Strach to naturalna reakcja przed tym, co nieznane. A na przestrzeni dziejów ludzie bali się różnych rzeczy. Np. kiedyś paniczny lęk przed czarownicami kazał palić je na stosie. Boją się Państwo czarownic? Zakładam, że nie. A może przeraża Państwa wizja stwardnienia rozsianego? Nowotworów? Bólów neuropatycznych? Padaczki lekoopornej? Jaskry? Pewnie tak. I bardzo słusznie, bo choć współczesna medycyna zna wiele sposobów niesienia pomocy chorym, jeden z nich jest zakazany. Zakazany ze strachu.
Precyzując - chodzi o terapię marihuaną. Tą złowrogą marihuaną, przed którą ostrzega się społeczeństwo. Tymczasem wykazuje ona wiele leczniczych właściwości (więcej na ten temat w rozmowie z dr. Jaroszem na stronie 5 "SE"). Znane są one od co najmniej 5 tys. lat, zostały również udowodnione naukowo. Jednak to wszystko na nic, bo rozpętane na początku XX wieku szaleństwo delegalizacji konopi trwa w najlepsze.
Szaleństwo, którego elementem było zapewne dyscyplinarne zwolnienie doktora Marka Bachańskiego z Centrum Zdrowia Dziecka. Oczywiście nikt oficjalnie tego nie przyzna, jednak nie ma co ukrywać - jego praktyka lekarska z pewnością nie podobała się części środowiska medycznego. Dr Bachański leczył m.in. dzieci chore na padaczkę. Przy czym stosował eksperymentalną metodę wykorzystującą preparaty z marihuany. Najpierw dyrekcja placówki wstrzymała prowadzone przez niego badania oraz terapie - i to mimo protestów rodziców małych pacjentów. Następnie wzięto z sufitu byle pretekst i zwolniono go dyscyplinarnie z pracy.
Tymczasem temat medycznych zastosowań konopi indyjskich coraz wyraźniej zaznacza swoją obecność w debacie publicznej. Mrówcza praca związana z odkłamywaniem zabobonów sprawiała, że ta problematyka przebija się do świadomości coraz większej rzeszy Polaków. Ten podatny grunt wykorzystały środowiska walczące o legalizację marihuany do celów medycznych, skupiając się wokół posła Piotra Liroya-Marca (Kukiz'15) i przygotowując stosowny projekt ustawy.
Projekt, który poparł nawet Jarosław Kaczyński. Czy ustawa, której zwolennikiem jest sam prezes, może nie wejść w życie? Ano może. I wcale nie trzeba do tego angażować prof. Rzeplińskiego.
Jak się okazuje, dywersję uprawia tu Biuro Analiz Sejmowych. W jej efekcie uchwalenie tego niezwykle potrzebnego aktu normatywnego zostało po raz kolejny odwleczone w czasie. Choć było już tak blisko do poprawy jakości życia wielu ciężko chorych ludzi i ich rodzin. Ale czy w Sejmie widać cierpienia pacjentów? Chyba nie. No, ale nie dziwmy się, że trudno je dostrzec - w końcu strach oślepia.