Kalina Mróz
[ external image ]
"Alicja w Krainie Czarów" i "Alicja po drugiej stronie lustra" Lewisa Carrolla to wciąż jedne z najbardziej szalonych baśni dla dzieci i dorosłych. A twórcy ekranizacji sprowadzili je do logicznych historii przygodowych
Alicja w Krainie Czarów
film fantastyczny, USA 2010, reż. Tim Burton
https://www.youtube.com/watch?v=6kaDNbEGkss
Alicja po drugiej stronie lustra
film fantastyczny, USA 2016, reż. James Bobin
https://www.youtube.com/watch?v=_U14BJNthh0
We wstępie do „Alicji w Krainie Czarów” autor przekładu Maciej Słomczyński postawił tezę, że dzieło Lewisa Carrolla z 1865 roku to nie tylko barwna baśń dla dzieci, ale również niezwykła analiza języka snu, zrozumiała raczej dla dorosłych czytelników.
I rzeczywiście, w tej niewielkiej szalonej książeczce znajdziemy masę gier słownych, abstrakcyjnych łamigłówek i poczucie humoru, które nawet (a może zwłaszcza) w dzisiejszych czasach może być zbyt brutalne dla dziecka. Jaszczurce, która pada zemdlona, proponuje się w „Alicji...” wódkę na pokrzepienie. A wierszyk odśpiewany przez Księżną potrząsającą niemowlęciem nie jest zbyt wychowawczy: „Do synka mówię wciąż surowo, I biję, jeśli kicha; Niechaj się pieprzem, wciąż na nowo, Po uszka swe zapycha! CHÓR: Au! au! Au!”.
Geniusz, pedofil, narkoman?
Kontrowersje budzi też twórca Krainy Czarów, czyli Charles Lutwidge Dodgson, piszący w XIX wieku pod pseudonimem Lewis Carroll. Do dziś krążą niepotwierdzone plotki o uzależnieniu pisarza od opium, a „Alicja w Krainie Czarów” to jedna z ulubionych historii narkomanów.
I nic dziwnego – zwariowane przygody dziewczynki rzeczywiście przypominają narkotyczną wizję. Caroll, profesor Uniwersytetu Oksfordzkiego, obdarzony przenikliwym umysłem matematyk oraz fotograf, miał słabość do gier liczbowych i... małych dziewczynek. Organizował dla nich olbrzymie bale, a także fotografował je pasjami, również nago.
Trudno wyrokować, na ile to zainteresowanie dziećmi miało niezdrowy charakter, bo patrzymy na zdjęcia Dogsona ze współczesnej perspektywy. Za jego czasów nikt go też nigdy o pedofilię nie oskarżył.
Jedno jest pewne – „Alicja w Krainie Czarów” powstała dla małej Alice Liddell, córki wicedyrektora Uniwersytetu Oksfordzkiego. Carroll szczególnie ją lubił portretować i opowiadać jej bajki. Dziewczynka poprosiła o spisanie jednej z nich i tak Dogson został pisarzem.
Alicja Tima Burtona
W 2010 roku do „Alicji w Krainie Czarów” wrócił wielki fan książki i mroczny wizjoner Hollywood, Tim Burton. Zawsze lubił mieszać makabrę z bajkowym klimatem, więc dzieło Carrolla wydawało się dla niego stworzone.
Obsadził w roli złej Czerwonej Królowej swoją wieloletnią partnerkę i ulubioną aktorkę helenę Bonham Carter. Alicję zagrała 20-letnia Mia Wasikowska.
Film nie jest wierną ekranizacją książki, stanowi raczej Burtonowską wariację na jej temat. Twórcy w dużej mierze zrezygnowali niestety z chaotycznej poetyki snu na rzecz widowiskowej, ale uproszczonej opowieści o dobrej i złej królowej.
Bohaterowie prowadzą ze sobą logiczne rozmowy, a nie, jak w książce, przewrotne gry słowne. Każdy ma swoje miejsce i cel w zaczarowanym świecie. Alicja na przykład musi wypełnić przepowiednię niczym bohaterka „Opowieści z Narnii”. Ten ład odbiera baśni Carrolla oryginalny wydźwięk i sprawia, że oglądamy po prostu kolejną, może nieco bardziej mroczną niż zwykle Disnejowską produkcję.
Alicja Jamesa Bobina
Kontynuację z 2016 roku, czyli „Alicję po drugiej stronie lustra”, wyreżyserował specjalista od komedii James Bobin. Mocno zaakcentował nowoczesny wątek emancypacji kobiet.
Alicja walczy tym razem o prawo do oryginalności w wiktoriańskich, pełnych konwenansów czasach. Wraca do Krainy Czarów, by ratować pogrążonego w depresji Kapelusznika (w tej roli, podobnie jak w pierwszej części, Johnny Depp). I musi zmagać się ze spersonifikowanym Czasem (Sacha Baron Cohen).
Film jest jeszcze bardziej przygodowy i oderwany od twórczości Carrolla niż część pierwsza. To dobra pozycja dla fanów kolorowego, baśniowego kina familijnego z dużą ilością scen akcji. Miłośnicy książki nie znajdą w nim jednak niczego ciekawego.
Agata Saraczyńska
Nudy! ...Właściwie wszystkie stany pijackie i kokaistyczne znam już na pamięć! - pisał w 1931 roku Stanisław Ignacy Witkiewicz, który dziś obchodziłby 132 urodziny
Urodził się w Warszawie w rodzinie Witkiewiczów, lecz znaczną część życia spędził w Zakopanem. Jego ojciec, też Stanisław, był postacią znaną - krytykiem, malarzem i pisarzem. Junior wzrastał wśród intelektualnej i artystycznej elity, od najmłodszych lat ceniono jego talenty. Ojciec uznał, że szkoła może je jedynie wypaczyć, więc Staś uczył się w domu. Już jako ośmiolatek wydawał pierwsze dramaty, malował, rysował, fotografował. Nie odbywał regularnych studiów, choć uczył się malarstwa w akademii krakowskiej. Przełomowy w jego życiu był rok 1908: wyjazd do Paryża i kontakt ze sztuką najnowszą oraz romans z aktorką Ireną Solską. Jego burzliwe dzieje oraz kompleks Edypa uświadomiony podczas seansów psychoanalizy Witkacy opisał w demonicznych "622 upadkach Bunga", pełnych wątków autobiograficznych. W tym czasie jego malarstwo zapełniać zaczęły potwory - fantastyczne wizje. Po zerwaniu z Solską ówczesny kontestator i skandalista zaręczył się z Jadwigą Janczewską, która niedługo potem popełniła samobójstwo. Załamany psychicznie artysta w ramach terapii wyjeżdża na wyprawę na Nową Gwineę z Bronisławem Malinowskim badającym życie seksualne dzikich. Kiedy dociera do nich wiadomość o wybuchu I wojny światowej, wraca do Europy i zaciąga się do rosyjskiej armii carskiej. Zostaje ranny, a lekarz wojskowy stwierdza u niego cyklofrenię. Czas rekonwalescencji artysta wykorzystuje do skonstruowania swojej teorii estetycznej "Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia". Stała się ona manifestem grupy polskich awangardzistów, artystycznej bohemy wystawiającej w salonach sztuki jako "Formiści". Witkacy maluje psychodeliczne obrazy astronomiczne i rysuje portrety oznaczone symbolami "T.C" i "T.D" - czyli czyste lub wykonane pod wpływem alkoholu bądź narkotyków. Sumiennie oznacza, czy ich wykonanie stymulowane było peyotlem, heroiną czy nikotyną. W latach 20. ogranicza działalność plastyczną do Firmy Portretowej "S. I. Witkiewicz". W jej regulaminie znalazło się pięć typów wizerunków - najdroższy typ A, czyli "wylizany" , podkreśla ładność modela. Eksperymentuje z narkotykami i pisze, pisze, pisze. Ma żonę, ale w Warszawie. Stół i łoże dzieli z inną: Czesławą Oknińską-Korzeniowską. Kiedy wybucha II wojna, wyjeżdża z nią na kresy. Na wieść o wkroczeniu Sowietów do Polski popełnia samobójstwo.
Rozmawiała Dorota Jarecka
Dorota Jarecka: Pokazuje Pan na wystawie pracę "Rysunek". To są dwie postacie w scenie erotycznej. Z czego są ułożone ich kontury?
Paweł Althamer, rzeźbiarz: Z suszonych psylocybów. To prezent, który dałem mojemu koledze aktorowi, który przebył ze mną inicjację grzybową, czyli doświadczenie z grzybami halucynogennymi. Ta praca, poza tym, że jest obrazem, to kiedy się ją zje, wywołuje całkiem inne wrażenia.
- Jaki przepis Pan poleca?
- Psylocyby najsmaczniejsze są w słodkich ciastkach, które nauczyłem się przyrządzać. Mam do nich specjalną foremkę w kształcie człowieka. Są też bezpieczne w użyciu, takie ciastko można sobie schrupać w podróży albo na górskiej wędrówce i nikogo to nie zapokoi.
Jednak nie chcę stworzyć wrażenia, że grzyby jem codziennie. Zdarza się to jeden, dwa razy w roku. Umiar jest wskazany, jak w każdej używce. Mój cel jest poznawczy. Grzyby, we właściwych proporcjach podane i we właściwym momencie, mają właściwości lecznicze. Mogą człowieka odprężyć, uspokoić, mogą mu przynieść wiele informacji, które mu były niedostępne.
- Jakie to są informacje? Można tworzyć pod ich wpływem?
- To jest bardzo intensywne przeżywanie tu i teraz. Sztuka ma charakter niedościgłych prób opisania tych wrażeń. Nie nadążam za przeżyciami, będąc pod wpływem halucynogenów. Z Arturem Żmijewskim przygotowaliśmy w zeszłym roku na wystawę w Düsseldorfie cztery filmy poświęcone doświadczaniu innych rzeczywistości. Są to "LSD", "Grzyby magiczne", "Hipnoza" i "peyotl". Byłem pod wpływem dragów, udzielałem wywiadu, operatorem kamery i zadającym pytania był Artur. Naciskał, prowokował mnie do tego, żeby się dzielić wrażeniami, relacjonować, co się ze mną dzieje, ale to jest mało możliwe.
- Stanisław Ignacy Witkiewicz w rysunkach powstających pod wpływem meskaliny nadążał za wizją?
- Nie, nie nadążał. Najciekawsze są te, gdzie wizja mu się wymyka, gdzie wydaje się że już zbliża się do jej prędkości, ale motyw ucieka. To są te, które są najdalsze od realizmu.
- Pokazuje Pan też na wystawie "Lampę" Co ma wspólnego z grzybem?
- Ta lampka nocna, na długiej nodze, ze spiczastym abażurem to minipomnik psylocyba. Użyłem w niej tych samych materiałów co w moich rzeźbach figuratywnych, abażur zrobiony jest z flaków wołowych. To wynik poszukiwań designerskich, ale jest w tym też trochę ironii. Bo to jest autoportret. W którymś momencie nie ma różnicy, czy rzeźbię człowieka czy rzeźbię grzyb. No i lampa kojarzy się z oświeceniem.
Althamer w Zachęcie
Dorota Jarecka
Kilka dni przed otwarciem swojej wystawy w Zachęcie Paweł Althamer usuwa się w cień i wpuszcza do galerii grupę młodzieży z warszawskich bloków.
Jego sztuka wykracza poza galeryjne standardy. Althamer urządza akcje, które mają poprawić społeczne samopoczucie. Takie jak "Bródno
2000" (wspólne zapalanie świateł w warszawskim bloku) albo bal dla dzieci na Zamku Ujazdowskim. Ale wymyśla też wydarzenia, które żadnej korzyści nikomu nie przynoszą, oprócz lekkiego zawirowania w codziennym doświadczeniu, jak planowany w Warszawie "Film", którego materią będzie pracowicie zainscenizowane na ulicy zwykłe życie.
Althamer (ur. 1967) skończył warszawską ASP. Występował na Biennale w Wenecji, Documenta w Kassel i na Carnegie International w Pittsburghu. Od soboty będzie można w Zachęcie skonfrontować się z jego sztuką. Wystawa przekrojowa przez jego twórczość, została przeniesiona do Zachęty z Muzeum Bonnefanten w Maastricht w Holandii, gdzie zakończyła się w styczniu. Zorganizowano ją tam z okazji przyznania artyście nagrody imienia Vincenta van Gogha - jednego z najbardziej prestiżowych europejskich wyróżnień.
Wystawa składa się z dwóch części - rzeźb figuratywnych Althamera oraz pokazu ośmiu filmów nakręconych przez Artura Żmijewskiego w 2003 r. i ujętych wspólnym tytułem "Fale albo inne fenomeny umysłu". Wyświetlane będą na ośmiu wielkich ekranach w Sali Matejkowskiej. Pokazują Pawła Althamera w narkotycznym transie, stąd tytuły: "LSD", "peyotl", "haszysz", "Magic mushrooms".
Wśród rzeźb zobaczymy "Autoportret", który w 1993 r. stanowił część dyplomu Althamera na warszawskiej ASP. Zrobiony jest ze słomy, wosku i zwierzęcych flaków. W 2000 r. został pokazany na wystawie "Uważaj, wychodząc z własnych snów. Możesz znaleźć się w cudzych" przygotowanej przez Haralda Szeemanna w warszawskiej Zachęcie. Rzeźba stała naprzeciwko obrazu Jacka Malczewskiego "Błędne koło". Zrobiła potem światową karierę. Kupiona do prywatnej kolekcji w USA, ostatnio została sprzedana do kolekcji w Turynie. Inna rzeźba Althamera, także pokazana przez Szeemanna w Zachęcie, została na aktualną wystawę pożyczona ze zbiorów słynnego Muzeum Ludwiga w Kolonii. To "Obserwator", postać w czarnym płaszczu z kamerą wideo.
Ale najważniejsze zaczyna się jutro. Na zaproszenie Althamera do Zachęty wchodzi młodzież i robi, co chce. Czyli najpierw koncert, a potem wielkie malowanie po ścianach.
Jutrzejszy koncert to publiczna inauguracja działań Althamera z grupą młodzieży z warszawskich przedmieść. Warsztaty w Zachęcie, w których uczestniczą także dwaj kilkunastoletni synowie Althamera, są powtórzeniem podobnej akcji w Maastricht. Tam przed otwarciem wystawy dziesięciu młodych chłopców z Warszawy zwiedzało miasto, a potem robiło graffiti w salach, gdzie wkrótce miała odbyć się wystawa Althamera. W Zachęcie grupa młodych ludzi od kilku tygodni spotyka się z artystą. Od środy do piątku mają do dyspozycji Salę Narutowicza i - jak zapowiada kuratorka Magda Kardasz - też będą malować po ścianach.
- Chodzi mi o to, by ta młodzież, która inaczej nigdy pewnie nie poszłaby do muzeum, miała powód, by się tam znaleźć i sama coś tam zrobić - mówi Althamer. - To jest mój dialog ze szkołą, ze stłumieniem, które ona wywołuje w]u młodych ludziach. Chcę, by nabrali pewności siebie.
