanowiłam pozostać z Harrisem całą noc na wypadek
gdyby potrzebował pomocy. Tym razem nie było wymiotów - spał jak
dziecko. To była pierwsza w pełni przespana noc od blisko siedmiu lat
jego leczenia. Następnego ranka zjadł śniadanie - to był przełom.
Żadnych wymiotów, żadnych nudności. Chciał jeść! Nie potrafię opisać,
jak byliśmy szczęśliwi. Dlaczego nikt wcześniej nam nie powiedział?
Dlaczego mój mąż musiał przejść przez te lata zbędznych cierpień?
Zazwyczaj Harris czuł się źle przez kilka tygodni po każdym zabiegu.
Tym razem był gotów wrócić do pracy po dwóch dobach. Od tego czasu palił
marihuanę przed każdą sesją. Zmiany były dramatyczne. Zaczął odzyskiwać
stracone kilogramy, a jego humor znacznie się poprawił. Stał się
bardziej aktywny, częściej wychodził z domu i zaczęliśmy razem robić
rzeczy, które wcześniej były niemożliwe. To jasne, że lekarze wiedzieli
co robi i zgadzali się - nie mogli nie zauważyć tej nagłej poprawy.
Nie umiem dokładnie opisać tych wielkich zmian poczynionych przez
marihuanę. Harris, zanim zaczął ją palić, czuł się cały czas chory, nie
mógł jeść ani nawet wytrzymać zapachu jedzenia. Teraz był aktywny, jadał
regularne posiłki i mógł być sobą. Jego nastrój, zachowanie i ogólny
stan zmieniły się. No i oczywiście marihuana przedłużyła jego życie,
pozwalając kontynuować chemioterapię. Przez dwa lata jej palenia, nie
poczuł żadnych negatywnych reakcji. Marihuana była najmniej szkodliwym
lekiem, który otrzymał podczas dziewięcioletniego leczenia.
Przez ten okres (1977-1979) Harris i ja zauważyliśmy, że wielu innych
pacjentów używa marihuany do tych samych celów. Większość z nich
dowiedziała się o tym od lekarzy, którzy mogli jedynie podpowiadać i
sugerować i rzadko rozmawiali o problemie otwarcie. Nie mogli legalnie
przepisać tego lekarstwa ani go zalecać, choć jednocześnie mogli
przepisać bardzo toksyczne chemiczne lekarstwa, silnie uzależniające
narkotyki i radioterapię. Myślę, że to jest chore.
Od śmierci Harrisa (1979) miałam czas na refleksję nad prawem, które
pozbawiało go możliwości nabycia jedynego pomocnego lekarstwa. Wściekłam
się, gdy zdałam sobie sprawę, że inni pacjenci też są tej możliwości
pozbawieni. Mam na myśli starszych ludzi, którzy mogą nie wiedzieć jak
zdobyć marihuanę lub boją się palić nielegalne substancje bez nadzoru
lekarza. Myślę też o rodzicach, którzy muszą wybrać pomiędzy złamaniem
prawa a patrzeniem na cierpienie własnych dzieci.
|