Od 30 lat trwa wojna narkotykowa w boliwijskim Chapare. Plan opracowany w La Paz i Waszyngtonie przyniósł ograniczenie upraw koki. Kłopot w tym, że plantacji broni miejscowa ludność. Dla nich koka to nie narkotyk, ale pożywienie.
Shinahota – wioska w Chapare. Zaniedbane chałupy, zmieszane z błotem śmieci zalegają zwałami. Kilka staruszek sprzedaje pomarańcze i mandarynki po cenach najniższych w kraju. W dużym budynku koło głównego skrzyżowania mieści się siedziba federacji cocaleros – plantatorów koki. W środku wybetonowana duża sala. Po kątach porozstawiane stosy worków. Dwaj pracownicy z policzkami wypchanymi koką ugniatają nogami liście.
Dla większości Boliwijczyków koka to święte liście, pożywienie, które daje energię w ciężkiej pracy, wytchnienie od zimna i głodu.
Do żucia najchętniej używa się jednak koki z Jungas. Koka z Chapare ze względu na swoją marną jakość jest w 90 proc. przerabiana na kokainę. Cena liści w federacji w Shinahota jest niska. Za kilogram 8 bolivianos. Za 50-kilowy wór 400 bolivianos (odpowiednio 5 i 250 zł).
– Koka jest podstawą naszego utrzymania – przekonuje sekretarz federacji. – Do jednej rodziny należy średnio od 0,25 do 0,5 ha upraw. Jeszcze kilkanaście lat temu był to jeden hektar.
W Chapare, zgodnie z danymi federacji, zostało 8 do 9 tys. ha upraw koki. Ile z niej jest przerabiane na kokainę? Sekretarz federacji odżegnuje się od związków z biznesem narkotykowym: – My zajmujemy się wyłącznie sprzedażą liści i ochroną interesów rolników – cocaleros. Rząd obwinia nas o wszystkie problemy związane z narkobiznesem, bo my działamy oficjalnie, a prawdziwi narcotraficantes są poukrywani. Więc nas najłatwiej karać. Wiadomo, że gdy policja przyjeżdża, aby wycinać i palić plantacje, ludzie chcą bronić swojej własności. Rząd w tej walce wciąż łamie prawa człowieka, ale w Boliwii to normalne.
Nocne laboratoria
Kokę można ścinać 3 lub 4 razy do roku. Z jednego hektara zbiera się do trzech ton liści. Po ścięciu są suszone, sortowane, pakowane w worki i sprzedawane. Cocaleros nie narzekają na brak zbytu. Często sami zajmują się dalszym przetwarzaniem surowca.
Kokainowe laboratoria buduje się w odludnych miejscach – głęboko w dżungli, godzinę lub dwie marszu ścieżką od najbliższej drogi. Czasem – w odciętych od świata osadach, w których zmowa milczenia jest przez wszystkich respektowaną zasadą.
Narcotraficantes (producenci i przemytnicy kokainy)pracują w nocy przy świetle latarek albo lamp naftowych. Centralne miejsce w laboratorium zajmuje kadź, szeroka na 2–3 m, długa na 4–6. Jest to albo dół wykopany w ziemi i zabezpieczony grubą folią, albo plastikowy wór rozpięty na szkielecie z bambusowych pali. Reszta sprzętów to blaszane kanistry, wiadra, butle z chemikaliami – na niektórych są nalepki z trupią czaszką. Praca w laboratorium to ciąg zabiegów służących temu, by wydobyć z liści ich najcenniejszy element.
Do kadzi najpierw wsypuje się liście koki – na 1 kg kokainowej pasty potrzeba ich 300–350 kg. Potem pompuje się chemikalia – najważniejszy jest kerosen. To pochodna ropy, paliwo używane na świecie głównie do rakiet kosmicznych lub pocisków dalekiego zasięgu. Przy trudnościach z jego zdobyciem można wlać gorsze odpowiedniki – benzynę lub ropę. W późniejszych etapach produkcji przyjdzie czas m.in. na amoniak, kwas elektrolitowy, aceton, eter.