Otwarcie wystawy w piątek. Jutro w Zachęcie wystąpią didżeje zaproszeni przez młodych uczestników warsztatów: DJ Squafander i Radio Error. Odbędzie się pokaz filmu Krzysztofa Viscontiego o akcji w Maastricht.
Z okazji wystawy w Zachęcie Althamer chce powtórzyć też w Warszawie akcję, która po raz pierwszy odbyła się w Lublanie na wystawie "Manifesta" w 2000 r., a po raz drugi na wystawie Carnegie International w Pittsburghu (2004). Akcja nazywa się "Film". To kilka epizodów z życia ulicy (ktoś roznosi ulotki, babcia idzie z wnuczkiem na spacer, dziewczyna czeka na chłopca), które w początkach marca na warszawskiej Pradze odegrają znani aktorzy. Po zmontowaniu "Film" będzie puszczany jako trailer w warszawskich kinach, a następnie 21 marca ta sama akcja zostanie odegrana jeszcze raz przez aktorów pod Centrum Wileńska na Pradze, czyli tam gdzie była nagrywana.
Agnieszka Pochrzęst-Motyczyńska
[ external image ]
POLSKA MŁODZIEŻ NA TLE RÓWIEŚNIKÓW Z INNYCH KRAJÓW
Coraz więcej 13-latek w Polsce się upija. Co piąta nastolatka nie uprawia sportu i ponad połowa z nich uważa, że jest za gruba, choć nie ma nadwagi. Młodzież w Polsce ma skrzywiony obraz siebie wynikający z niskiej samooceny. - Ta grupa potrzebuje wsparcia - apelują eksperci.
Poznaliśmy wyniki międzynarodowego badania zachowań zdrowotnych młodzieży szkolnej Health Behaviour in School-aged Children (HBSC). Są prowadzone we współpracy ze Światową Organizacją Zdrowia co cztery lata w 43 krajach.
Ankiety wypełniło ponad 4,5 tys. uczniów w wieku 11-15 lat z 300 polskich szkół. Były anonimowe. W Polsce badania prowadzi i analizuje Instytut Matki i Dziecka w Warszawie.
Z raportu wynika, że pierwszy raz od ośmiu lat w Polsce nie przybyło nastolatków z nadwagą.
To właśnie z tych badań w poprzednich latach wynikało, że polskie dzieci tyją najszybciej w Europie. Na ich podstawie w zeszłym roku zakazano śmieciowego jedzenia w sklepikach szkolnych i wprowadzono restrykcyjne przepisy przygotowywania posiłków w stołówkach.
Okazuje się, że odsetek młodzieży z nadwagą już zaczyna spadać. Dla porównania: w 2010 r. 17 proc. badanych 11-15-latków miało nadwagę, teraz to 14,8 proc. - Nie są to duże zmiany, ale widać pozytywny trend - mówi prof. Joanna Mazur, krajowa koordynatorka badań HBSC z Instytutu Matki i Dziecka.
Czy zmiany w sklepikach wzmocnią ten trend, zobaczymy podczas kolejnego badania, czyli za cztery lata.
Szkoła bardziej stresuje
Niepokojące jest to, że niemal co druga nastolatka bez nadwagi uważa, że jest za gruba. Polska zajmuje aż piąte miejsce w badaniu HBSC, jeśli chodzi o liczbę nastolatków, które się odchudzają. - Stale rośnie odsetek dziewcząt podejmujących próby nieuzasadnionego nadwagą odchudzania się oraz dziewcząt, które nie są zadowolone ze swojej sylwetki - mówi prof. Mazur. - Mają skrzywiony obraz siebie wynikający z niskiej samooceny. Jeśli chodzi o poczucie własnej wartości, jesteśmy na samym końcu badanych krajów.
Prof. Mazur dodaje, że w szkołach przydałyby się warsztaty z samoakceptacji dla młodzieży.
Z badań wynika, że poprawia się dieta młodych ludzi. Więcej z nich je śniadania. Niemal co piąty nastolatek częściej niż raz dziennie spożywał owoce, a co szósty - warzywa. Nadal jedzą za dużo słodyczy. Prawie jedna trzecia nastolatków jada je codziennie, a prawie jedna czwarta pije słodkie napoje.
Paulina Miśkiewicz, dyrektor biura WHO w Polsce, podkreśla, że by to zmienić, potrzeba działań prawnych, i podaje przykład Łotwy, która aby zmniejszyć spożycie napojów słodzonych, wprowadziła zakaz ich sprzedaży w szkołach i podniosła akcyzę. Wielka Brytania też zamierza opodatkować słodkie napoje.
Wzrósł o 17 pkt proc. (do 38 proc.) odsetek nastolatków, które lubią szkołę. 22 proc. jej nie lubi.
Co trzeci nastolatek odczuwa nasilenie stresu szkolnego. W porównaniu z badaniem przeprowadzonym cztery lata temu o 10 pkt proc. zwiększył się odsetek zestresowanych uczniów.
Prawie 40 proc. nastolatków odczuwa powtarzające się dolegliwości o podłożu psychicznym lub somatycznym. Najczęściej chodzi o zdenerwowanie i rozdrażnienie (zły humor), a na trzecim miejscu - bóle głowy.
W badanej grupie ponad 28 proc. odczuwało w ostatnich sześciu miesiącach więcej niż jedną dolegliwość psychiczną, a 19 proc. - więcej niż jedną somatyczną.
Jedna czwarta polskich nastolatków narzeka na bóle głowy, jedna piąta czuje się przygnębiona, a 17 proc. ma częste bóle brzucha. Częściej na takie objawy narzekają dziewczyny.
- Potrzebujemy innego podejścia do chłopców i do dziewczyn. Badania pokazują, że zwłaszcza wśród nastolatek dzieje się coś niepokojącego i potrzebują one wsparcia na wielu płaszczyznach - podkreśla Miśkiewicz.
Dziewczęta częściej padają ofiarą cyberprzemocy
Co trzeci nastolatek był sprawcą lub ofiarą dręczenia w szkole przynajmniej raz w ostatnich dwóch miesiącach. Co szósty (16 proc. ankietowanych) w 2014 r. doświadczył cyberprzemocy w formie krzywdzących wiadomości tekstowych, prześmiewczych stron internetowych lub umieszczenia w sieci kompromitującego zdjęcia. Takiej formy przemocy dwa-trzy razy w ciągu miesiąca doświadczyło 4 proc. polskich nastolatków. Częściej takiego dręczenia doświadczają dziewczęta.
Ponad 80 proc. ankietowanych nastolatków jest zadowolonych ze swojego życia, a co trzeci jest bardzo zadowolony. - Wraz z wiekiem zmniejsza się poziom satysfakcji życiowej, szczególnie u dziewcząt - podkreśla prof. Mazur.
Tylko 20 proc. młodzieży, głównie chłopcy, uprawia sport codziennie co najmniej przez godzinę (tak zalecają normy). W grupie 15-latków co dziesiąty chłopak i co piąta dziewczyna nie mają żadnej aktywności fizycznej. - Mniej ruszają się dziewczęta oraz osoby pochodzące z rodzin mniej zamożnych - podkreśla prof. Mazur i dodaje, że niepokojący jest coraz większy odsetek młodzieży, która przesiaduje przy komputerze 4 godz. i więcej. Tak dzieje się częściej w rodzinach o niskim statusie materialnym.
Jest też pozytywny trend. Zmienia się sposób korzystania z komputera, gier komputerowych i telewizji. Przybywa nastolatków, które poświęcają na to mniej niż 2 godz. dziennie. W 2010 r. było ich 56 proc., teraz - 66 proc. Zdaniem ekspertów rodzice zaczęli wprowadzać ograniczenia.
Po używki też częściej sięgają dziewczyny
Badania pokazują, że zmniejsza się odsetek młodzieży, która sięga po pierwszego papierosa w wieku 13 lat lub wcześniej (spadek z 24 do 17 proc.). W Polsce co czwarty nastolatek palił tytoń. Najczęściej palą dziewczęta z dużych miast i chłopcy ze wsi. Wśród 15-latków codziennie pali tytoń blisko 10 proc.
Przez wzrost częstości palenia wśród dziewczyn Polska coraz gorzej wypada w rankingach międzynarodowych. W 2014 r. spadła na 32. miejsce na 42 kraje.
- W Austrii po wprowadzeniu programów profilaktycznych udało się o połowę zmniejszyć częstość palenia wśród 15-letnich dziewcząt. W Polsce też potrzebujemy takich działań - mówi Anna Fijałkowska z Instytutu Matki i Dziecka.
Co piąty nastolatek w wieku 11-15 lat upił się co najmniej raz w życiu. alkohol wypiło 43 proc. nastolatków w wieku 11-15 lat, a 6 proc. pije go co najmniej raz w tygodniu. Co dziesiąty nastolatek pierwszy raz upił się w wieku 13 lat. Pod względem częstości upijania się w tej grupie wiekowej Polska zajmuje dziewiąte miejsce na 42 kraje (według malejących wartości).
alkohol co tydzień pije więcej chłopców niż dziewcząt. O ile jednak wśród chłopców maleje odsetek tych, którzy po raz pierwszy upili się przed 14. r.ż. (spadł z 13 proc. do 9,7 proc.), o tyle coraz więcej i w coraz młodszym wieku piją dziewczyny.
Zagrożenie alkoholem wzrasta w środowisku małych miast, gdzie częściej pije młodzież 15-letnia oraz wcześniej zaczynają upijać się dziewczęta.
marihuanę lub haszysz zażywał co czwarty, a w ostatnich 30 dniach - co dziesiąty 15-latek. Polska przez cztery lata z 12. miejsca wskoczyła na czwarte, jeśli chodzi o spożywanie marihuany wśród 15-latków. Młodzież przeważnie sięga po nią pierwszy raz w wieku 14 lat.
Inicjację seksualną ma za sobą co szósty 15-latek. Częściej dziewczęta niż chłopcy (18,5 proc. wobec 16 proc.) Średni wiek inicjacji wynosił 14 lat.
W porównaniu z badaniami z 2010 r. odsetek młodzieży wcześnie podejmującej współżycie seksualne zwiększył się o 5 pkt proc. Wzrost ten dotyczy tylko dziewcząt, przy równoczesnym zmniejszeniu się odsetka chłopców (z 20 do 16 proc.). We wcześniejszych badaniach 15-letni chłopcy częściej niż dziewczęta przechodzą inicjację seksualną, w 2014 r. nastąpiło odwrócenie proporcji.
Wzrasta liczba zachowań ryzykownych. Aż 40 proc. badanych nie stosowało prezerwatywy. Częściej odpowiedzi takiej udzielały dziewczęta. W porównaniu z 2010 r. odsetek niestosujących tej formy zabezpieczenia zwiększył się dwukrotnie.
Margit Kossobudzka
Nasze bakterie jelitowe nie tylko decydują o tym, czy dobrze strawimy posiłek. Mają też ukrytą supermoc: troszczą się o nasz nastrój. Pod warunkiem, że my troszczymy się o nie. Rozmowa z dr. n. med. Pawłem Grzesiowskim*
Margit Kossobudzka: Został pan zaproszony do wygłoszenia wykładu w Instytucie Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego w Warszawie z okazji organizowanego tam Tygodnia Mózgu. Ta placówka słynie m.in. z badań neurobiologicznych. Co specjalista od przeszczepów flory jelitowej może powiedzieć neurobiologom?
Dr Paweł Grzesiowski: To zaskakujące, ale bardzo wiele. Przygotowując się do tego wykładu, zgromadziłem sporo nowych odkryć na temat wpływu mikrobiomu, a więc wszystkich mikroorganizmów zasiedlających organizm człowieka, na ludzki mózg.
Wierzy pan w to powiązanie? W to, że nasz nastrój zależy od tego, jakie bakterie zasiedlają nasze jelita?
- Dowody tego widzę niemal codziennie na własne oczy. Od kilku lat badam wpływ bakterii na ludzki organizm po przeszczepie mikrobioty jelitowej, potocznie zwanej florą jelitową. Są to drobnoustroje wyizolowane z kału zdrowych dawców, które podajemy pacjentom cierpiącym na biegunki poantybiotykowe. To są ludzie bardzo chorzy i wyczerpani, ponieważ toksyny bakteryjne niszczą im jelita. Jest to zaakceptowana przez światowe grupy ekspertów metoda leczenia nawracających zakażeń bakterią z gatunku clostridium difficile . Mamy obecnie do czynienia z pandemią tych zakażeń, w całej Europie corocznie choruje ok. 300 tys. osób, z czego co szósta umiera. Jest to efekt powszechnego nadużywania antybiotyków i innych leków, np. neutralizujących kwas solny w żołądku, jak również starzenia się społeczeństwa oraz fatalnej diety, która niszczy naszą zdrową florę jelitową.
W jaki sposób bakterie Clostridium difficile reagują na obecność antybiotyku?
- Bakteria ta może żyć sobie spokojnie w naszych jelitach, dopóki nie potraktuje się jej antybiotykiem. W niektórych przypadkach zaczynają nagle produkować ogromne ilości toksyny, która może uszkodzić jelita. Nie wiadomo, u kogo dojdzie do takiej reakcji, ale chorują głównie osoby po 65. roku życia. Niestety, często dzieje się to w szpitalach czy domach opieki, gdzie nierzadko dochodzi do lokalnych epidemii.
Lecząc naszych pacjentów, zauważyliśmy też dziwną zależność - wygląda na to, że u wielu z nich, przeszczepiając dobrą florę bakteryjną, zwalczyliśmy nie tylko Clostridium, ale także depresję.
Może po prostu poczuli się lepiej i są w lepszym nastroju?
- To nie tylko to. Jasne, że jeśli pacjent przestaje oddawać 16 stolców na dobę, to ma lepszy nastrój, ale zaobserwowaliśmy coś więcej. Te osoby zmieniają się po przeszczepie, są lepiej nastawione do świata, bardziej energetyczne, mniej depresyjne, poprawia się im koncentracja, pamięć, znika permanentna senność i - jak one to określają - "zamglenie umysłu". Na razie nie prowadziliśmy żadnych badań naukowych na ten temat, ale mam nadzieję, że mój wykład zapoczątkuje bliższą współpracę z Instytutem w tej dziedzinie.
Ale te obserwacje doskonale wpisują się w światowe badania. A jest ich coraz więcej.
- Te nasze kliniczne obserwacje mają głębokie uzasadnienie naukowe, ponieważ wykazano, że flora bakteryjna produkuje wiele substancji, które bezpośrednio działają na mózg, np. serotoninę, której niedobór jest uznaną przyczyną depresji.
To, co zjemy, wywiera wpływ na mózg. Np. produkty słodkie dają uczucie przyjemności, pobudzając ośrodek nagrody w mózgu. Czy produkty bakterii mogą robić to samo?
- By sprawdzić, czy rzeczywiście mikrobiom wpływa na mózg, uczeni zaczęli od badań na zwierzętach. Wyhodowano myszy, które były pozbawione flory bakteryjnej jelit. I okazało się, że wykazują one wiele nieprawidłowości w swoim zachowaniu - są strachliwe, depresyjne i mają cechy autystyczne. Kiedy uczeni skolonizowali ich jelita bakteriami od zdrowych zwierząt, gryzonie przestały się bać i zaczęły socjalizować. Chętniej przebywały ze sobą, a zachowania autystyczne znikły.
