Kiedy w podziemiach albo na dworcu obszarpany ćpun próbuje wyciągnąć od ciebie kilka groszy, to pomyśl, że ten straceniec zaczynał bardzo niewinnie - żaden tam klej czy brudne strzykawki - od marihuany i piwka.
Policjantka z Komendy Głównej chodzi po szkołach z pogadankami na temat narkotyków. Na tych zajęciach dzieciaki odgrywają króciutkie scenki. Ostatnio w jednej z warszawskich podstawówek policjantka zapytała: Kto zagra osobę, która kupuje narkotyki? Nie było chętnych. Kto zagra tego, który odmawia kupienia? Nikt się nie zgłosił. Kto wcieli się w postać dealera narkotyków? Tu pokazał się las rąk.
Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków - pozwalają lepiej się bawić, dobrze czuć w towarzystwie, bywają pomocne w nauce.
- I dlatego nie można zaczynać rozmowy na lekcjach od tekstu: "Słuchajcie! Narkotyki to bagno. Powodują psychozy, depresję i prowadzą ludzi w złym kierunku". Licealista, który popala marihuanę śmiałby się z tego do bólu. Pomyślałby: Co on gada? Co ja, uśmiechnięty, porządny dzieciak, mam wspólnego z dworcowymi lumpami? Dlatego, kiedy idę do szkoły, żeby pogadać o narkotykach, zabieram Pawła albo Adama. Po to, żeby opowiedzieli swoje historie, które zaczynały się wesoło i niewinnie - opowiada Kamil, który poza publicznym lecznictwem prostuje życiorysy narkomanów.
Pani Ewa, której 15-letni chłopak "wpadł w narkotyki", była niedawno u znajomej - ta znajoma jest dyrektorką podstawówki na Ursynowie. Pani Ewa pytała, dlaczego nie zauważasz problemu?
Dyrektorka odpowiedziała wprost: "Co ty? W kuratorium powiedzieliby, że jestem złą dyrektorką. Dyrektorką, która ma w szkole narkotyki".
Podinspektor Leszek Korzeb, szef Biura do Walki z Przestępczością Narkotykową w Komendzie Głównej Policji, tłumaczy, że dyrektorzy za wszelką cenę chcą wyciszać historie związane z narkotykami. - Informacja o tym, że w szkole można kupić narkotyki, jest gorsza niż doniesienie, iż w tej a tej szkole uczeń popełnił samobójstwo. Dlatego takie sprawy załatwia się po cichu. Uczniowie są wyrzucani ze szkół pod pretekstem innych przewinień.
Tak po cichu załatwiono sprawę z Markiem, synem pani Ali, który chodził do tzw. dobrego liceum na warszawskim Mokotowie. Markowi nie szło w tej szkole i w maju wszystko wskazywało, że będzie musiał repetować pierwszą klasę. Pani Ala poszła z tą sprawą do dyrektorki. Powiedziała, że kłopoty jej syna mają związek z narkotykami, które chłopak kupuje w szkole albo przed nią. Dumna ze swojej odwagi poradziła jeszcze dyrektorce, żeby się za to wzięła, bo dzieciaki wpadają w nałóg pod okiem nauczycieli.
Na to dyrektorka złożyła pani Ali propozycję nie do odrzucenia: "Nie ma problemu. Marek zda do drugiej klasy. Jest tylko jeden warunek. Zaraz po zakończeniu roku pani zabiera jego papiery". Marek ćpa teraz w innym liceum.
Elżbieta Ostas, dyrektorka stołecznego Liceum im. Johanna Wolfganga Goethego, komentowała ostatnio w gazecie wyniki raportu, o którym była mowa na początku tekstu. Powiedziała tak: "Nie było sytuacji, by do szkoły przyszło dziecko pod wpływem narkotyków, choć niekiedy wydawało nam się, że tak jest...".
Kamil, który codziennie zajmuje się pracą z narkomanami, oburza się słysząc takie opinie: "Skąd taka pewność pani dyrektor? Bywa, że ja mam wątpliwości, czy nastolatek, który stoi przede mną, brał czy nie. Pewność mam dopiero po zrobieniu testu".
Swoją drogą, z tymi testami na obecność śladów narkotyków w moczu wiąże się masa nieprawdopodobnych historii. Kiedyś jeden z podopiecznych Kamila, widząc, że ojciec szykuje się do zrobienia testu, wysłał brata "na zakupy". Ten szybciutko pobiegł z buteleczką pod sklep i za drobną opłatą załatwił czysty mocz u miejscowych pijaczków.
