Tam, gdzie rośnie koka

Boliwia jest uzależniona od narkotyków

Anonim

Kategorie

Źródło

Polityka
Łukasz Czeszumski

Odsłony

5241

Od 30 lat trwa wojna narkotykowa w boliwijskim Chapare. Plan opracowany w La Paz i Waszyngtonie przyniósł ograniczenie upraw koki. Kłopot w tym, że plantacji broni miejscowa ludność. Dla nich koka to nie narkotyk, ale pożywienie.

Shinahota – wioska w Chapare. Zaniedbane chałupy, zmieszane z błotem śmieci zalegają zwałami. Kilka staruszek sprzedaje pomarańcze i mandarynki po cenach najniższych w kraju. W dużym budynku koło głównego skrzyżowania mieści się siedziba federacji cocaleros – plantatorów koki. W środku wybetonowana duża sala. Po kątach porozstawiane stosy worków. Dwaj pracownicy z policzkami wypchanymi koką ugniatają nogami liście.

Dla większości Boliwijczyków koka to święte liście, pożywienie, które daje energię w ciężkiej pracy, wytchnienie od zimna i głodu.

Do żucia najchętniej używa się jednak koki z Jungas. Koka z Chapare ze względu na swoją marną jakość jest w 90 proc. przerabiana na kokainę. Cena liści w federacji w Shinahota jest niska. Za kilogram 8 bolivianos. Za 50-kilowy wór 400 bolivianos (odpowiednio 5 i 250 zł).

– Koka jest podstawą naszego utrzymania – przekonuje sekretarz federacji. – Do jednej rodziny należy średnio od 0,25 do 0,5 ha upraw. Jeszcze kilkanaście lat temu był to jeden hektar.

W Chapare, zgodnie z danymi federacji, zostało 8 do 9 tys. ha upraw koki. Ile z niej jest przerabiane na kokainę? Sekretarz federacji odżegnuje się od związków z biznesem narkotykowym: – My zajmujemy się wyłącznie sprzedażą liści i ochroną interesów rolników – cocaleros. Rząd obwinia nas o wszystkie problemy związane z narkobiznesem, bo my działamy oficjalnie, a prawdziwi narcotraficantes są poukrywani. Więc nas najłatwiej karać. Wiadomo, że gdy policja przyjeżdża, aby wycinać i palić plantacje, ludzie chcą bronić swojej własności. Rząd w tej walce wciąż łamie prawa człowieka, ale w Boliwii to normalne.

Nocne laboratoria

Kokę można ścinać 3 lub 4 razy do roku. Z jednego hektara zbiera się do trzech ton liści. Po ścięciu są suszone, sortowane, pakowane w worki i sprzedawane. Cocaleros nie narzekają na brak zbytu. Często sami zajmują się dalszym przetwarzaniem surowca.

Kokainowe laboratoria buduje się w odludnych miejscach – głęboko w dżungli, godzinę lub dwie marszu ścieżką od najbliższej drogi. Czasem – w odciętych od świata osadach, w których zmowa milczenia jest przez wszystkich respektowaną zasadą.

Narcotraficantes (producenci i przemytnicy kokainy)pracują w nocy przy świetle latarek albo lamp naftowych. Centralne miejsce w laboratorium zajmuje kadź, szeroka na 2–3 m, długa na 4–6. Jest to albo dół wykopany w ziemi i zabezpieczony grubą folią, albo plastikowy wór rozpięty na szkielecie z bambusowych pali. Reszta sprzętów to blaszane kanistry, wiadra, butle z chemikaliami – na niektórych są nalepki z trupią czaszką. Praca w laboratorium to ciąg zabiegów służących temu, by wydobyć z liści ich najcenniejszy element.

Do kadzi najpierw wsypuje się liście koki – na 1 kg kokainowej pasty potrzeba ich 300–350 kg. Potem pompuje się chemikalia – najważniejszy jest kerosen. To pochodna ropy, paliwo używane na świecie głównie do rakiet kosmicznych lub pocisków dalekiego zasięgu. Przy trudnościach z jego zdobyciem można wlać gorsze odpowiedniki – benzynę lub ropę. W późniejszych etapach produkcji przyjdzie czas m.in. na amoniak, kwas elektrolitowy, aceton, eter.

Tak powstałą chemiczną zupę trzeba dobrze wymieszać. Pomocnicy wchodzą w gumiakach do kadzi i nogami ugniatają pulpę. Nie mogą palić papierosów – jedna iskra wystarczy, by cała szopa stanęła w ogniu.