Potem uczeni zaczęli ingerować w skład gatunkowy bakterii. Bardzo trudno bowiem ustalić, który to dokładnie gatunek bakterii ma np. właściwości antydepresyjne. Podawano więc myszom bakterie probiotyczne kwasu mlekowego. I udało się ustalić, że kilka szczepów, głównie z rodzaju Lactobacillus, naprawdę wpływa na zachowanie zwierząt. Co ciekawe, jeśli u takich "szczęśliwych" myszy przecięto nerw błędny, wszystkie dobrodziejstwa wynikające z ich nowej flory bakteryjnej niemal natychmiast znikały. To eksperymentalnie dowiodło bezpośredniego wpływu produktów flory jelitowej na mózg u myszy.
A u ludzi?
- W 2014 r. przeprowadzono bardzo proste badanie. Połowie biorących w nim udział kobiet podawano codziennie jogurt z probiotycznymi, specjalnie wyselekcjonowanymi szczepami bakterii. Połowie nie. I okazało się, że po miesiącu kobiety pijące jogurt miały lepszy nastrój, lepszą pamięć i większe zdolności poznawcze! W rezonansie mózgu zaobserwowano, że u pań przyjmujących probiotyczny jogurt pojawiła się aktywność w nowych obszarach mózgu w porównaniu z grupą kontrolną. A więc bakterie jelitowe uruchomiły dodatkowe neurony! Ciekawe było też badanie z udziałem osób cierpiących na depresję. Połowa z nich dostawała klasyczną terapię lekami antydepresyjnymi, druga część - leki z dodatkiem probiotyku zawierającego specjalny szczep bakterii, m.in. Bifidobacterium infantis i Lactobacillus casei. I ci pacjenci lepiej reagowali na leczenie.
Już mam ochotę na jogurt.
- Nie wiem, czy ten ze sklepu pomoże, choć na pewno warto pić produkty ze sfermentowanego mleka i w ogóle wszelkie produkty naturalnej fermentacji. W nich znajduje się mnóstwo łatwo przyswajalnych probiotycznych bakterii. Trzeba jednak pamiętać, że specyficzne właściwości oddziaływania na nasz mózg mają tylko unikalne szczepy bakterii. Trudno je znaleźć w odpowiednich ilościach w żywności, a nawet w kapsułkach dostępnych w aptekach, dlatego 90 proc. prób z probiotykami kończy się porażką.
Skoro bakterie jelitowe sterują naszym mózgiem, to czy nie powinno się zmienić podejścia do niektórych chorób? Mówi się, że osoby o nadwrażliwym układzie nerwowym, depresyjne, częściej zapadają na zespół jelita drażliwego. A może jest odwrotnie - mają nieprawidłową florę bakteryjną, która zaburza ich stan psychiczny? Mówiąc kolokwialnie, produkuje im depresję i stany lękowe.
- To dziś już prawie pewne - ta choroba ściśle wiąże się z zaburzoną florą jelitową. Myślę, że już niedługo poznamy listę winowajców i nauczymy się ich skutecznie wykurzać z naszych jelit. Ja mogę powiedzieć o dwóch najbardziej spektakularnych przypadkach z mojej praktyki. Pierwsza pacjentka zgłosiła się do nas po wielomiesięcznym leczeniu antybiotykami boreliozy. Nie dość, że nie ma żadnego dowodu na skuteczność takiego postępowania, to jeszcze u niej doszło do niemal całkowitego wyjałowienia jelit. Jej stan był poważny, rozwinął się zespół przeciekającego jelita, prowadzący do objawów uszkodzenia mózgu.
Jakie to były objawy?
- To naprawdę widać, jak na zniszczenie jelit i nieprawidłową florę jelitową reaguje mózg. Takie osoby mają problemy ze wzrokiem, piekący język, wysypki na skórze, zaburzenia pamięci, kłopoty z koncentracją, permanentną senność. Są, jak to same określają, "przymglone". Jakby nie do końca były z nami. Po przeszczepie flory bakteryjnej pacjentka dosłownie wracała do nas z dnia na dzień. Wszystkie objawy reakcji toksycznej w mózgu cofnęły się. Jej stan psychiczny, funkcje poznawcze uległy niewiarygodnej poprawie. Kobieta wróciła do pełnego zdrowia. A rodzina i koledzy w pracy pytali, jakie tajemnicze tabletki przyjmuje, bo nie mogli uwierzyć, że to efekt przeszczepu flory jelitowej.
Drugi przypadek dotyczył dziesięcioletniego chłopca cierpiącego na autyzm.
Dotykamy drażliwego tematu.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale mogę tylko opisać to, co po prostu widzieliśmy. I co nam mówiła matka chłopca. To ona sama zgłosiła się do nas na przeszczep. Jest lekarką i przeczytała, że pojawiły się nowe badania na zwierzętach dowodzące, że u gryzoni mających mysi odpowiednik choroby ze spektrum autyzmu była wyraźnie zaburzona flora bakteryjna. Zresztą u ludzi też prowadzi się takie badania i obserwacje są podobne. Podanie autystycznym myszkom dobroczynnych mikrobów poprawiało ich stan.
Jak więc przeszczep flory bakteryjnej pomógł autystycznemu dziecku?
- Po przeszczepie pierwszą zmianą zachowania się chłopca było to, że się uspokoił. Zmniejszyła się u niego agresja, otworzyły się nowe okienka poznawcze, poprawiła się zdolność koncentracji. Oczywiście autyzm się nie cofnął, ale np. wcześniej dziecko nie mówiło wyraźnie, w zasadzie tylko coś mamrotało w swoim własnym języku, a po serii przeszczepów zaczęło się wypowiadać zdaniami.
Oczywiście nie ma gwarancji, że to zadziała u każdego, że zawsze będzie jakaś poprawa. Nie można twierdzić, że to jest terapia autyzmu! Ale ośmielam się mówić o tym chłopcu, ponieważ jego mama jest lekarką, ma większy dystans do choroby swojego dziecka i zaobserwowała obiektywną poprawę w jego zachowaniu. Myślę, że warto o tym informować, bo im wcześniej u dzieci autystycznych zajmiemy się florą jelitową, tym większe są szanse na pozytywne efekty. Wiem, że na całym świecie trwają badania nad związkiem autyzmu z florą bakteryjną jelit i możliwościami wspomagającego leczenia probiotykami oraz specjalną dietą.
Czy było więcej podobnych przypadków?
- Związek między naszym mózgiem a mikrobami z naszych jelit na pewno istnieje. Wielu naszym pacjentom po przeszczepie zmienia się nastrój, zdecydowanie przybywa optymizmu. Mamy pod opieką mężczyznę, który dobrze zareagował na przeszczep, biegunka ustąpiła, ale nie do końca - od czasu do czasu miewa lekkie nawroty choroby, jednak dawniej był tzw. typem depresyjnym, lękowym, a teraz, nawet jak ma dolegliwości ze strony układu pokarmowego, dobry nastrój go nie opuszcza. To jest niesamowite. Jakbyśmy patrzyli na inną osobę.
A więc jak dbać o swoją florę bakteryjną?
- Przestrzegać kilku zasad. Unikać antybiotyków, jeśli tylko można. Wie pani, na jak długo jedna siedmiodniowa kuracja antybiotykiem zaburza nam florę jelitową?
Na dwa miesiące?
- Na rok do dwóch lat! Nie warto brać antybiotyków na grypę - bo na nią nie działają - lub na wszelki wypadek, żeby się infekcja nie rozwinęła. Poza tym, jeśli jednak musimy zastosować antybiotyk, nie zapominajmy o równoczesnym stosowaniu probiotyków. To bardzo ważne. I nie chodzi o to, że nas brzuch po antybiotyku rozboli, ale o to, że jak widać, możemy zniszczyć zdrowe bakterie i "wyhodować" zły nastrój, stany lękowe, depresyjne.
Więc wystarczy tylko unikać antybiotyków?
- Nie tylko. Jak najczęściej jedzmy produkty fermentowane, które zawierają naturalne bakterie probiotyczne. Włączmy do diety kiszonki. Dostarczajmy sobie na co dzień nowej porcji dobroczynnych mikrobów i także im dajmy jeść. A to oznacza, że trzeba zjadać błonnik pokarmowy. Bakterie potrzebują tzw. prebiotyków, czyli takich substancji, jak inulina, laktuloza, oligosacharydy, żeby dobrze żyć w naszych jelitach. Doskonałym wyborem są płatki zbożowe czy banan z jogurtem na śniadanie. To prebiotyk i probiotyk w jednym.
Nie jedzmy potraw bogatych w cukry proste. Nie tylko dlatego, że utyjemy, ale także dlatego, że zasiedlające jelita bakterie patogenne lubią takie jedzenie. A dobre mikroby nie. Te "złe" pasą się więc na węglowodanach prostych, a te dobre od nich giną.
I na koniec - przebywajmy blisko ludzi, którzy są w dobrym nastroju i są pełni energii. Mówi się, że oni promieniują dobrą energią, że często nią "zarażają". A może oni po prostu zarażają nas dobrymi bakteriami ze swoich jelit, które poprawiają nam nastrój.
Drugi mózg w jelitach
Badania nad mikrobiomem zataczają coraz szersze kręgi. W zasadzie nie ma procesu fizjologicznego w naszym organizmie, który w jakiś sposób nie byłby związany z florą bakteryjną jelit.
To, co tam mieszka, steruje wszystkim - naszym metabolizmem, odpornością, a nawet psychiką. Istnieją dowody, że mikroflora jelitowa jest też zaangażowana w regulację bólu.
Zaczęło się od historycznych klinicznych obserwacji, które wyraźnie wskazywały, że istnieje jakieś połączenie między mózgiem a jelitami. Dziś nazywa się to osią mózgowo-jelitową. Wszystko prowadziło do nerwu błędnego, który jest ścieżką sygnałową między jelitami i mózgiem. To najdłuższy z nerwów czaszkowych, należący do autonomicznego układu nerwowego, który łączy mózg z układem pokarmowym. Okazuje się, że 90 proc. tych sygnałów płynie w jednym kierunku - od jelit do mózgu. Z mózgu do jelit tylko 10 proc. To oznacza, że nasze jelita mają coś bardzo ważnego do przekazania mózgowi, a tylko czasem odwrotnie.
Istnieje autonomiczny jelitowy układ nerwowy. Mamy zatem drugi mózg! Jak twierdzi dr Paweł Grzesiowski, zawiera on od 100 do 500 mln neuronów, co oznacza, że jest... wielkości mózgu kota! Ten "mózg" mieści się w naszym jelicie, reguluje pracę całego układu pokarmowego i reaguje na lokalne sygnały, między innymi od bakterii. Produkty ich metabolizmu powstające w obrębie jelita wędrują nerwem błędnym bezpośrednio do mózgu.
I to nie byle jakie produkty, bo wiele z nich to niemal te same neurotransmitery, które są wykorzystywane przez mózg do "porozumiewania się" między neuronami. To m.in. serotonina, tryptofan, czyli prekursor serotoniny, noradrenalina, dopamina, czynniki regulujące receptory GABA w mózgu i wiele innych.
*Dr n. med. Paweł Grzesiowski - pediatra, ekspert w dziedzinie profilaktyki zakażeń, prezes fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń oraz dyrektor Centrum Medycyny Zapobiegawczej i Rehabilitacji w Warszawie.
Hipertermia łagodzi objawy depresji
Michał Rolecki
Podniesienie temperatury ciała u osób cierpiących na depresję poprawia ich stan, a efekt się utrzymuje, wynika z badań naukowców z University of Wisconsin-Madison.
Z wcześniejszych badań wiadomo, że ciepło pobudza ośrodek przyjemności w mózgu - ten sam, który reaguje na inne przyjemne obrazy, dźwięki, zapachy, smaki i inne bodźce. Wiadomo też, że działanie tego ośrodka u osób cierpiących na depresję jest zaburzone. Naukowcy postanowili sprawdzić, czy ciepło pomoże w walce z depresją.
Badanie przeprowadzone przez grupę pod kierownictwem dr. Charlesa Raisona z University of Wisconsin-Madison wskazuje na to, że tak. Sztuczne podniesienie temperatury ciała - hipertermia - łagodzi objawy depresji. Badanie opublikowano w internetowym wydaniu "JAMA Psychiatry". http://jamanetwork.com/journals/jamapsy ... ct/2521478
Badacze cierpiące na depresję osoby umieszczali w przypominającym namiot urządzeniu, w którym lampy emitujące podczerwień ogrzewały pacjentów. Po około półtorej godziny, gdy temperatura ciała badanych osiągała 38,5 stopnia, lampy wyłączano, a badani przez godzinę powracali do normalnej temperatury ciała. Część badanych również była umieszczana w urządzeniu, w którym włączano lampy, ale nie były to lampy ogrzewające, badani nie wiedzieli więc, że w istocie nie są poddawani terapii.
Grupa badanych była co prawda niewielka (34 osoby), ale próba była podwójnie ślepa, czyli naukowcy nie wiedzieli, u których badanych wywoływano hipertermię, a u których nie. Dopiero po tygodniu takiego codziennego ogrzewania (lub ogrzewania na niby) oceniono stan badanych za pomocą kwestionariusza, a naukowcy dowiedzieli się, kto z badanych był podgrzewany.
Okazało się, że wywoływanie hipertermii poprawia stan pacjentów i zmniejsza nasilenie objawów depresyjnych (mierzonych za pomocą kwestionariusza w skali Hamiltona). Efekt placebo wykluczono, bowiem pacjenci umieszczani w urządzeniu z lampami, które ogrzewały "na niby", nie wywołując znacznego podniesienia temperatury ciała, poprawy nie wykazywali.
- Sądzimy, że ogrzewanie skóry pobudza wydzielające serotoninę komórki w mózgu, co wpływa na jego pracę - mówi dr Raison. - Ale zdziwiło nas to, że efekt (złagodzenia objawów depresji) utrzymywał się nawet po sześciu tygodniach takiej terapii.
Badacze uważają te wyniki za zachęcające, ale przestrzegają, że próba badanych była mała. Potrzebne będą dalsze badania, aby stwierdzić w jaki sposób hipertermia mogłaby być wykorzystywana do leczenia depresji.
mig
[ external image ]
Dwóch nastolatków w pończochach na twarzy, mających zapewnić im anonimowość, gdy będą okradać przechodniów. Bathgate Avenue, 1982 r. (Stephen Shames / Polaris)
"Piękno Bronxu jest pięknem strasznym - trudnym i surowym - jak piękno pustyni. Na pierwszy rzut oka wyobrażasz sobie, że nic tu nie może przetrwać. Potem zaczynasz dostrzegać wokół siebie życie. Ludzie się adaptują, trwają, a nawet całkiem dobrze funkcjonują w tym księżycowym miejskim krajobrazie szybkich przyjemności i fałszywych nadziei. Często Bronx mnie przeraża. Innym razem czuję się tu jak w domu. Moje zdjęcia oddają dziką witalność i nadzieję tych młodych ludzi. Głównymi tematami są tu rozgrywka między dobrem a złem, miłością i przemocą, rodziną a chaosem" - pisze o Bronxie fotograf Stephen Shames. W latach 1977 - 2000 stworzył unikatowy portret tej dzielnicy Nowego Jorku. Oto on.