Tak powstałą chemiczną zupę trzeba dobrze wymieszać. Pomocnicy wchodzą w gumiakach do kadzi i nogami ugniatają pulpę. Nie mogą palić papierosów – jedna iskra wystarczy, by cała szopa stanęła w ogniu.
Do świtu kokainowa pasta, podstawowy surowiec do stworzenia krystalicznej kokainy, jest gotowa. Trzeba ją tylko wysuszyć i odważyć w kilogramowe torby. Taki kilogram ma w Chapare wartość około tysiąca dolarów.
Pasta sprzedawana jest tragarzom, którzy przewiozą ją do gangów z Santa Cruz lub Cochabamby. W okolicach tych miast oraz w niektórych miejscach departamentu Beni przestępcze organizacje mają swoje wyspecjalizowane laboratoria przerabiające pastę w krystaliczną kokainę. Część boliwijskiej pasty, jak za starych czasów, przeleci małymi samolotami do Kolumbii oraz Brazylii i tam zostanie sprzedana kartelom.
W ukrytej w dżungli niepozornej szopie rozpoczyna się więc długa wędrówka białego proszku. Po Kolumbii i Peru tu produkuje się go najwięcej. Dlatego rząd Boliwii, zależny od pomocy z USA, chce za wszelką cenę skończyć z koką w Chapare. Chwali się czterokrotnym ograniczeniem upraw od początku lat 90. Cocaleros zapowiadają jednak, że nie pozwolą na dalsze niszczenie plantacji. Organizują się. Ich lider w poprzednich wyborach o mało nie został prezydentem. W wojnie o kokę pojawiło się zjawisko do tej pory nieznane – terroryzm.
Bieda i nierówności socjalne (Boliwia jest najbiedniejszym krajem Ameryki Południowej) sprzyjają niepokojom. Niechęć do rządu znajduje ujście w gwałtownych zamieszkach. Często ogłaszany jest stan wyjątkowy. Zamyka się granice, na ulice miast wychodzi wojsko i policja. Miesiąc, dwa, bunty wygasają, a kraj zapada w nerwowe wyczekiwanie.
Wejście gringos
Chapare na przełomie lat 70. i 80. było kokainowym eldorado. Do regionu ściągały rzesze Indian i górników z zamykanych kopalń, miejscowa policja była na żołdzie narcotraficantes, a z ukrytych w dżungli pasów startowych codziennie wylatywały awionetki wyładowane świeżymi dostawami dla kolumbijskich karteli.
– To dopiero był handel! – wspomina Jose Antonio Rojas, obecnie dyrektor oddziału organizacji humanitarnej Habitat for Humanity Bolivia. – Chimore to była prymitywna wioska, kilka chałup na krzyż. Na ulicach siedzieli sprzedawcy z narkotykiem w wielkich workach, a przed każdym na talerzyku odsypane trochę na próbę. Podchodziłeś, śliniłeś palec, brałeś trochę z talerzyka i próbowałeś językiem.
– Na zwykłe produkty rolne bardzo trudno znaleźć nabywcę – wyjaśnia właściciel skromnej restauracyjki w Villa Tunari. – Ludzie zaczęli uprawiać kokę. A potem rząd zakazał im i tego, bo gringos wyjęli kokę spod prawa.
Złote czasy producentów kokainy skończyły się wraz z przybyciem Amerykanów. Biura DEA (amerykańska agenda do zwalczania narkotyków) powstały w stolicy La Paz, w Santa Cruz i Trynidadzie. Od podstaw specjaliści z USA tworzyli miejscowe oddziały antynarkotykowe: służby specjalne FELCN oraz uderzeniową jednostkę policji – UMOPAR.
Wyszkoleni przez amerykańskich instruktorów, wyposażeni w karabiny szturmowe, krótkofalówki i helikoptery ludzie UMOPAR objęli Chapare i Beni swoją władzą. Policję odsunięto od wszelkich spraw związanych z koką i kokainą. Na drogach pojawiły się punkty kontrolne. – Skończymy z kokainowym zagłębiem Boliwii – zapowiadali nadzorujący działania agenci DEA.