Do świtu kokainowa pasta, podstawowy surowiec do stworzenia krystalicznej kokainy, jest gotowa. Trzeba ją tylko wysuszyć i odważyć w kilogramowe torby. Taki kilogram ma w Chapare wartość około tysiąca dolarów.

Pasta sprzedawana jest tragarzom, którzy przewiozą ją do gangów z Santa Cruz lub Cochabamby. W okolicach tych miast oraz w niektórych miejscach departamentu Beni przestępcze organizacje mają swoje wyspecjalizowane laboratoria przerabiające pastę w krystaliczną kokainę. Część boliwijskiej pasty, jak za starych czasów, przeleci małymi samolotami do Kolumbii oraz Brazylii i tam zostanie sprzedana kartelom.

W ukrytej w dżungli niepozornej szopie rozpoczyna się więc długa wędrówka białego proszku. Po Kolumbii i Peru tu produkuje się go najwięcej. Dlatego rząd Boliwii, zależny od pomocy z USA, chce za wszelką cenę skończyć z koką w Chapare. Chwali się czterokrotnym ograniczeniem upraw od początku lat 90. Cocaleros zapowiadają jednak, że nie pozwolą na dalsze niszczenie plantacji. Organizują się. Ich lider w poprzednich wyborach o mało nie został prezydentem. W wojnie o kokę pojawiło się zjawisko do tej pory nieznane – terroryzm.

Bieda i nierówności socjalne (Boliwia jest najbiedniejszym krajem Ameryki Południowej) sprzyjają niepokojom. Niechęć do rządu znajduje ujście w gwałtownych zamieszkach. Często ogłaszany jest stan wyjątkowy. Zamyka się granice, na ulice miast wychodzi wojsko i policja. Miesiąc, dwa, bunty wygasają, a kraj zapada w nerwowe wyczekiwanie.

Wejście gringos

Chapare na przełomie lat 70. i 80. było kokainowym eldorado. Do regionu ściągały rzesze Indian i górników z zamykanych kopalń, miejscowa policja była na żołdzie narcotraficantes, a z ukrytych w dżungli pasów startowych codziennie wylatywały awionetki wyładowane świeżymi dostawami dla kolumbijskich karteli.

– To dopiero był handel! – wspomina Jose Antonio Rojas, obecnie dyrektor oddziału organizacji humanitarnej Habitat for Humanity Bolivia. – Chimore to była prymitywna wioska, kilka chałup na krzyż. Na ulicach siedzieli sprzedawcy z narkotykiem w wielkich workach, a przed każdym na talerzyku odsypane trochę na próbę. Podchodziłeś, śliniłeś palec, brałeś trochę z talerzyka i próbowałeś językiem.

– Na zwykłe produkty rolne bardzo trudno znaleźć nabywcę – wyjaśnia właściciel skromnej restauracyjki w Villa Tunari. – Ludzie zaczęli uprawiać kokę. A potem rząd zakazał im i tego, bo gringos wyjęli kokę spod prawa.

Złote czasy producentów kokainy skończyły się wraz z przybyciem Amerykanów. Biura DEA (amerykańska agenda do zwalczania narkotyków) powstały w stolicy La Paz, w Santa Cruz i Trynidadzie. Od podstaw specjaliści z USA tworzyli miejscowe oddziały antynarkotykowe: służby specjalne FELCN oraz uderzeniową jednostkę policji – UMOPAR.

Wyszkoleni przez amerykańskich instruktorów, wyposażeni w karabiny szturmowe, krótkofalówki i helikoptery ludzie UMOPAR objęli Chapare i Beni swoją władzą. Policję odsunięto od wszelkich spraw związanych z koką i kokainą. Na drogach pojawiły się punkty kontrolne. – Skończymy z kokainowym zagłębiem Boliwii – zapowiadali nadzorujący działania agenci DEA.

Oprócz standardowych metod walki z narkotykami (punkty kontrolne, naloty na laboratoria, infiltrowanie półświatka i likwidacja upraw koki) prowadzono politykę wspomagania upraw alternatywnych, a od czasu do czasu policja dokonywała zmasowanych operacji militarnych. Największą z nich była Blast Furnace w 1986 r., podczas której zniszczono największe boliwijskie fabryki kokainy w Santa Ana de Yacuma. W Blast Furnace brali udział również amerykańscy żołnierze. Spowodowało to protesty w całej Boliwii i od tego czasu w akcjach antynarkotykowych Boliwia nie korzysta z pomocy amerykańskich wojsk. Całą robotę wykonują policjanci z UMOPAR.