Krystyna Gierda, policjantka, która zajmuje się sprawami młodocianych narkomanów na Ursynowie, rozesłała dwa lata temu listy do dyrektorów wszystkich liceów na Mokotowie. Proponowała zorganizowanie spotkań na temat narkotyków. Nie odezwała się ani jedna osoba.
Prawda jest taka, że nauczyciele wiedzą o narkotykach niewiele.
- Narkotyki? Moja wiedza kończy się na tym, że brał je Witkacy - przyznała się skromnie pewna nauczycielka języka polskiego policjantce z Komendy Głównej.
Z okazji braku okazji
Kora Jackowska poleca marihuanę. "Marihuana to jest odbicie! To jest życie! (...) Dealowanie rąk nie brudzi. Dzięki za towar, który nigdy się nie nudzi!" - skandują chłopcy z popularnej grupy, która wywodzi się z warszawskiego Ursynowa.
Zbigniew Boniek, legenda sportu, co chwila lata z kuflem na ekranie telewizora. Inny browar reklamuje się hasłem: "Z okazji braku okazji". - Przecież to jest typowe hasło alkoholików - oburza się Kamil. - Często też słyszę, że marihuana jest stosowana jako lekarstwo. Szkoda, bo nikt nie dodaje, że tylko przy jaskrze i stwardnieniu rozsianym. Szkoda też, że nikt nie powie: marihuana, którą się dzisiaj pali, jest kilkadziesiąt razy mocniejsza od tej z lat sześćdziesiątych - opowiada Kamil.
Tak mocna "trawa" sprawia, że palaczy szybko dopada zespół amotywacyjny, który Kuba na własny użytek nazywa tumiwisizmem. Jesteś rozleniwiony, nic ci się nie chce, masz kłopoty z pamięcią. W każdym razie nie jest to porządny nastrój u nastolalatka, który rano ma wstać na matematykę. - Mój syn często mi mówi, że Kora pali i poleca. Wtedy mu mówię, że ta pani już nie musi się uczyć i wstawać na matematykę - opowiada matka 13-latka z Ursynowa.
Jeśli dopadł cię tumiwisizm, ten sam dealer, od którego masz trawę, chętnie poratuje amfetaminą albo kokainą, która sprawi, że na nowo nabierzesz ochoty do wstawania na ósmą do szkoły. Będziesz miał potem psychozy, będziesz się bał, wpadał w niesympatyczne stany - nie ma problemu, u tego samego dealera bez problemu kupisz paloną heroinę (brown sugar), która cię "zrelaksuje".
- Nie pisz o marihuanie. O heroinie napisz - agituje nastolatek z Ursynowa.
Ale jak tu nie pisać o marihuanie, skoro prawie wszystkie historie zaczynają się właśnie od niej - tak też było z Grześkiem.
Wszystko zaczęło się w siódmej klasie, od... kasłania. Czuła mama prowadziła swojego 13-latka do lekarza, bo myślała, że chłopak cierpi na gruźlicę. Lekarze cierpliwie osłuchiwali, robili prześwietlenia i uspokajali, że wszystko jest w porządku. Był jeszcze jeden problem - chłopak miał coraz większe kłopoty w szkole. Przykładnie pracował w domu z korepetytorem, potem szedł na klasówkę i wracał z "gałą". - Mamo, ja zapominam - tłumaczył się z kolejnych porażek.
Nie zdał do ósmej klasy, a mama była pewna, że biedny dzieciak ma guza w mózgu. Z wakacji chłopak wrócił chudy, mizerny jak nigdy. Jesienią szybko nauczyciele zaczęli mówić, że mama jest w szkole częściej niż Grzesiek. W końcu znalazła w jego spodniach szklaną fifkę. Pognała do stowarzyszenia "Powrót z U". Tam poradzili, żeby zrobiła chłopakowi badanie moczu. Wykazało, że 14-letni dzieciak miał do czynienia z marihuaną, amfetaminą i heroiną. Potem się przyznał, że wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej od palenia marihuany.
Sprawy nie wyglądały najlepiej, bo chłopak nie chciał nawet słyszeć o leczeniu.
Pani Ewa, wspierana przez innych rodziców ze stowarzyszenia, sięgnęła po ostateczny środek - założyła synowi sprawę w sądzie. Chodzi o to, że sąd może posłać dzieciaka na leczenie do ośrodka. Tyle że jesień mijała, sprawy w sądzie się nie posuwały, a chłopak dał sobie spokój ze szkołą. Widząc, że Grzesiek drugi raz nie zaliczy siódmej klasy, mama przekonała szkolną panią psycholog, że dziecko ma fobię i nie może chodzić na zajęcia. Udało się i nauczyciele zaczęli przychodzić do domu. To była kuriozalna mistyfikacja - żaden z nich nie wiedział, że po prostu przychodzi do ćpuna. Prawdę znała tylko mama i Grześ. Jednak chłopak pogrążał się błyskawicznie.