A ulice te były wówczas biedne, pełne narkotyków, przemocy i gansterskich porachunków. Młodzi zawierali przyjaźnie i zakładali "bandy" - często mające zastępować dysfunkcyjne rodziny. Bandy chroniły swoich członków.
[ external image ]
Nastoletni chłopcy skaczą nocą do publicznego basenu (wcześniej przeszli przez płot). 1984 r.
Empatia, jaką wykazywał wobec młodych mieszkańców Bronxu Shames, zaskarbiła mu ich zaufanie i szacunek. Przez dwie dekady, w trakcie których dzielnica przetrwała m.in. w latach 1984-1985 tzw. "epidemię" cracku - silnie uzależniającej formy kokainy - chłopcy z Bronxu dopuścili fotografa do swojego życia na ulicy i do swoich domów.
[ external image ]
13-letni Rafael przeskakuje z dachu jednego budynku na drugi. Na wysokości 8 piętra. 1977 r.
Wydana przez University of Texas Press książka Bronx Boys to kolekcja czarno-białych fotografii, zrobionych przez Shamesa w Bronxie w latach 1977-2000. Na 123 kadrach fotograf uwiecznił brutalność tamtych czasów - bójki, strzelaniny, aresztowania, handel narkotykami. Wielu sportretowanych przez niego mieszkańców dzielnicy skończyło w więzieniu lub zginęło.
[ external image ]
Młody mężczyzna z atrapą broni. Po lewej jego syn. W tle całująca się para nastolatków, 1985 r.
Ale Shamesowi udało się też uwiecznić człowieczeństwo swoich bohaterów, ich szczęście, gdy dorastali, zakochiwali się, doczekiwali się własnych dzieci. Wbrew opiniom, które w czasach, gdy powstawała większość zdjęć, uznawały dzielnicę za nie do uratowania, cykl "Bronx Boys" (Chłopcy z Bronxu) odowadnia, że nadzieja i odkupienie możliwe są wszędzie.
[ external image ]
16-letni Poncho i jego dziewczyna, 1991 r.
Bohaterami książki Shamesa są m.in. Martin Dones i José "Poncho" Munoz -chłopaki z Bronxu. Mieli szczęście - przeżyli i udało im się ułożyć sobie życie - obaj odnieśli sukcesy w biznesie, są żonaci i mają dzieci. Obaj podkreślają, że to spotkanie z Shamesem i jego opieka nad nimi pomogły im zmienić swoje życie.
[ external image ]
Martin i Poncho na imprezie urodzinowej kolegi. Po latach napisali wstęp i posłowie do książki Shamesa.
"Steve zawsze namawiał, żebym szedł do szkoły" - pisze Munoz w posłowiu książki.
Dones z kolei wspomina jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć z dzieciństwa - gdy ktoś zamordował jego kuzyna. "Nie widziałem momentu zabójstwa. Ale usłyszałem głuchy odgłos jego ciała uderzającego o chodnik. Ten dźwięk śmierci to pierwsza rzecz, jaką pamiętam. Łup! Zrywam się zaskoczony, a wszyscy wokół krzyczą" - opisuje.
[ external image ]
Na zdjęciu: Gra w domino, 1985 r.
[ external image ]
Nastoletni chłopak z karabinem M-16, 1985 r.
[ external image ]
Poranek, 1989 lub 1991 r., 10-letnic chłopiec śpi na schodach pożarowych. Spał tam całą noc.
[ external image ]
Diler sprzedaje crack przed budynkiem, na którego schodach siedzą matki z dziećmi, 1987 lub 1988 r.
[ external image ]
Martin i jego dziewczyna, 1984 lub 1985 r.
[ external image ]
Dwóch nastolatków w meksykańskich kapeluszach pije w klubie na Batgate Avenue, 1984 r.
[ external image ]
Gang motocyklowy Claremont Boys w swoim klubie na Tremont Street. Mężczyzna pokazuje piersi swojej dziewczyny, 1979 r.
[ external image ]
Nastolatek pomaga swojemu 15-letniemu koledze wstrzyknąć heroinę.
[ external image ]
Para nastolatków całuje sie na schodach, 1982 r.
[ external image ]
Mężczyzna wypuszcza kółka z dymu. Obok dziecko ze szkoły podstawowej, 1980 r.
[ external image ]
13-letni Martins podrywa dziewczynę na Decatur Avenue, 1982 r. To właśnie Martins napisał wstęp do książki Shamesa
[ external image ]
Chłopcy z Bronxu na korytarzu przed wejściem na imprezę.
[ external image ]
Poncho i Tony chłodzą się wodą z hydrantu w gorącą letnią noc w Bronxie, 1987-1988 r.
[ external image ]
Stephen Shames opublikował osiem książek fotograficznych. Jego zdjęcia znajdują się w wielu kolekcjach i galeriach w USA. Jego prace wystawiane były na całym świecie, m.in. w Wielkiej Brytanii, Chinach, Czechach czy Francji.
Julia Chmielecka
[ external image ]
Na zawodach zawsze było losowanie, kto z drużyny idzie do badania. Kto wylosował białą piłeczkę, skakał z radości. Kto czerwoną, głowa spuszczona.
Ćwiczę od piątej klasy podstawówki. Na siłownię chodzę od 12 lat. Pierwszy raz o sterydach usłyszałem właśnie tam - opowiada Michał, zawodnik MMA (mieszane sztuki walki), trójboista i trener personalny. - Mój kolega wiele lat temu był w kadrze juniorów pewnej dyscypliny. Dzieciaki miały po 11-12 lat i już wtedy rodzice musieli podpisać papier, że zgadzają się, że będą brały jakieś wspomagacze. Inny kolega, też w kadrze, bierze. Tam wszyscy biorą. Mają lekarza, który rozpisuje im cykle i daje recepty. Świetnie się zna, bo sam bierze. Myślę, że bierze ponad połowa zawodników wszystkich dyscyplin.
A.M.
Słynny kolarz zdążył już dwa razy zakończyć karierę sportową, a polemika na temat, czy faktycznie wspomagał się niedozwolonymi środkami wciąż powraca. Jednak bez względu na to, czy rzeczywiście brał środki dopingujące, czy nie, historia Lance’a Armstronga, nie tylko jako sportowca, jest niezwykle interesująca, a przede wszystkim inspirująca. Jego heroiczna i bezwzględna walka z chorobą, a następnie mozolny powrót do ukochanego sportu może być przykładem dla wielu jak walczyć z przeciwnościami losu i nigdy się nie poddawać.
Jego niepokorny i krnąbrny charakter zapewne ukształtował się już we wczesnym dzieciństwie, gdy był wychowywany przez samotną matkę, która musiała pracować czasem nawet w trzech różnych miejscach, aby związać koniec z końcem. Mały Lance musiał praktycznie sam sobie radzić w domu, w szkole i na podwórku. Ojciec, po którym odziedziczył jedynie nazwisko, nigdy się do rodzicielstwa nie przyznawał. Dopiero kiedy Lance był już bardzo popularnym i... bogatym sportowcem przypomniał sobie, że ma syna. Jednak tym razem syn nie wyraził zainteresowania nawiązaniem relacji.
To, że Lance Armstrong był kolarzem nietuzinkowym w ogóle nie podlega dyskusji. Już jako młody chłopak osiągał ponadprzeciętne wyniki w pływaniu, biegach oraz w triathlonie. Wszystkie te dyscypliny wymagają dużej wydolności i objętości płuc, a w kolarstwie to czynnik niezbędny do osiągania sukcesów.
Czy ktoś w ogóle pamięta Armstronga z występów w triathlonie? Swoją drogą dość dziwnie się go ogląda... biegnącego. Jako osiemnastolatek zwycięża w zawodach triathlonowych: https://www.youtube.com/watch?v=Hw1BCixQk8g
Kiedy na dobre związał się z kolarstwem dał się poznać jako niezwykle agresywny sprinter brylujący przede wszystkim w wyścigach jednoetapowych. Predysponowały go do takiej jazdy atletyczna sylwetka i bardzo zadziorny charakter. Jako ”nieopierzony” jeszcze kolarz nie był zbyt lubiany w peletonie, gdzie panuje ścisła hierarchia. Niepokorny Lance często prowokował w trakcie wyścigów doświadczonych kolegów i równie często z nimi wygrywał, lekceważąc przy tym niepisane zasady obowiązujące w peletonie. W zawodowym kolarstwie zaistniał tak naprawdę w 1993 roku, gdy jako 22-latek zupełnie niespodziewanie, w brawurowy wręcz sposób, zdobył mistrzostwo świata ze startu wspólnego.
W strugach deszczu w Oslo zdobywa tęczową koszulkę mistrza świata. Trudne warunki - coś, co lubił najbardziej: https://www.youtube.com/watch?v=jXsOR5O5hb0
Lance startował również w wieloetapowych wyścigach, ale jako młody zawodnik nie osiągał sukcesów w klasyfikacjach końcowych. Spore braki widać jeszcze było w jeździe na czas i po górach, a największe wyścigi wygrywa się właśnie dzięki tym umiejętnościom. Lance wygrywał co prawda pojedyncze etapy, ale zapowiadał się raczej na specjalistę od wyścigów klasycznych niż wielkich tourów.
Dość głośno i długo komentowano jego zwycięstwo etapowe w Tour de France w 1995 roku, które Lance zadedykował tragicznie zmarłemu koledze i przyjacielowi z drużyny – Fabio Casartellemu. Kilka dni wcześniej podczas zjazdów w Pirenejach Casartelli wypadł z trasy i doznał urazów głowy, po których nie udało się go uratować mimo usilnych starań. To był szok nie tylko dla Armstronga, ale to właśnie Lance postanowił uczcić pamięć kolegi, najlepiej jak potrafił – zwyciężając dla niego.
Śledząc jego dalszą karierę mogłoby się wydawać, że to właśnie z takich tragicznych historii Lance Armstrong czerpał swoją największą siłę.
Kariera Armstronga została nagle przerwana w 1996roku, kiedy to wykryto u niego raka jądra z przerzutami do płuc i mózgu. Cały kolarski świat był w szoku, gdy na konferencji prasowej 25-letni Lance oznajmił, że rezygnuje ze startów i poddaje się leczeniu.
Po dwóch operacjach, w tym jednej mózgu, przyszedł czas na mordercze cykle chemioterapii i wtedy Lance musiał podjąć niezwykle ważną i trudną decyzję. Otóż jego lekarz prowadzący chciał zastosować terapię, po której już nigdy nie mógłby uprawiać sportu, a tym bardziej wydolnościowego, gdyż proponowane leczenie miało pozostawić po sobie nieodwracalne uszkodzenia płuc. Armstrong, jak na niego przystało, zagrał „va banque” - zdecydował się zmienić lekarza i poddać się kuracji łagodniejszej, ale bezpiecznej dla płuc. Już wkrótce okazało się jak trafna to była decyzja.
Tak samo jak do treningów, Lance podszedł do walki z chorobą w pełni profesjonalnie, gotowy na wszelkie poświęcenia i wyrzeczenia. Szybko nauczył się interpretować wszelkie wyniki badań nie gorzej niż prowadzący go lekarze, przywiązując uwagę do najdrobniejszych szczegółów (z czego później słynął podczas przygotowań do kolejnych Tour de France). Dzielnie znosił wyniszczające organizm sesje chemioterapii, spazmy i wymioty wywlekały go wręcz „na lewą stronę”, ale on nikomu się nie skarżył – wiedział, że musi przez to przejść.
Niepokorny charakter, upór w dążeniu do celu i zadziorność to nieodłączne atrybuty jego osobowości. Nawet w najtrudniejszych momentach otwarcie przyznawał się do ateizmu. Wierzył, że jedynie on sam, lekarze i ówczesna medycyna są w stanie go wyleczyć. Dla niego to był kolejny wyścig, w którym jego jedynym przeciwnikiem był nowotwór. Nie prosił o pomoc Boga, nie modlił się, ale za to bardzo wierzył w siłę woli człowieka. To wtedy, widząc wokół siebie dzielnie zmagających się z nowotworami dzieci i dorosłych, postanowił, że gdy wyzdrowieje założy fundację na rzecz walki z rakiem. Dziś jego fundacja LIVESTRONG jest znana na całym świecie, a jej znak – żółta, gumowa bransoletka – jest noszona przez miliony ludzi na całym świecie, w tym sportowców, aktorów czy celebrytów.
Krótka historia choroby opowiadana przez samego Lance'a, lekarzy i najbliższych (niestety bez przekładu na j. polski): https://www.youtube.com/watch?v=png96IRW3fs
Po wielu miesiącach intensywnych zmagań z chorobą usłyszał od swoich lekarzy upragnione zdanie – jesteś zdrowy i nie ma przeszkód byś znów wsiadł na rower. Lance Armstrong oficjalnie wznowił profesjonalną karierę w 1998 roku. Zdecydował się na ten krok po wielu rozterkach osobistych, rodzinnych i sportowych. Niewielu wierzyło, że uda mu się cokolwiek osiągnąć w tej niezwykle trudnej dyscyplinie sportu po tak ciężkiej i wyniszczającej organizm chorobie.
Grupa kolarska, w której jeździł przed zdiagnozowaniem raka zerwała z nim kontrakt jeszcze w trakcie leczenia, a chętnych do podpisania nowego nie było wielu. W końcu znalazł grupę amerykańską, która podjęła ryzyko i podpisała z nim kontrakt, choć na bardzo ostrożnych warunkach.
Po kilku pierwszych startach jednak chciał definitywnie skończyć z kolarstwem i zająć się czymś innym. Mimo że jego organizm wrócił do zdrowia nie potrafił się cieszyć z jazdy na rowerze tak jak przed chorobą. Miał wrażenie, że dostał od losu drugie życie i nie miał ochoty marnować go na mozolne treningi, noclegi w obskórnych hotelach trzeciej kategorii, nie wspominając już o wykańczających wyścigach niejednokrotnie toczących się w strugach deszczu czy minusowych temperaturach. Zapomniał na jakiś czas o rowerze i przestał prowadzić sportowy tryb życia. Zamiast tego codziennie opychał się meksykańskim jedzeniem i nie stronił od alkoholu.
Wtedy z pomocą pospieszyli jego ówczesna żona Kirsten oraz pierwszy trener Chris Carmichael. Dali mu odpowiednie wsparcie i namówili go do powrotu na trasy wyścigów, choćby tylko po to, by mógł się przygotować do swojego pożegnalnego wyścigu, po którym oficjalnie zakończy karierę – jak na zawodowca przystało. Armstrong zgodził się na taki scenariusz i zaczął przygotowania. Przełomowym momentem okazał się powrót na dawne trasy treningowe, gdzie w przeszłości przygotowywał się do wyścigów. To było sprytne posunięcie trenera, który namówił go do powrotu w tamte okolice. Wiedział, że po tych treningach Lance przypomni sobie dawne czasy, nabierze nowych chęci do treningów i do życia w ogóle. Tak też się stało – Lance zrozumiał jak bardzo kocha kolarstwo.