Leos lubią akcję

Enrique – od trzech lat w UMOPAR – nosi wojskowy mundur, jest uzbrojony w amerykański karabin M-16, a jego skromny żołd pochodzi od amerykańskiego podatnika. Gdy jedzie na akcję, transportuje go amerykański pojazd wojskowy albo śmigłowiec Huey, weteran z wojny w Wietnamie. Formalnie Enrique to policjant, ale wygląda i jest wyposażony jak komandos.

Udział w akcjach antynarkotykowych nie przysparza jemu ani jego kolegom sympatii wśród żyjących w Chapare cywilów. Żaden z leos (od Leopardos, nazwy, którą przyjęła jednostka z Chapare) nie może ot tak pójść do wioski. Mógłby zostać zlinczowany. Nawet na akcję mającą na celu wycięcie kilku akrów koki UMOPAR rusza w dużym oddziale, z karabinami naładowanymi ostrą amunicją, granatami z gazem łzawiącym, strzelbami śrutowymi i wciąż utrzymując łączność z bazą, by w razie czego wezwać posiłki w helikopterach.

Waszyngton i boliwijski rząd dumni są z danych statystycznych. W 1995 r. DEA oceniała produkcję kokainy w Boliwii na 240 ton (Kolumbia produkowała wtedy 230 ton). W 2001 r. – już tylko 60 ton.

W Chapare sytuacja jednak nie wygląda tak różowo jak w rządowych dokumentach. Przyparci do muru cocaleros zaczęli walczyć. Dotąd co najwyżej ukrywali uprawy koki przed wykryciem z powietrza, obsiewając je bananowcami. Teraz zdarza się, że pomiędzy krzakami ukrywają domowej roboty miny przeciwpiechotne. W czerwcu 2003 r. podczas wycinania jednej z plantacji takie miny rozerwały dwóch policjantów. Według boliwijskich działaczy praw człowieka, w ciągu ostatnich 5 lat w Chapare zabitych zostało 30 farmerów oraz 21 żołnierzy i policjantów.

Mimo to pułkownik Jaime Cruz, szef UMOPAR w Chapare, uważa sytuację w rejonie za dość stabilną. Szczególnie w porównaniu z Kolumbią, gdzie narkobiznes jest nie tylko nie do opanowania, ale finansuje partyzantki prowadzące wojnę domową.

– W Boliwii nie ma zorganizowanej mafii – tłumaczy pułkownik – są tylko narkotrafikanci. Rodziny cocaleros wyrabiające kokainową pastę. Osoby zajmujące się wywożeniem gotowej pasty z Chapare. Niewielkie gangi przemytnicze.

Pułkownik uważa, że u podłoża całego problemu leży lenistwo. Pieniądze z koki są małe, ale łatwe – i to ich główny atut. Producenci kokainowej pasty zarabiają co prawda niewiele, 9 lub 10 dol. za całą noc pracy. Ale gdyby zaczęli uprawiać inne rośliny – banany, platany, pomarańcze – musieliby o nie dbać, zwalczać szkodniki, regularnie podlewać. A koka jest wytrzymała. Nie wymaga żadnej pielęgnacji, rośnie sama, wystarczy ciąć. – Cocaleros tłumaczą się, że nie wiedzą, komu sprzedają kokę. Ale to nie jest prawda – przekonuje pułkownik. – Oni po prostu sprzedają każdemu, kto zapłaci. Osią tego konfliktu jest to, że ci ludzie nie chcą zrozumieć, że uczestniczą w produkcji nielegalnej substancji. Nie rozumieją konsekwencji tego, co robią.

Na pytanie, czy wojnę z kokainą da się wygrać, oficer zamyśla się. – Może już za 2–3 lata ostatecznie zlikwidujemy kokę w Chapare. Ale w pełni tego problemu nigdy nie da się pokonać.

Boliwijskie mrówki

Punkt kontrolny na granicy Chapare w San Jacinto. 2 godziny drogi dalej jest Cochabamba. Tragarze za tym punktem mogą już czuć się bezpieczni.

30-osobowa grupa z UMOPAR przeszukuje ciężarówki, autobusy dalekobieżne i prywatne samochody. W ich ręce wpada czasem trzech, czasem pięciu tragarzy w ciągu miesiąca. Większość to młodzi mężczyźni. Ale kokainę przewożą i staruszki, i dziewczyny. Schowaną pod ubraniem, zagrzebaną w bagażu w ładowni autobusu lub w kapsułkach w żołądku.