Oprócz standardowych metod walki z narkotykami (punkty kontrolne, naloty na laboratoria, infiltrowanie półświatka i likwidacja upraw koki) prowadzono politykę wspomagania upraw alternatywnych, a od czasu do czasu policja dokonywała zmasowanych operacji militarnych. Największą z nich była Blast Furnace w 1986 r., podczas której zniszczono największe boliwijskie fabryki kokainy w Santa Ana de Yacuma. W Blast Furnace brali udział również amerykańscy żołnierze. Spowodowało to protesty w całej Boliwii i od tego czasu w akcjach antynarkotykowych Boliwia nie korzysta z pomocy amerykańskich wojsk. Całą robotę wykonują policjanci z UMOPAR.
Leos lubią akcję
Enrique – od trzech lat w UMOPAR – nosi wojskowy mundur, jest uzbrojony w amerykański karabin M-16, a jego skromny żołd pochodzi od amerykańskiego podatnika. Gdy jedzie na akcję, transportuje go amerykański pojazd wojskowy albo śmigłowiec Huey, weteran z wojny w Wietnamie. Formalnie Enrique to policjant, ale wygląda i jest wyposażony jak komandos.
Udział w akcjach antynarkotykowych nie przysparza jemu ani jego kolegom sympatii wśród żyjących w Chapare cywilów. Żaden z leos (od Leopardos, nazwy, którą przyjęła jednostka z Chapare) nie może ot tak pójść do wioski. Mógłby zostać zlinczowany. Nawet na akcję mającą na celu wycięcie kilku akrów koki UMOPAR rusza w dużym oddziale, z karabinami naładowanymi ostrą amunicją, granatami z gazem łzawiącym, strzelbami śrutowymi i wciąż utrzymując łączność z bazą, by w razie czego wezwać posiłki w helikopterach.
Waszyngton i boliwijski rząd dumni są z danych statystycznych. W 1995 r. DEA oceniała produkcję kokainy w Boliwii na 240 ton (Kolumbia produkowała wtedy 230 ton). W 2001 r. – już tylko 60 ton.
W Chapare sytuacja jednak nie wygląda tak różowo jak w rządowych dokumentach. Przyparci do muru cocaleros zaczęli walczyć. Dotąd co najwyżej ukrywali uprawy koki przed wykryciem z powietrza, obsiewając je bananowcami. Teraz zdarza się, że pomiędzy krzakami ukrywają domowej roboty miny przeciwpiechotne. W czerwcu 2003 r. podczas wycinania jednej z plantacji takie miny rozerwały dwóch policjantów. Według boliwijskich działaczy praw człowieka, w ciągu ostatnich 5 lat w Chapare zabitych zostało 30 farmerów oraz 21 żołnierzy i policjantów.
Mimo to pułkownik Jaime Cruz, szef UMOPAR w Chapare, uważa sytuację w rejonie za dość stabilną. Szczególnie w porównaniu z Kolumbią, gdzie narkobiznes jest nie tylko nie do opanowania, ale finansuje partyzantki prowadzące wojnę domową.
– W Boliwii nie ma zorganizowanej mafii – tłumaczy pułkownik – są tylko narkotrafikanci. Rodziny cocaleros wyrabiające kokainową pastę. Osoby zajmujące się wywożeniem gotowej pasty z Chapare. Niewielkie gangi przemytnicze.
Pułkownik uważa, że u podłoża całego problemu leży lenistwo. Pieniądze z koki są małe, ale łatwe – i to ich główny atut. Producenci kokainowej pasty zarabiają co prawda niewiele, 9 lub 10 dol. za całą noc pracy. Ale gdyby zaczęli uprawiać inne rośliny – banany, platany, pomarańcze – musieliby o nie dbać, zwalczać szkodniki, regularnie podlewać. A koka jest wytrzymała. Nie wymaga żadnej pielęgnacji, rośnie sama, wystarczy ciąć. – Cocaleros tłumaczą się, że nie wiedzą, komu sprzedają kokę. Ale to nie jest prawda – przekonuje pułkownik. – Oni po prostu sprzedają każdemu, kto zapłaci. Osią tego konfliktu jest to, że ci ludzie nie chcą zrozumieć, że uczestniczą w produkcji nielegalnej substancji. Nie rozumieją konsekwencji tego, co robią.