Po kilku średnio udanych wyścigach Lance wystartował w morderczym Vuelta Espana i zajął w nim nadspodziewanie wysokie 4 miejsce. Był to wyraźny sygnał, że jest gotowy by znów rywalizować na najwyższym poziomie. Tym razem jednak nie miały to być tylko jednoetapowe sukcesy. Armstrong chciał spełnić swoje marzenie: wygrać najtrudniejszy wyścig kolarski świata – Tour de France.
Nikt nie spodziewał się, że może tego dokonać mając w świadomości jego chorobę, z którą niedawno się uporał. Ta choroba jednak go odmieniła. Przed nowotworem Lance miał muskularną, atletyczną wręcz, budowę ciała i był wyjątkowo silny na sprinterskich finiszach. Jednak po operacjach i po wycieńczających sesjach chemioterapii schudł ponad 10 kilo, a jego sylwetka stała się smukła. W trakcie treningów okazało się jednak, że zachował swoją dawną moc, przy jednoczesnej utracie wagi o kilkanaście kilogramów. To dawało mu ogromną przewagę podczas jazdy w górach oraz w czasówkach. Był zupełnie innym zawodnikiem niż przed nowotworem. Jego przewaga nad rywalami w górach i podczas czasówek była czasami wręcz przygniatająca.
W 1999 roku spełnił swoje wielkie marzenie wjeżdżając podczas ostatniego etapu Tour de France na Pola Elizejskie w żółtej koszulce lidera i zwycięzcy zarazem. Nawet on sam trochę niedowierzał, że mu się to udało i to w tak wielkim stylu. Trzeba jednak przyznać, że nie osiągnął by tego sukcesu bez wspaniałej drużyny, którą udało mu się zebrać na ten wyścig, a każdy z jej członków był podporządkowany jednemu celowi – zwycięstwo ich lidera w klasyfikacji końcowej TdF. To zwycięstwo miało być dopiero początkiem wspaniałej serii siedmiu zwycięstw z rzędu w TdF, którego do dziś nikomu nie udało się pobić i prawdopodobnie jeszcze długo się nie uda.
Zwycięstwo w wielkim stylu - Tour de France 1999: https://www.youtube.com/watch?v=bof2hjajsIo
Odmieniony po chorobie styl jazdy Armstronga od razu zwrócił uwagę obserwatorów, którzy z niedowierzaniem patrzyli na jego wyczyny po powrocie do kolarstwa w 1998 roku. Zaczęto oczywiście podejrzewać go o niedozwolone wspomaganie. Prym w tym wiedli Francuzi, którzy w późniejszych latach wręcz go znienawidzili za to, że jeszcze sześciokrotnie po 1999r wygrywał ich ukochany narodowy wyścig, a żadnemu z ich rodaków nie udało się nawet zbliżyć do podium w klasyfikacji generalnej. Wygrywając siedem razy z rzędu Wielką Pętlę Armstrong ustanowił rekord, który prawdopodobnie długo nie będzie pobity, o ile kiedykolwiek.
Po pierwszym triumfie Lance'a w TdF rozpętała się burza w mediach, po tym jak kilku dziennikarzy oskarżyło Amerykanina o doping. Od tej pory Armstrong był kolarzem, któremu najczęściej przeprowadzano testy antydopingowe. Był nagabywany nie tylko podczas wyścigów, ale również w prywatnym domu oraz podczas obozów przygotowawczych. Nigdy jednak jakikolwiek z przeprowadzonych testów nie dał pozytywnego wyniku u Armstronga. Są, co prawda, kontrowersje dotyczące próbek moczu i krwi, które pobrano od niego w trakcie pierwszego zwycięskiego wyścigu dookoła Francji w 1999 roku. Mówi się, że te próbki zawierały ślady EPO i podobno nadal są przechowywane. Skoro jednak do dziś nic z tymi próbkami nie zrobiono, należy te doniesienia traktować w kategoriach domysłów. Lance oczywiście odrzucił wszelkie oskarżenia.
Wielu było takich, którzy oskarżali go o oszustwo bez głębszej analizy jego osobowości oraz przygotowań kolarza do wyścigów po tym, jak otrzymał drugą szansę od życia. Armstrong od tego momentu stał się wręcz perfekcjonistą i tytanem pracy jeśli chodzi o trening, dobór sprzętu, drużyny oraz sztabu do pomocy. Wszystko zostało ustawione pod niego, a sam zawodnik skupił się właściwie tylko na startach w TdF. Inne wyścigi traktował instrumentalnie jako część przygotowań do największego wyścigu kolarskiego świata.
Oto zajawka filmu dokumentalnego "Road to Paris" z przygotowań do TdF 2001. Zwróćcie uwagę na reakcję Lance'a kiedy mówią mu, że dalej nie może jechać z powodu zbyt dużego śniegu na drodze :) Kiedy jednak sam się przekonuje, że wyżej nie pojedzie, postanawia wrócić 10km w dół i jeszcze raz podjechać... i to w jakich warunkach. Niestety, tylko wersja angielska: https://www.youtube.com/watch?v=aiSWNy9EMJs
Tour de France stał się dla Lance’a wręcz obsesją, przygotowaniom do tego wyścigu podporządkował praktycznie całe swoje życie. Każdy dzień wyglądał właściwie tak samo jeśli chodzi o trening. Zawsze wiedział ile kalorii zawierają jego posiłki i ile musi spalić danego dnia, aby osiągnąć optymalną wagę bez utraty mocy niezbędnej podczas piekielnie trudnych podjazdów w Alpach czy Pirenejach. Jego rower został „odchudzony” do granic możliwości – dla Lance’a każdy zbędny gram w wadze roweru był problemem, który eliminował. Przeprowadzał dziesiątki testów w tunelach aerodynamicznych dopracowując do perfekcji sylwetkę podczas jazdy oraz sprzęt, co z kolei ma ogromne znaczenie w trakcie etapów jazdy na czas.
Jego pojedynki z takimi kolarzami jak Alex Zulle, Marco Pantani czy Jan Ullrich przeszły do historii kolarstwa, a można je oglądać bez końca i czerpać z nich inspirację. Sam Armstrong przyznał, że jego największym rywalem, który był najbliżej pokonania go w TdF był Ullrich. W 2003 roku, jeszcze przed ostatnią czasówką przewaga Lance’a wynosiła jedynie kilkadziesiąt sekund, ale Ullrich podczas rozgrywanej w deszczu czasówki kilkakrotnie upadł i pogrzebał swoje szanse na zwycięstwo nad Amerykaninem. W filmach dokumentalnych z przygotowań Lance'a do wyścigu można obejrzeć jak dokładnie studiuje trasę każdego z etapów, a trasy czasówek znał na pamięć - co do zakrętu. Wiedział gdzie jest niebezpiecznie i gdzie nie należy ryzykować zbyt szybkiej jazdy. Ullrich pewnie nie zrobił tego tak dokładnie i dlatego przegrał. W pozostałych latach przewaga Armstronga nad rywalami była już wyraźna.
Prawdą jest, że każdy z wymienionych rywali Armstronga ma w swojej karierze czarny rozdział w związku ze stosowaniem dopingu. Wszyscy byli dyskwalifikowani za stosowanie niedozwolonych środków. Niebezpodstawne zatem wydaje się być przypuszczenie, że skoro najlepsi zażywali niedozwolone środki, a Armstrong i tak z nimi wygrywał, to mało prawdopodobne jest, by sam był czysty. Pamiętajmy jednak, że jednak u Armstronga nie wykryto dopingu, a przecież był najczęściej i bodaj najdokładniej badanym kolarzem.
Po zwycięstwie po raz siódmy z rzędu w 2005 roku Lance Armstrong oficjalnie zakończył karierę. Warto tu wspomnieć o jego płomiennym przemówieniu na Polach Elizejskich tuż po dekoracji zwycięzców, które skierował do wszystkich „niedowiarków” - jak ich nazwał -, którzy zamiast oskarżać go o doping przez wszystkie lata jego zwycięstw, powinni docenić ogromny wysiłek, który on i pozostali kolarze włożyli w przygotowania każdego roku do najtrudniejszego wyścigu świata.
W tym filmie znajdziecie jego słynne już przemówienie z 2005 roku. Uczymy się języka, wersja oryginalna ;) https://www.youtube.com/watch?time_cont ... UcXB378Qx8
Jednak pod koniec 2008 roku Lance po raz kolejny ogłosił, że znów będzie się ścigał z w zawodowym peletonie i oczywiście wystartuje w Wielkiej Pętli w 2009 r. Wielu pukało się wtedy w czoło, zastanawiając się po co komu ten powrót. Uważali, że skoro odszedł będąc na szczycie, nie powinien psuć tego wizerunku, a co gorsze niechcący się zbłaźnić. Sam niespełna 38 letni wtedy zawodnik, nie będąc pewnym na co go stać w tym wyścigu i w tym wieku, mówił przed startem asekuracyjnie, że tym razem nie nastawia się na zwycięstwo, a swój powrót traktuje jako promocję swojej fundacji walczącej z chorobami nowotworowymi. Szybko jednak okazało się, że nie potraktuje tego wyścigu ulgowo oraz że nawet w tym wieku stać go na znakomity wynik, jakim było zajęcie trzeciego miejsca w końcowej klasyfikacji. Do ostatnich etapów wszyscy zastanawiali się na kogo postawi dyrektor grupy Johan Bruyneel. Miał do wyboru dwóch zawodników w czołówce klasyfikacji generalnej – Armstronga i o wiele młodszego Contadora. Co prawda Hiszpan wygrał z Armstrongiem walkę na kluczowym etapie górskim, ale gdyby Armstrong został wtedy namaszczony przez Bruyneel’a do wygrania całego wyścigu i nakał drużynie mu pomagać, wydaje się, że Lance sprostałby zadaniu i również wygrałby wyścig dla grupy. Zapewne bylibyśmy wtedy świadkami wielkiej afery medialnej ze strony zwolenników Contadora i samego zawodnika, że jego zwycięstwo zostało mu perfidnie odebrane. Trochę szkoda tego wyścigu, bo gdyby zwyciężył Armstrong po raz ósmy, byłaby to pięknie napisana historia. A Contador? No cóż... Dziś wiemy, że został zdyskwalifikowany na 2 lata za doping w TdF w roku następnym, ale to temat na osobny artykuł.
W 2010 roku Armstrong ponownie wystartował w wyścigu dookoła Francji, ale niestety zajął odległe, jak na niego, 23 miejsce i na początku 2011 roku, w wieku niemal 40 lat zakończył po raz kolejny zawodową karierę kolarską. Tym razem już chyba definitywnie...
EPILOG
Całkiem niedawno najbliżsi koledzy Armstronga z czasów jego największych sukcesów (Floyd Landis, Tyler Hamilton, George Hincapie) zaczęli oskarżać Armstronga o stosowanie dopingu, twierdząć, że sami widzieli jak Lance stosował niedozwolone środki. Należy jednak brać pod uwagę, że Landis od lat próbuje się wybielić po tym jak sam został złapany na dopingu, Hamilton, dwukrotnie przyłapany na przyjmowaniu niedozwolonych środków, właśnie promuje swoją najnowszą książkę, a Hincapie po mału kończy karierę i zastanawia się z czego będzie żył po rozstaniu z kolarstwem. Trzeba jednak zaznaczyć, że Hincapie nigdy nie był oskarżony o doping.
Oto fragment wywiadu z Floydem Landisem, byłym przyjacielem i pomocnikiem Lance'a w pierwszych zwycięskich TdF, gdzie przyznaje się do stosowania EPO i oświadcza, że widział jak Armstrong robi to samo: https://www.youtube.com/watch?v=NLtgu1WFJu8
Każdy zapewne ma swój pogląd na tę sprawę. A jak było naprawdę? Tego zapewne nigdy już się nie dowiemy, chyba, że sam Armstrong w jakimś przypływie wyrzutów sumienia wyzna, że jednak i on wspomagał się środkami, które w latach, gdy wygrywał były jeszcze nie do wykrycia przez ówczesne testy laboratoryjne. Być może jeszcze kiedyś wyciekną nowe fakty rzucające nowe światło na sprawę dopingu Armstronga. Dopóki jednak nic nie zostało mu udowodnione, warto wierzyć w jego historię i czerpać inspirację z jego niewiarygodnych osiągnięć, stylu pracy, wysiłku, pewności siebie, waleczności, niesamowitego hartu ducha i niezłomnego charakteru.
Podsumowując można powiedzieć tylko jedno: nawet jeśli Lance Armstrong stosował doping, czego nie można na 100 procent wykluczyć, to również i to robił najlepiej ze wszystkich...
Lance Armstrong, książę kłamstwa
Paweł Wilkowicz
[ external image ]
Tyler Hamilton: doping dał mu wszystko, a potem wszystko zabrał. Hamilton był jednym z pomocników Armstronga, ale podczas dopingowego śledztwa przeszedł na stronę jego przeciwników PFoto: PAP/EPA
Tyler Hamilton pogrążył już legendę Tour de France zeznaniami, a teraz robi to wstrząsającą książką
Tytuł jest łopatologiczny: „Tajny wyścig. Ukryty świat Tour de France, czyli doping, tuszowanie i zwycięstwa za wszelką cenę". Recenzent „New York Timesa" nazwał tę książkę lepiej: „Złodzieje rowerów". To opowieść Hamiltona, dopingowego recydywisty, upadłego mistrza olimpijskiego w jeździe na czas, który jak mówi, miał już dość życia w kłamstwie. To blisko 300 stron o złych lekarzach, przekupnych działaczach i cynicznych kolarzach. O czerwonych jajkach, jak nazywano kapsułki z testosteronem, o Syberii, czyli lodówce z woreczkami krwi, o prywatnych odrzutowcach wożących kolarzy na transfuzje do Walencji, nawet o ogrodniku Armstronga, z którego Lance zrobił kuriera, kursującego na motorze z EPO ukrytym w plecaku. Jest też o depresji, która powaliła niejednego dopingowicza (David Millar, inny skruszony oszust, zrobił z tego główny motyw swojej książki). Bo z tych wszystkich rzeczy, których Hamilton Armstrongowi zazdrościł – milionów, narzeczonych, triumfów, ta była może najważniejsza: że gdy tylu ludzi wokół Lance'a nie mogło uciec od wyrzutów sumienia, gdy Hamilton leżał całymi dniami w łóżku bez ochoty do życia i brał antydepresanty (na nich wpadł dwa lata temu, a pierwszy raz, w 2004 – na transfuzji podrasowanej krwi), Armstrong promieniał. Kolegów z drużyny zapraszał do brania EPO z jego lodówki, tak jakby chodziło o puszkę piwa, wszystko wokół go zachwycało, wszystko mu się należało. O tym samym mówił swego czasu inny dopingowicz Floyd Landis, wspominając, że tuż po tym jak się poznali, Armstrong – którego Landis uważał za świętego Lance'a, patrona wszystkich walczących z rakiem – kazał mu wsiadać do samochodu i łamiąc wszystkie możliwe przepisy drogowe, zawiózł do klubu ze striptizem. Gdyby Hamilton tę książkę pisał sam, łatwo by było wytknąć jej brak wiarygodności. Ale współautorem jest Daniel Coyle, dziennikarz, którego już w pierwszej książce o kolarstwie, „Wojnach Lance'a Armstronga" z 2007, interesowała prawda, a nie tylko legenda. A przez ostatnie dwa lata Coyle zbierał relacje tych, którzy wcześniej bali się mówić o wszystkim.