Komendant San Jacinto często osobiście prze­szukuje ludzi i pojazdy. Autobus zatrzymuje się, pasażerowie wychodzą, komendant wyłuskuje z grupy przypadkową osobę. Prosi o dokumenty, czasem każe podnieść koszulę (najczęściej używaną przez tragarzy metodą jest opasanie się woreczkami z kokainą). Komendant uważnie patrzy w oczy, ma groźną minę. W tym czasie wytresowany pies obwąchuje pozostawiony na fotelach bagaż osobisty i zawartość ładowni. Ze specjalnej platformy policjanci schodzą na dachy pojazdów.

Komendant trzyma w dłoni stalowy pręcik zakończony świderkiem. Kłuje tym pręcikiem worki w bagażowni. – Jeśli na końcówce zostanie biały proszek, próbuję trochę na języku – tłumaczy. – Gorzki smak wskazuje na kokainę. Tragarze dostają zwykle wyroki ośmioletnie. To minimalny wyrok, bo to płotki. Prawdziwe transporty omijają punkty kontrolne.

– Idą przez dżunglę – oficer zatacza ręką krąg, wskazując na góry porośnięte tropikalnym lasem. – Grupy po 5 lub 6 osób. Niosą plecaki pełne kokainy. Wędrówka zajmuje średnio trzy dni. Są uzbrojeni w pistolety, strzelby, maczety, bo boją się bandyckich grup napadających na szlaku. 50 czy 100 kg pasty to gruby łup. Wysyłamy do dżungli patrole, ale nie da się kontrolować takiego obszaru.

Raz na kilka lat w ręce policji wpada jeden z gigantycznych transportów kokainy, ekspediowanych przez rezydujące w Boliwii międzynarodowe gangi. 2 sierpnia 2003 r. policja dokonała kilkudziesięciu aresztowań w Santa Cruz. Był to finał działalności rozpracowywanego od dawna międzynarodowego gangu, którego szefem był Kolumbijczyk. Przygotowywał właśnie przerzut 5 ton kokainy. Narkotyk był ukryty w torebkach od sproszkowanego koncentratu pomidorowego. Ładunek miał polecieć liniami Varig do Madrytu. 5 ton kokainy ma rynkową wartość 300 mln dol.

Według DEA, nawet obecna zredukowana powierzchnia upraw koki w Chapare wystarcza na wyprodukowanie 30–50 ton czystej kokainy rocznie. Ale niemal dokładnie o tyle koki, ile zlikwidowano w Boliwii, powiększyły się plantacje kolumbijskie.

Łukasz Czeszumski z Boliwii

Informacje dotyczące procesu produkcji kokainy pochodzą z Coca Museum w La Paz.

Oceń treść:

0
Brak głosów
Zajawki z NeuroGroove
  • Inne


*stoje na ulicy.nieruchomo.nagle ruszam.patrze w dol -mam buty na kolkach i wlasnie zblizam sie

do stacji cpn po paliwo.chce skrecic w lewo.nagle-kirownica w moich rekach.tylko kierownica-nie

jest polaczona z butami a jednak moge wlaczyc pomaranczowy , chalasliwy kierunkowskaz i

spokojnie dojechac do dystrybutora .policja tez chce zatankowac .ja bez prawa jazdy ! siadam na

krawezniku i udaje ze to zwyczjne buty...



  • LSD-25


zaraz po przebudzeniu::




[komentarzy `w trakcie` nie wysylam, przezycia wywolane lsd kloca

sie ze strukturami jezyka, wyszedl z tego belkot, z ktorego samemu

trudno mi cos wnioskowac]



  • Szałwia Wieszcza

Podróżnicy- studenciki- przyjemniaczki

Substancja – Szałwia x20

Okoliczności – piękny słoneczny dzień, parodniowe tańce pod głośnikiem, czyli leśne techno :)

Doświadczenie- trawa, kilometr lajnów, parę razy kapelusze, dxm, tramadol, nad resztą musiałabym pomyśleć, więc się nie liczy.

  • 3-MeO-PCP
  • Pierwszy raz

Samotnia w pokoju z przejściami do kuchni i salonu.

 

T=13:00

T+0:00         

Włączam Dead Can Dance.

Przy pomocy szydełka do dredów wsypuję do fajki odrobinę 3-meo-pcp i podgrzewam. Zapach przypomina palony plastik. Nie czuję żadnego działania dlatego ostrożnie łapię kolejne buchy. Nie chcę zajść za daleko. Czuję delikatny stan marihuanowego upalenia możliwe jednak, że to przez wczorajsze wieczorne jaranie. Smak topionych butelek pozostaje w ustach i gardle. 

T+0:15

randomness