Na pytanie, czy wojnę z kokainą da się wygrać, oficer zamyśla się. – Może już za 2–3 lata ostatecznie zlikwidujemy kokę w Chapare. Ale w pełni tego problemu nigdy nie da się pokonać.
Boliwijskie mrówki
Punkt kontrolny na granicy Chapare w San Jacinto. 2 godziny drogi dalej jest Cochabamba. Tragarze za tym punktem mogą już czuć się bezpieczni.
30-osobowa grupa z UMOPAR przeszukuje ciężarówki, autobusy dalekobieżne i prywatne samochody. W ich ręce wpada czasem trzech, czasem pięciu tragarzy w ciągu miesiąca. Większość to młodzi mężczyźni. Ale kokainę przewożą i staruszki, i dziewczyny. Schowaną pod ubraniem, zagrzebaną w bagażu w ładowni autobusu lub w kapsułkach w żołądku.
Komendant San Jacinto często osobiście przeszukuje ludzi i pojazdy. Autobus zatrzymuje się, pasażerowie wychodzą, komendant wyłuskuje z grupy przypadkową osobę. Prosi o dokumenty, czasem każe podnieść koszulę (najczęściej używaną przez tragarzy metodą jest opasanie się woreczkami z kokainą). Komendant uważnie patrzy w oczy, ma groźną minę. W tym czasie wytresowany pies obwąchuje pozostawiony na fotelach bagaż osobisty i zawartość ładowni. Ze specjalnej platformy policjanci schodzą na dachy pojazdów.
Komendant trzyma w dłoni stalowy pręcik zakończony świderkiem. Kłuje tym pręcikiem worki w bagażowni. – Jeśli na końcówce zostanie biały proszek, próbuję trochę na języku – tłumaczy. – Gorzki smak wskazuje na kokainę. Tragarze dostają zwykle wyroki ośmioletnie. To minimalny wyrok, bo to płotki. Prawdziwe transporty omijają punkty kontrolne.
– Idą przez dżunglę – oficer zatacza ręką krąg, wskazując na góry porośnięte tropikalnym lasem. – Grupy po 5 lub 6 osób. Niosą plecaki pełne kokainy. Wędrówka zajmuje średnio trzy dni. Są uzbrojeni w pistolety, strzelby, maczety, bo boją się bandyckich grup napadających na szlaku. 50 czy 100 kg pasty to gruby łup. Wysyłamy do dżungli patrole, ale nie da się kontrolować takiego obszaru.
Raz na kilka lat w ręce policji wpada jeden z gigantycznych transportów kokainy, ekspediowanych przez rezydujące w Boliwii międzynarodowe gangi. 2 sierpnia 2003 r. policja dokonała kilkudziesięciu aresztowań w Santa Cruz. Był to finał działalności rozpracowywanego od dawna międzynarodowego gangu, którego szefem był Kolumbijczyk. Przygotowywał właśnie przerzut 5 ton kokainy. Narkotyk był ukryty w torebkach od sproszkowanego koncentratu pomidorowego. Ładunek miał polecieć liniami Varig do Madrytu. 5 ton kokainy ma rynkową wartość 300 mln dol.
Według DEA, nawet obecna zredukowana powierzchnia upraw koki w Chapare wystarcza na wyprodukowanie 30–50 ton czystej kokainy rocznie. Ale niemal dokładnie o tyle koki, ile zlikwidowano w Boliwii, powiększyły się plantacje kolumbijskie.
Łukasz Czeszumski z Boliwii
Informacje dotyczące procesu produkcji kokainy pochodzą z Coca Museum w La Paz.