„Tajny wyścig" trafił do sprzedaży w USA wczoraj, niespełna trzy tygodnie po tym, jak Lance ogłosił, że nie będzie się bronił przed oskarżeniami amerykańskiej agencji antydopingowej (USADA). Hamilton jest obok Floyda Landisa i George'a Hincapie jednym z najważniejszych świadków USADA. Dzięki nim zebrano dowody tak mocne, że Międzynarodowa Unia Kolarska, zawsze broniąca Armstronga, nie zdecydowała się na starcie z USADA. Ale w książce Hamilton oskarża nie tylko kolarzy, może nawet surowszy jest dla tych, którzy są nad nimi i obok nich. To nie Armstrong zdecydował, że grupa US Postal ma jechać na dopingu. Zrobił to właściciel zespołu Thomas Weisel, gdy Lance jeszcze się leczył. To on zamówił pierwszy program dopingu krwi u hiszpańskiego doktora Pedro Celai, też oskarżonego przez USADA. Armstrong to wszystko tylko twórczo rozwinął, dbając o to, by skoro już doping jest, był najlepszy na świecie. – Lance mówi, że przeszedł kilkaset testów. I co z tego? Ja też je przeszedłem. Nasi specjaliści byli po prostu lepsi od ich specjalistów – mówi Hamilton. Wspomina, że wraz z powrotem Armstronga do ścigania po chorobie do US Postal dołączył Michele Ferrari, Włoch zwany Dottore EPO. I opisuje tego nieszczęsnego ogrodnika, którego Armstrong namówił, by ścigał kolumnę samochodów Tour de France na motorze, udając kibica, i dbał o to, żeby EPO zawsze znalazło się na czas w autobusie zespołu. A zużyte fiolki zabierał i przed wyrzuceniem chował w pustych puszkach po coli. Hamilton opisuje świat mafijnych zasad, omerty, którą sam złamał dopiero niedawno, gdy mu kazano zeznawać pod przysięgą, wcześniej udawał głupiego. Pisze o kartach pre-paid, zmienianych tak często, jak się da, by zmylić francuską policję, o szyfrowanych esemesach, takich jak te, które przysyłał lekarz drużyny w dniu przerwy w Tourze: „Restauracja jest 167 mil stąd". Czyli: zapraszam na transfuzję do pokoju 167. W świecie opisanym w „Tajnym wyścigu" były kręgi wtajemniczenia, nawet wewnątrz grupy: najlepszy doping był zarezerwowany dla Bossa. Dlatego, zdaniem Hamiltona, Armstrongowi nie warto współczuć. On nie był ofiarą systemu. On był systemem.
Michał Kiedrowski
[ external image ]
Kornelia Ender z NRD pierwsza pływaczka, która podczas jednych igrzysk zdobyła cztery złote medale, bijąc przy okazji na każdym dystansie rekordy świata. W Montrealu w 1976 r. wygrała 100 m i 200 m st. dowolnym, 100 m st. motylkowym i sztafetę 4x100 m st. zmiennym. Zdobyła też srebro w sztafecie 4x100 m st. dowolnym. Miała wtedy 17 lat. Cztery lata wcześniej w Monachium zdobyła trzy srebrne medale. Gdy po 1989 r. wyszła na jaw prawda o NRD-owskim systemie dopingowym, wyznała, że już jako 13-latka brała zastrzyki i pigułki, których składu i działania wówczas nie znała
Doktor Brown-Séquard nie spodziewał się, że wstrzykując sobie mieszaninę własnej krwi, spermy i wydzieliny z jąder psa i świnki morskiej, stał się prekursorem dopingu. Był rok 1889
Charles-Édouard Brown-Séquard, jeden z ojców endokrynologii, był też wybitnym neurologiem oraz psychologiem. Gdy przeprowadził powyższy eksperyment, miał 72 lata. Przebieg kuracji opisał w czasopiśmie medycznym ''Lancet'' i twierdził, że po dziesięciu zastrzykach z miksturą fizycznie i mentalnie poczuł się tak, jakby nagle ubyło mu 30 lat. Po 30 dniach od kuracji miał jednak doświadczyć "niemal całkowitego powrotu poprzedniego stanu słabości".
Dziś naukowcy uważają, że Brown-Séquard uległ klasycznemu efektowi placebo, jednak pierwszy krok został zrobiony i kolejni zaczęli sprawdzać, czy w wyciągu z jąder jest jakaś moc.
Pierwszy był wałach
W 1894 r. Austriak Oskar Zoth twierdził, że wyciągi z jąder nie będą mieć zastosowania terapeutycznego w medycynie, ale przewidział ich wykorzystanie w sporcie, bo poprawiają siłę mięśni. Trening sportowców daje możliwości przeprowadzania dalszych badań w tej materii, a także szansę na praktyczne wykorzystanie rezultatów eksperymentów - czytamy w jego zapiskach.
Gdy w 1935 r. męski hormon testosteron został w końcu odkryty i wyizolowany, już po pierwszych eksperymentach (przeprowadzano je m.in. na eunuchach i... kobietach) odkryto, że może wydatnie poprawić siłę i zdolność do długotrwałej pracy fizycznej. W 1935 r. dokonano też chemicznej syntezy testosteronu, co utorowało drogę do produkcji sterydów anabolicznych wywołujących ten sam efekt co stosowanie hormonu.
[ external image ]
Charles-Édouard Brown-Séquard był pierwszym naukowcem, który wstrzyknął sobie ''eliksir młodości'' - wymyśloną przez siebie miksturę
Pierwszym przypadkiem zastosowania testosteronu w sporcie był wałach Holloway. Gdy w początkach 1941 r. 18-letni koń stracił nagle szybkość i formę, podano mu wielokrotnie testosteron. Po kilku miesiącach treningu wałach zaczął znów wygrywać wyścigi kłusaków, choć skończył już 19 lat.
Paul de Kruif - popularny w latach międzywojennych naukowiec i pisarz - w wydanej w 1945 r. książce "The Male Hormone" stwierdził, że sterydy anaboliczne mają potencjał odmładzający i poprawiający wydajność. Pisał: St. Louis Cardinals i St. Louis Browns zdobyły mistrzostwo [w amerykańskich ligach baseballowych - National League i American League w 1944 r.] wspierane przez witaminy. Byłoby bardzo interesujące ujrzeć, jak poprawia się wydajność w przemyśle albo w profesjonalnych zespołach sportowych, które korzystają z syntetycznego doładowania testosteronem.
Nie musiał długo czekać.
Co brali radzieccy ciężarowcy?
Tu i ówdzie pisze się, że już w III Rzeszy eksperymentowano sterydy na żołnierzach, by podnieść ich siłę, agresywność i odporność. Źródła są jednak niewiarygodne i zdecydowana większość historyków nie daje im wiary.
Za prekursorów dopingu anabolicznego uważa się więc radzieckich ciężarowców, którzy w swym pierwszym międzynarodowym starcie - w igrzyskach w Helsinkach w 1952 r. - zdobyli w siedmiu kategoriach wagowych trzy złote, trzy srebrne i brązowy medal. Wtedy jeszcze przegrali w klasyfikacji medalowej z Amerykanami (cztery złote), ale w mistrzostwach świata w 1953 r. byli już najlepsi.
Podczas mistrzostw w 1954 r. amerykański lekarz John Ziegler zaprosił doktora ekipy radzieckiej i po kilku drinkach dowiedział się, że Sowieci wstrzykują swoim zawodnikom testosteron.
Po powrocie do USA Ziegler, który równocześnie pracował w laboratorium chemicznym firmy CIBA, rozpoczął pracę nad syntetycznym testosteronem. Historia z radzieckimi ciężarowcami służyła mu potem za wymówkę, jako że Ziegler stał się w USA ojcem nowoczesnego dopingu. W 1958 r. rozpoczął eksperymenty z nowym środkiem, a ciężarowcy, którym go podał, odnotowali nagły przyrost masy mięśniowej i poprawili wyniki. Droga do powszechnego stosowania sterydów anabolicznych była otwarta.
O karaniu za użycie takich środków nikt wtedy nie myślał. Sportowcy mogli bezkarnie szprycować się sterydami jeszcze w latach 70., choć wtedy były już zakazane.
Szczyt bezczelności osiągnął amerykański ciężarowiec Ken Patera. W kategorii superciężkiej jego wielkim rywalem był Wasilij Aleksiejew z ZSRR, który bił rekord świata za rekordem (między 1970 a 1977 w sumie 80 razy). Patera nie był w stanie nawiązać rywalizacji, ale w 1971 r. został wicemistrzem świata i marzył o zdetronizowaniu Aleksiejewa podczas igrzysk w Monachium w 1972 r. Rok przed olimpiadą mówił gazecie "Los Angeles Times": W ubiegłym roku różnica między Aleksiejewem a mną była taka, że mnie nie stać było na rachunki za aptekę. Teraz to się zmieniło. W przyszłym roku w Monachium będę ważył między 340 a 350 funtów [między 155 a 158,8 kg] i wtedy zobaczymy, czyje sterydy są mocniejsze. Jego czy moje?
Ani amerykański, ani Międzynarodowy Komitet Olimpijski nie zainteresowały się wypowiedzią Patery. Nikt go nawet nie upomniał. Patera w Monachium przegrał z kretesem, nie zaliczając ani jednej próby w rwaniu.
Zimna wojna antydopingowa
Pierwsza wielka afera dopingowa wybuchła w 1970 r. podczas mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów w Columbus w stanie Ohio w USA. Z pierwszych 12 medalistów w trójboju zdyskwalifikowano dziewięciu. Medale mieli stracić: Sándor Holczreiter (Węgry, złoto w wadze do 52 kg), Walter Szołtysek (Polska, srebro w wadzie do 52 kg), Władimir Smietanin (ZSRR, brąz w wadze do 52 kg), Imre Földi (Węgry, srebro w wadze do 56 kg), Henryk Trębicki (Polska, brąz w wadze do 56 kg), Mieczysław Nowak (Polska, złoto w wadze do 60 kg), Jan Wojnowski (Polska, srebro w wadze do 60 kg), Yoshiyuki Miyake (Japonia, brąz w wadze do 60 kg), János Bagócs (Węgry, brąz w wadze do 67,5 kg).
[ external image ]
Wasilij Aleksiejew był największą gwiazdą ciężarów ery sprzed testów dopingowych na obecność sterydów anabolicznych. Do 1983 r. nie było testów, które mogły wykrywać zaawansowany doping tego rodzaju
Nie złapano ich jednak na stosowaniu sterydów (nie było wtedy niezawodnych testów), ale na zażywaniu tzw. stymulantów - przede wszystkim amfetaminy.
Prasa i władze krajów socjalistycznych podniosły krzyk, że to kolejna odsłona zimnej wojny - na dziewięciu zdyskwalifikowanych ośmiu pochodziło z tej części świata.
Korespondent "Przeglądu Sportowego" pisał, że Polacy stracą medale za rzekome stosowanie "środków podniecających" zamiast pobudzających. Aby nie wywoływać afery politycznej, Międzynarodowa Federacja Podnoszenia Ciężarów przywróciła pierwotne wyniki. Czytając dziś biografie polskich ciężarowców, choćby na stronach internetowych PKOl nikt się nie dowie o kontrowersjach z mistrzostw świata 1970 r.
Kolarze na koksie
Starożytni sportowcy w Grecji jedli grzyby halucynogenne, ziarna sezamu albo pili koktajle na bazie wina, aby zwiększyć szanse na zwycięstwo. Gdy po wielu wiekach sport wrócił jako ważna gałąź życia społecznego, wróciły też stymulanty. Od ostatniego 30-lecia XIX wieku właściwie bez oporów, a jeśli ktoś się ukrywał, to tylko po to, by jego mikstury nie podejrzeli rywale.
Prawdziwy dopingowy boom przyszedł z nagłą popularnością kolarskich sześciodniówek. Zawodnicy ścigali się po torze przez sześć kolejnych dni i nocy - 144 godziny ciągiem, a tłumy obstawiały, kto wygra, kto ile przejedzie, a kto nie dojedzie do mety. Kolarze zarabiali takie pieniądze jak największe gwiazdy baseballa czy boksu, ówczesnych piłkarzy zostawiali daleko w tyle. Teddy Hale za zwycięstwo w Nowym Jorku w 1896 r. zarobił 5 tys. dolarów, późniejsza gwiazda tych wyścigów Australijczyk Alf Goullet dostawał tysiąc dolarów za dzień.
Problem polegał na tym, że kolarze dojeżdżali do mety skrajnie wyczerpani (najlepsi przejeżdżali w sześć dni 800-900 km), padali na torze, jeździli zygzakiem, tracili kontakt z rzeczywistością, mieli halucynacje. A właśnie w ostatnich dniach, gdy zawodnicy bardziej zmagali się z własną słabością niż rywalami, na trybunach było najwięcej widzów.
Amerykańska gwiazda końca XIX wieku Major Taylor wspominał, że w czasie jednego z wyścigów musiał przerwać jazdę, bo zdawało mu się, że jakiś facet goni go po torze z nożem w ręce. O wyścigu z 1897 r. w Madison Square Garden "New York Times" pisał, że po sześciodniówce kolarze wyglądają bardziej jak duchy niż ludzie: Niektórzy z nich nigdy nie wrócą do zdrowia - pisała gazeta z charakterystyczną w ówczesnych czasach przesadą.
Kolarze zatrudniali sekundantów, jak bokserzy. Ci przygotowywali mikstury, które w magiczny sposób ludzi u kresu sił w okamgnieniu stawiały na nogi. Każda narodowość miała swoją substancję. Francuzi sporządzali mikstury na bazie kofeiny, Belgowie preferowali kostki cukru zanurzone w eterze, inni - przeważnie Amerykanie - mieszanki alkoholu ze strychniną. Sprinterzy stosowali nitroglicerynę, która - jak wtedy mówiono - ułatwia oddychanie.
Jako pierwszą śmiertelną ofiarę dopingu wymienia się często Brytyjczyka Arthura Lintona, który miał umrzeć z przedawkowania mikstury na bazie kofeiny i eteru podczas 600-kilometrowego wyścigu z Bordeaux do Paryża w 1886 r. Wielu historyków kwestionuje jednak prawdziwość tych doniesień i podaje, że Linton zmarł dziesięć lat później na tyfus.
amfetamina w Latającej Fortecy
Innym ekstremalnym sportem końca XIX wieku były piesze wyścigi długodystansowe. W Anglii był to sport dla profesjonalistów; polegał na pokonaniu jak najdłuższego dystansu w ciągu sześciu dni i nocy. Zwycięzcy nierzadko pokonywali 500 mil (805 km), a w 1884 r. George Haezel był pierwszym, który przełamał granicę 600 mil (966 km).
Aby wytrzymać tak nieludzki wysiłek, zawodnicy wzmacniali się mieszanką brandy lub burbona z mlekiem, cukrem i wanilią, wyciągami z wilczych jagód, małymi dawkami strychniny, a nawet morfiną.
W latach 20. i 30. naukowcy nauczyli się syntetyzować amfetaminę - organiczny związek oddziałujący na system nerwowy. Dla sportowców był istotny, bo powodował brak potrzeby snu, łaknienia, zmniejszał wrażliwość na ból oraz zmęczenie. W 1937 r. amfetamina była już w USA lekiem dostępnym na receptę. Podczas drugiej wojny była szeroko stosowana - w Wehrmachcie rozprowadzono 200 mln tabletek leku o nazwie Pervitin, w armii brytyjskiej wydano żołnierzom 72 mln pastylek benzedryny. W czasopiśmie brytyjskich sił powietrznych z 1944 r. "Air Surgeon's Bulletin" czytamy: Jedna tabletka może mieć wartość Latającej Fortecy [bombowiec B-17] - pilot po zażyciu benzedryny może bowiem znacznie dłużej siedzieć za sterami. amfetaminę stosowali również japońscy kamikadze.
Tak rozsławionej amfetaminy używali kierowcy ciężarówek, by prowadzić bez odpoczynku; studenci, by kuć 24 godziny na dobę, itp. W 1969 r. dziennikarz Bill Gilbert napisał w "Sports Illustrated" o powszechności dopingu w sporcie: Mocne dowody - na które składają się dobrowolne przyznanie się przez lekarzy, fizjoterapeutów, trenerów, zawodników; zeznania w sądzie czy przed sportowymi komisjami; wreszcie raporty z autopsji - wskazują, że amfetamina jest lub była używana w wyścigach samochodowych, koszykówce, baseballu (na wszystkich poziomach, nawet u dzieci), boksie, kajakarstwie, kolarstwie, futbolu, golfie, wspinaczce górskiej, roller derby [rywalizacja wrotkarzy na torze], rodeo, rugby, łyżwiarstwie, narciarstwie, piłce nożnej, squashu, pływaniu, tenisie stołowym i ziemnym, lekkoatletyce, podnoszeniu ciężarów i zapasach.
Śmiertelne ofiary dopingu
Walka z dopingiem na poważnie zaczęła się w końcu lat 60. XX wieku, gdy uświadomiono sobie, że doping zabija. W czasie igrzysk w Rzymie duński kolarz Knud Enemark Jensen zasłabł podczas wyścigu drużynowego na czas i upadł, uderzając głową o asfalt. Zmarł tego samego dnia. Choć w jego organizmie wykryto amfetaminę, a do podania środka przyznał się trener, lekarze za przyczynę wypadku uznali przegrzanie i odwodnienie.
[ external image ]
Yoshiyuki Miyake z Japonii (w środku) i Polak Mieczysław Nowak wpadli na dopingu podczas mistrzostw świata w Columbus w 1970 r. Wyniki testów jednak anulowano i obaj do dziś figurują jak medaliści tamtych zawodów. Nowak zdobył wtedy złoto, a Miyake - brąz - kolejność była więc odwrotna niż na prezentowanym podium z igrzysk olimpijskich w Tokio z 1964 r.
Drugi przypadek był jeszcze bardziej dramatyczny. W Tour de France w 1967 r. podczas podjazdu na Mont Ventoux zmarł Tom Simpson - 29-letni kolarz z Wielkiej Brytanii, mistrz świata z 1965. Miliony ludzi oglądało w telewizji wstrząsające sceny, jak Anglik jechał zygzakiem, zanim pochwycili go stojący obok kibice i ułożyli na poboczu. Simpson zmarł na atak serca, a sekcja zwłok wykryła w jego organizmie wysoki poziom metamfetaminy. Fiolkę z tym specyfikiem miał też w kieszeni.
W 1965 r. w Belgii amfetaminę zażywało 37 proc. kolarzy profesjonalistów i 23 proc. amatorów. We Włoszech dopingowało się 46 proc. Wobec coraz częstszych kontroli Jacques Anquetil, pięciokrotny zwycięzca Tour de France, oświadczył w 1967 r.: Od 50 lat kolarze biorą stymulanty. Oczywiście, moglibyśmy jeździć bez nich, ale wtedy pedałowalibyśmy w tempie 25 km na godzinę. Od kiedy zmusza się nas, byśmy jechali coraz szybciej i osiągali coraz lepsze wyniki, musimy brać stymulanty.
[ external image ]
Major Taylor - jedna z największych gwiazd sportu przełomu XIX i XX wieku. Startował w wyścigach torowych, które wtedy były niezwykle popularne. U szczytu kariery zarabiał 25-30 tys. dolarów rocznie (30 razy więcej niż ówcześni piłkarze w Anglii). Jak większość ówczesnych kolarzy korzystał z różnych mikstur, by wytrzymać mordercze wyścigi
MKOl pierwsze regulacje antydopingowe wprowadził w 1967 r. Na początek wypowiedziano wojnę stymulantom. Pierwszym przyłapanym na ich stosowaniu był szwedzki pięcioboista Hans-Gunnar Liljenwall, który... pił alkohol w 1968 r. Używania sterydów anabolicznych zabroniono w 1973 r.
Doping jako walka z kapitalizmem
Przypadek z 1970 r. z mistrzostw świata w ciężarach obrazuje, jaki opór napotykali ci, którzy chcieli ze sztucznym wspomaganiem walczyć. W wielu krajach - nie tylko socjalistycznych - prowadzono rozwinięte programy dopingowe. Najbardziej monstrualny rozmiar przybrały w Niemieckiej Republice Demokratycznej, której władze traktowały sport jako propagandowe narzędzie walki z kapitalizmem.
Programem kierował minister sportu i szef NRD-owskiego Komitetu Olimpijskiego Manfred Ewald, jego prawą ręką był Manfred Hoeppner, dyrektor ośrodka medycyny sportowej. Ten ostatni pracował również w międzynarodowych komisjach antydopingowych, co ułatwiało mu fałszowanie wyników testów NRD-owskich zawodników.
Niemcy zaczynali stosowanie dopingu już u dzieci, nie informując ich, jakie skutki mogą mieć środki, które biorą. Co więcej, upominali młodocianych sportowców, by nie mówili rodzicom, że łykają "małe niebieskie pigułki". To był osławiony oral-turinabol, który miał katastrofalne skutki szczególnie dla kobiet, powodując ich maskulinizację. Gdy w 1976 r. zagraniczni dziennikarze pytali trenera NRD-owskich pływaczek, dlaczego jego zawodniczki mówią niskim głosem, ten bezczelnie odpowiedział: Przyjechaliśmy tu pływać, a nie śpiewać.
W 1968 r. NRD zdobyło dziewięć złotych medali olimpijskich, cztery lata później - 20, a w Montrealu już - 40.
Szczytem hipokryzji były igrzyska w Moskwie w 1980 r., gdy nie przyłapano na dopingu ani jednego sportowca. Dopiero po olimpiadzie Niemiec Manfred Denike opracował nowoczesne sposoby wykrycia pochodzącego spoza organizmu testosteronu. Przebadał on wszystkie próbki pobrane podczas moskiewskich igrzysk, 20 proc. dało wynik pozytywny, w tym 16 medalistów. Raportu z tych testów nigdy nie upubliczniono.
[ external image ]
W 1960 r. podczas igrzysk w Rzymie duński kolarz Knud Enemark Jensen upadł na trasie wyścigu drużynowego na 100 km i zmarł kilka godzin później. Jako przyczynę wypadku podano odwodnienie i przegrzanie organizmu. Sekcja wykazała, że Duńczyk przyjął przed wyścigiem amfetaminę. Jego śmierć przyczyniła się do rozpoczęcia prawdziwej walki z dopingiem w sporcie.
Pierwszą wielką sportową imprezą, w której zastosowano nowe metody badawcze, były igrzyska panamerykańskie w 1983 r. Na dopingu złapano wtedy 19 zawodników, ale wielu na wieść o skuteczności nowych metod antydopingowych wycofało się z udziału (w tym 12 amerykańskich lekkoatletów).
To było pierwsze ważne zwycięstwo w walce z dopingiem.
NAJWIĘKSZE AFERY DOPINGOWE
Ben Johnson - podczas igrzysk w 1988 r. ustanowił rekord na 100 m wynikiem 9,79 s. Trzy dni potem Kanadyjczyk został zdyskwalifikowany za używanie sterydów. Wrócił do startów w 1991 r., ale dwa lata później znów został zdyskwalifikowany.
Tour Hańby - w 1998 r. Willy Voet, lekarz ekipy Festina w kolarskim Tour de France, został zatrzymany przez służby celne. W jego bagażu znaleziono: erytropoetynę, hormon wzrostu, testosteron, amfetaminę. Po policyjnym przeszukaniu w hotelu ekipy TVM również znaleziono zabronione środki. Obie ekipy zostały usunięte z wyścigu. Kolarze zastrajkowali. To była pierwsza z wielu afer, które dotknęły najsłynniejszy wyścig kolarski.
BALCO - amerykańskie laboratorium, które od 1984 r. pracowało nad środkami wspomagającymi sportowców. Od co najmniej 1996 r. oferowało nowoczesny doping, niewykrywalny dla ówczesnych testów. Z usług BALCO korzystało mnóstwo amerykańskich sportowców (m.in. lekkoatletka Marion Jones, sprinterzy Tim Montgomery i Dwain Chambers, liczni baseballiści i futboliści amerykańscy). W 2002 r. sprawa wyszła na jaw. Szef BALCO współpracował w śledztwie i uniknął kary więzienia. Aresztowana została za to Maron Jones, która straciła wszystkie medale zdobyte po 1999 r.
Chińskie pływanie - w 1998 r. przed mistrzostwami świata w pływaniu w Perth w rutynowej kontroli na lotnisku w bagażu Yuan Yuan znaleziono ampułki z hormonem wzrostu. Tylko ona została za to ukarana, choć liczba dawek wielokrotnie przekraczała możliwości przyjęcia przez jednego zawodnika. Podczas tych samych zawodów cztery chińskie pływaczki wpadły na dopingu. W sumie między 1990 a 1998 rokiem na nielegalnym wspomaganiu przyłapano 28 chińskich pływaczek i pływaków.
Operación Puerto - 23 maja 2006 r. hiszpańska żandarmeria aresztowała dyrektora kolarskiego teamu Liverty Serguros i lekarza Eufemiano Fuentesa oskarżonych o prowadzenie zorganizowanego dopingu. W licznych rewizjach w domach oskarżonych i siedzibie teamu znaleziono tysiąc dawek sterydów anabolicznych, 100 porcji krwi i sprzęt do transfuzji. Znaleziono również dokumentację medyczną 50 kolarzy. Początkowe doniesienia prasowe mówiły, że Fuentes "pomagał" także innym sportowcom, ale śledczy tego nie potwierdzili.
Ludwik Kern
[ external image ]
Brytyjski biegacz średniodystansowy, dwukrotny mistrz olimpijski z Londynu Mo Farah (fot. Andreu Dalmau/PAP/EPA)
Hormony, testosteron i kortyzol, mogą stać za przegraną bitwą, światowym kryzysem finansowym czy porażką sportową. Zwycięstwo zmienia mózg i ciało. Tak samo jak klęska. Od obu łatwo się uzależnić.
Wszyscy ludzie sukcesu prawdopodobnie byli najpierw ludźmi porażki. I nie jest to zdanie pocieszenia, które umieściłam na powitalnym transparencie naszych olimpijczyków. Tak uważają psycholodzy. Byłoby jednak zbyt prosto, gdyby przepisem na sukces była po prostu przegrana. Bo okazuje się też, że siłą napędową zwycięzców jest... zwyciężanie. Niezbyt logiczne? No dobrze, to po kolei.
Testosteron eliksir wygranych
Dawno już przez ekrany naszych telewizorów nie przewinęła się taka plejada zwycięzców i przegranych. Grymasy porażki i uśmiechy triumfu na twarzach sportowców zaczęliśmy oglądać od połowy czerwca w czasie piłkarskich mistrzostw Europy, a skończyliśmy podczas londyńskiej ceremonii zamknięcia igrzysk olimpijskich. Dla nas było to po prostu emocjonujące widowisko. Naukowców ciekawi jednak co innego.
Podczas gdy przeciętny widz skupiał się na łzach i pocie zawodników, ich zajmowały zupełnie inne płyny ustrojowe. Krew, ślina, mocz – oto prawdziwa skarbnica wiedzy na temat tego, co dzieje się w głowach wygranych i przegrywających. Nie wiem, czy ktoś (poza komisją antydopingową) prowadził w tej dziedzinie badania podczas londyńskiej olimpiady. Z całą pewnością jednak prowadzono je wcześniej. Dzięki temu wiemy, co jest paliwem sukcesu. To testosteron. To on zalewa mózgi zwycięzców, przebudowuje ich umysły, ba! – nawet ciała, by chcieli walczyć o więcej, zdobywać kolejne medale, stanowiska, kobiety, terytoria.
Krach na testosteronie
Testosteronowy szwung zwiększa szansę na wygraną, bo sprawia, że przybywa sił, zwiększa się koncentracja. Rośnie masa mięśni, wytrzymałość, bo wzrasta poziom czerwonych krwinek zaopatrujących tkanki w tlen. Wyostrza się widzenie, przyspiesza myślenie. Znika strach. Zaobserwowano, że poziom testosteronu rośnie nawet u szachistów podczas meczu. U wygranych duże stężenie tego hormonu utrzymuje się także po walce, podczas gdy u przegranych się zmniejsza.
Badania naukowców z University of Wisconsin przynoszą kolejne obserwacje. Specjaliści ustawiali w laboratoryjnych klatkach mysie zapasy i badali potem zmiany w mózgach walczących zwierząt. Odkryli, że testosteronowy efekt zwycięzcy przybiera inną postać u wygrywających na obcym terytorium, a inny – gdy do wygranej doszło na własnej ziemi.
Triumf w bójce na gościnnych występach zwiększał poziom testosteronu w rejonach mózgu odpowiedzialnych za wzrost agresji. Wygrana u siebie aktywowała dodatkowo rejony zawiadujące motywacją i tak zwany układ nagrody. Takie myszy były po walce pełne wigoru i dalej chciały się bić. Naukowcy przypuszczają, że ma to związek z ewolucyjną potrzebą bronienia własnego terytorium. Ostrzegają jednak, że ten biologiczny efekt może przyczyniać się do wielu irracjonalnych zachowań ludzi, w tym także do... ostatniego światowego kryzysu finansowego.
Tego dotyczy wydana właśnie w USA książka „The Hour Between Dog and Wolf”. Jej autorem jest dr John Coates, neurobiolog z University of Cambridge, który zajmuje się związkami pomiędzy hormonami a podejmowaniem ryzyka.
Przez dłuższy czas tropił on londyńskich maklerów giełdowych i każdego ranka, zanim wypili pierwszą kawę i włączyli się w sieć finansowych rozgrywek, kazał im pluć na szkiełko. Bynajmniej nie na szczęście. Dzięki temu ustalił, że mężczyźni z wyższym niż przeciętny poziomem testosteronu inwestują agresywniej. Maklerzy giełdowi w dniach, gdy osiągali najwyższe zyski, mieli szczególnie duże stężenie testosteronu w organizmie. To zaś nakręcało ich do bardziej ryzykownych inwestycji. To także mogło być powodem giełdowego krachu – spekuluje Coates. Bo gdy testosteronowy haj utrzymuje się długo, zaburza ocenę sytuacji i racjonalne myślenie.
Widać to po zwierzętach. Te, które długo wygrywają, napompowane testosteronem wyzywają rywali, którzy już na pierwszy rzut oka są silniejsi od nich. Zajmują terytoria, których już nie są w stanie kontrolować, budują stada, nad którymi przestają panować. Trochę jak prezes banku Goldman Sachs Lloyd C. Blankfein, który przed przesłuchaniem w amerykańskim senacie oświadczył: „Robimy robotę Boga”. Zbyt wiele zwycięstw mąci w głowie. Podobnie zresztą jak ciąg porażek.
Tak jak wygrana ma magiczny eliksir, ma go i porażka. Jest nim kortyzol. Hormon pokonanych. On także zmienia architekturę naszego myślenia, sposób funkcjonowania ciała. Obniża samoocenę, pogarsza nastrój, zmienia metabolizm, osłabia odporność organizmu. Włącza bierność, stres, rezygnację i asekuranctwo. Dlatego porażka goni porażkę. Dlatego też po przegranej trzeba wygrać. Inaczej wpadnie się w kortyzolową spiralę beznadziei. Tymczasem nawet drobne zwycięstwo da testosteronowego kopa i pozwoli się pozbierać.
Szczepionka przeciw porażkom
Oczywiście, stopień podatności na działanie tych hormonów zależy od naszych genów. Można jednak wiele zrobić, by nauczyć mózg przykręcać kurek z kortyzolem. Najlepiej trening zacząć od najmłodszych lat. Skoro bowiem szczepimy nasze dzieci przeciw gruźlicy, zaszczepmy je i przeciw porażkom.
By to zrobić, musimy zarazki przegranej podawać w warunkach kontrolowanych. A już na pewno nie sterylizować z nich życia. Kiedy bowiem sterylne dziecko napotka w życiu klęskę, ta zniszczy je, nie napotykając żadnej odporności.
– Dojrzałość człowieka polega na tym, że traktuje porażki jako część życia i umie sobie z nimi radzić – mówi pedagog prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska. – Zatem nie chrońmy dzieci przed przykrościami, ale mądrze je przez nie przeprowadzajmy. Pokażmy dziecku, że z przegranej można wyciągać konstruktywne wnioski: w związku z tym, że wszyscy popełniamy błędy, dobrze jest uczyć się na nich, analizować ich powody i poszukiwać alternatywnych sposobów wyjścia z sytuacji. Błędy pomagają nam często w znalezieniu takich rozwiązań, których nigdy inaczej byśmy nie szukali. Postarajmy się też nauczyć dziecko koncentrować się na zadaniu, nie na jego wyniku.
Cenzor w głowie
Słynny trener Kazimierz Górski nie był pedagogiem, ale miał sporą intuicję, kiedy mówił, że na zawody nie wolno jechać z myślą, że nie można przegrać, bo taki cel podświadomie zakłada porażkę. Trzeba jechać wygrywać, a nie nie przegrywać. „Trener nie może się bać porażki – opowiadał Górski w jednym z wywiadów. – Jak ktoś się boi, niech nie gra. Strach przed przegraną sprawia, że będzie grał nie tak, by wygrać, ale tak, żeby nie przegrać. Ustawi zespół z asekuracją. A jak ja się nie boję porażki, to zagram, by wygrać, strzelić gola”.
Do tego w radzeniu sobie z przeciwnościami mamy niezłego sojusznika: to nasz własny mózg. On bardzo nie lubi czuć się źle. Chce, by zalewały go hormony przyjemności, endorfiny, by testosteron (obecny także w mózgach kobiecych, choć w mniejszym stężeniu) pompował to miłe poczucie własnej wartości. Dlatego nasz umysł utrzymuje cenzora. To mechanizm pamięci autobiograficznej nazywanej często przez psychologów autorytarnym ego. On sprawia, że z czasem poczucie porażki zaczyna nam się zacierać we wspomnieniach. Pojawia się w nich za to sporo czynników obiektywnych, które stanowią dla klęski świetne usprawiedliwienie. Było niskie ciśnienie, kontuzja, kłótnia z żoną, pośpiech, to inni wygrali, to kwestia zwykłego fartu.
I całe szczęście, gdy takich wymówek szukamy na zewnątrz. Gorzej, jeśli w sobie. Amerykański psycholog Martin Seligman z University of Pennsylvania przestrzega przed myśleniem: „Nic nigdy nie robię dobrze”, „to zawsze mi nie wychodzi”, „jestem taki niezdolny”. Szukanie winy w samym sobie nie sprzyja bowiem podejmowaniu kolejnych wyzwań.
Łatwo powiedzieć, co? Tylko jak to zrobić? Od tego właśnie są psycholodzy. I nie ma co na nich oszczędzać. W przeciwnym razie, choćbyśmy mieli nie wiem jak wytrenowanych sportowców, medalu nie będzie. Szum kortyzolu w głowie zagłuszy pozytywne myślenie. A tym, którzy wątpią, że hormony mogą stać za przegraną bitwą, światowym kryzysem finansowym czy porażką sportową, poradziłabym rozmowę ze zdenerwowaną kobietą dzień przed okresem. Strach podejść, prawda?
W waszych mózgach też chlupią hormony, panowie. I tylko od nas zależy, czy ten koktajl wyjdzie nam na zdrowie, czy zaszkodzi.
Prof. Smorawiński: Groźny doping genetyczny
Paweł Szaniawski
- Oprócz dopingu farmakologicznego coraz większym zagrożeniem staje się metoda genetyczna - mówi „Newsweekowi” prof. Jerzy Smorawiński, przewodniczący Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie.
Wyczyn 16-letniej Chinki Ye Shiwen, zdobywczyni dwóch złotych medali w pływaniu na igrzyskach w Londynie, sprawiły, że John Leonard - dyrektor Międzynarodowego Stowarzyszenia Trenerów Pływackich, mówi o konieczności przeprowadzenia testów nie tylko na tradycyjny doping farmakologiczny, ale też doping genetyczny. Czy rzeczywiście wkraczamy w epokę, w której zawodnicy mogą próbować nowego sposobu obchodzenia reguł poprzez genetyczną manipulację wspomagającą budowę mięśni, żył i dotleniania krwi?
PROF. JERZY SMORAWIŃSKI: Takie zagrożenie rzeczywiście istnieje, manipulacje także, choć nie mamy konkretnych dowodów na stosowanie takiego dopingu. Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) umieściła już na liście niedozwolonych metod działania sportowców metodę genetyczną. Istnieje bardzo duża obawa, że rozbudzenie tkanki do większego rozwoju może grozić pobudzeniem do rozwoju komórek nowotworowych. Moim zdaniem jeszcze większe zagrożenie stanowi aktywacja nie tyle tkanki mięśniowej co genów odpowiedzialnych za produkcję hormonów, w tym szczególnie erytropoetyny. Zbyt wielka liczba czerwonych krwinek może prowadzić do czerwienicy, a tę chorobę trudno zahamować.
Czy wynik Chinki powinny rodzić podejrzliwość?
PROF. JERZY SMORAWIŃSKI: Zawsze w okresie olimpijskim, kiedy wyskakują niesamowite rekordy, przewija się temat nadzwyczajnych środków, z których zawodnicy korzystają. Wystarczy wspomnieć poprzednie igrzyska w Pekinie, gdy wszyscy mieliśmy zastrzeżenia do niektórych wyników sportowców chińskich, tym bardziej, że przygotowywali się w trudno dostępnych, zamkniętych ośrodkach, w których nie byli pod ustawicznym nadzorem WADA. Niczym meteory pojawiały się nazwiska zawodników, o których wcześniej nikt nie słyszał.
A jak jest z dostępnością polskich sportowców? Czy możemy być spokojni, że w Londynie reprezentanci Polski są czyści? Bo dwa lata temu w Vancouver jedyny przypadek dopingu na zimowych igrzyskach wykryto w organizmie polskiego sportowca, czyli Kornelii Marek...
PROF. JERZY SMORAWIŃSKI: Nigdy nie można być w pełni spokojnym, bo substancje dopingujące często przyjmuje się w krótkim okresie przed startem. Pomagają w tym osoby nieznanego pochodzenia, a nawet osoby będące najbliżej zawodników. Mogę powiedzieć tyle, że robiliśmy niezapowiedziane badania przed wyjazdem naszej ekipy na igrzyska. Największym zagrożeniem są okresy przygotowawcze. badania Takie przeprowadzaliśmy najczęściej dwu-, trzykrotnie. W kombinacji z badaniami robionymi przez międzynarodowe federacje czy przez WADA dało składankę dość nękających badań. Sportowcy z jednej strony trochę się buntują, bo to uprzykrza życie, ale z drugiej są świadomi, że tak musi być, jeśli chcemy, by wszyscy tym regułom podlegali.
A co do przypadku z Vancouver, to jest on do dzisiaj niewyjaśniony. Najprawdopodobniej doszło do tego nie wiele tygodni przed wyjazdem, ale już w ośrodku olimpijskim. Zawodniczka nabrała później wody w usta i nie wyjawiła szczegółów. Wiadomo tylko, że musiało dojść do iniekcji.
Czy narzędzia, jakimi dysponuje kierowana przez pana Komisja do Zwalczania Dopingu w Sporcie są wystarczające?
PROF. JERZY SMORAWIŃSKI: Laboratorium jest na bardzo wysokim poziomie. Zostało dodatkowo doposażone w najnowocześniejsze linie przed Euro 2012. Ale w systemie zwalczania dopingu coraz częściej poszerza się narzędzia o elementy śledcze. Coraz częściej decydują donosy, kontrole billingów, przesyłek. Przykładowo podczas igrzysk londyńskich personel sprzątający został poinstruowany, by meldować o wszelkich zaobserwowanych przypadkach strzykawek, śladów krwi, itp. To nie są zadania akurat dla komisji zbudowanej tak jak nasza, ale tendencja w zakresie systemu zwalczania jest taka, że już nie chodzi jedynie o profilaktykę czy testy. Teraz zaczynają być angażowane służby graniczne, policja itp.
Od paru lat wprowadzane są tzw. biologiczne paszporty. Co to takiego?
PROF. JERZY SMORAWIŃSKI: W gronie ekspertów antydopingowych rozmawiamy o tych paszportach od dekady. Wprowadzane są po kolei w dyscyplinach najbardziej narażonych na stosowanie erytropoetyny. Taki paszport to rejestracja pewnych informacji biochemicznych krwi. W tej chwili zaczyna się to poszerzać o elementy dotyczące gospodarki hormonalnej. Substancje, które zaczynają być stosowane, są coraz trudniej wykrywalne i mają coraz krótszy okres, w którym detekcja jest możliwa metodami tradycyjnymi. Zanim wprowadzono system paszportu, już działał system rejestracji pobytu zawodnika. Paszport biologiczny jest tylko dopełnieniem. Dla wybitnych specjalistów z dziedziny hematologii obserwacja danych zawodnika na przestrzeni lat pozwala wychwycić zmiany, które mogą świadczyć o ingerencji zewnętrznej.
A może doping należy po prostu zalegalizować?
PROF. JERZY SMORAWIŃSKI: Jest grupa zwolenników takiej tezy i to nawet wśród wybitnych naszych sportowców i działaczy. Mówią: „I tak wszyscy biorą”. Ale ja uważam, że nasza komisja chroni wiele osób, szczególnie młodych i na niższym poziomie sportu, gdzie przyjmowanie takich substancji daje znaczące zmiany w zakresie funkcjonowania organizmu. Ten straszak, jakim jest możliwość kontroli działa jednak hamująco. Faktem jest, że nigdy nie dojdzie do zwalczenia dopingu, ale sedno polega na tym, by chodziło o milimetry, a nie metry. Teraz te dawki są ograniczone, a zjawisko jest w jakichś karbach. Gdybyśmy to puścili na żywioł, wszelkie wartości sportowe uległyby dehumanizacji i oglądalibyśmy jakieś nienaturalne show.
![[mem]](https://hyperreal.top/wtf/memy/3/308468e7-260a-4fa7-a995-1310e73c1302/zespol_pozapiramidowy.png?X-Amz-Algorithm=AWS4-HMAC-SHA256&X-Amz-Credential=nxyCWzIV8fJz5t5dUSIx%2F20250428%2FNOTEU%2Fs3%2Faws4_request&X-Amz-Date=20250428T044903Z&X-Amz-Expires=3600&X-Amz-SignedHeaders=host&X-Amz-Signature=211657c9e4e5e34f370e05a2303f94fabfd54708bd521a4694c9380533c02923)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/zrzut.jpg)
Biały popiół vs. czarny popiół: Prawda o wskaźnikach jakości konopi
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news/klefedronfabrik5.jpg)
Polski narkobiznes zwiększa zasięgi. Czarny rynek domaga się towaru
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/chimpanzees-sharing-fruit.jpg)
Szympansy biesiadują? Sfilmowano je, gdy dzieliły się owocami zawierającymi alkohol
Ludzie od dawna spożywają alkohol i od tysiącleci odgrywa on rolę we wzmacnianiu więzi społecznych. Nowe badania wskazują, że nasi najbliżsi krewni – szympansy – mogą wykorzystywać alkohol w podobnym celu. Po raz pierwszy udało się sfilmować szympansy, które dzielą się sfermentowanymi owocami, w których stwierdzono obecność alkoholu.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/jrt-treated-cortical-neuron.jpg)
Nowa nadzieja dla pacjentów ze schizofrenią. Opracowano przełomowy lek inspirowany LSD
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis stworzyli nową cząsteczkę o nazwie JRT, która może zrewolucjonizować leczenie schizofrenii i innych chorób mózgu. Lek działa podobnie do LSD, ale nie wywołuje halucynacji. Dodatkowo, wykazuje silniejsze działanie niż stosowana obecnie ketamina.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/profesor.jpg)
Profesor znów za kratami. Spec od narkotyków zwany także Chemikiem zatrzymany w Skarżysku
Na pięć lat trafi za kraty 73-letni mężczyzna w półświatku znany niegdyś jako Chemik lub Profesor czyli człowiek wielokrotnie notowany za przestępstwa narkotykowe, między innymi za wyprodukowanie na początku lat 2000 w laboratorium w Bliżynie dziesiątek tysięcy tabletek ecstasy.