Na klatce buszowały grupy upalonych heroiną nastolatków. Pani Ewa dzwoniła na policję, ale to nie pomagało. Kiedyś widziała z balkonu, jak trochę starsi od jej syna pod blokiem dzielili heroinę na porcje. Wykręciła numer komisariatu, ale nikt nie przyjechał.
Któregoś wieczoru Grzesiek wrócił do domu kompletnie upalony heroiną. Rzucił się na wersalkę w dużym pokoju. W ręce trzymał klucz od piwnicy.
- Po co chodziłeś do piwnicy?
- Bo mamy tam worek
- Co w tym worku?!
- 25 kilogramów kokainy.
Zszokowana ubrała się i po cichutku wymknęła, żeby zadzwonić z budki telefonicznej do komisariatu. Powiedziała, o co chodzi, bez podawania nazwiska, i potem czekała przy oknie na akcję policjantów, ale oni nie przyjechali.
Grzesiek powoli ogołocił swój pokój z cenniejszych rzeczy. Wyniósł na zawsze rower górski, dwa zegarki, wieżę Philipsa, walkmana, złoty łańcuszek. W końcu musiał oddać zimową kurtkę. To ciągle było za mało, i pewnego wieczoru podejrzane typy zaczęły kopać w drzwi. Jeden, z palcem w gipsie, powiedział mamie Grześka w czym rzecz: "Ten palec za nie oddany dług złamał mi dealer, który stoi nade mną. To samo będzie z twoim synem, jeżeli nie zobaczę pieniędzy!". I ten z gipsem na palcu dostał od pani Ewy 500 złotych. Niedługo potem Grzesiek przyszedł do domu z telefonem komórkowym. Ten telefon dzwonił prawie bez przerwy, bo Grzesiek został dealerem. Bezwstydnie przy matce dzielił heroinę i marihuanę na porcje. - Wiele razy chciałam to wyrzucić, ale wtedy mnie i jego wywieźliby do lasu - opowiada pani Ewa. Pod koniec ostatniej zimy sąd wreszcie zdecydował, że chłopak ma trafić do ośrodka dla narkomanów. Wiosną pani Ewa zdarła buty, żeby załatwić dla chłopaka odtrucie i ośrodek. Przez cały ten czas Grzesiek ćpał na potęgę, eksperymentował z LSD. Wtedy dopadały go koszmarne paranoje. Pani Ewa musiała np. wywieźć do swojej matki noże i tasaki, bo chłopak zasypiał z nimi pod poduszką.
Latem przeszedł odtrucie w Radomiu, potem trafił do załatwionego z wielkim trudem ośrodka Monaru w Gdańsku. Zwiał stamtąd po trzech tygodniach. Zrozpaczona matka nie wpuściła go do domu. W ten sposób chciała go zmusić, żeby wracał do ośrodka. Znów zadzwoniła na komisariat i powiedziała, że po osiedlu włóczy się chłopak, który uciekł z ośrodka dla narkomanów. "Będzie kłopot, bo mamy dzisiaj mało radiowozów", odparł dyżurny policjant.
I tak wszystko poszło na marne - sprawa w sądzie, odtrucie, ośrodek. Chłopak kilka nocy przespał na klatkach schodowych i w piwnicy.
- To była katorga. Najgorzej, kiedy gdzieś z daleka słyszałam syreny karetek albo radiowozów - Ewa wspomina tamte wieczory.
W końcu wpuściła go do domu. Teraz Grzesiek chodzi do podstawówki dla dorosłych. Czy bierze? Kilka razy na pewno palił heroinę, regularnie pali marihuanę i coraz częściej upija się do nieprzytomności. Pani Ewa, która jest uroczą młodą osobą, wygląda na prawie pogodzoną z tym, że straciła dzieciaka. Chodzi na spotkania rodziców uzależnionych nastolatków, ale chyba bardziej po to, żeby nie oszaleć. Dlaczego myśli, że nic z tego nie będzie? Bo ostatnio pytała Grześka, dlaczego zaczął palić brown sugar?
Wtedy oczy mu się zaiskrzyły i widać było w nich obłędne szczęście. Powiedział krótko: Mamusiu kochana, proszę cię, zapal ze mną.
"Tu palimy... Jamesa Browna"
Ponura, publiczna przychodnia dla narkomanów w Warszawie. Za drzwiami jest palarnia i tam wisi kartka: "Tu palimy", ktoś długopisem namazał "...Jamesa Browna". W mrocznej poczekalni ogłoszenia o spotkaniu pod hasłem "Pierwszy krok". Ciężko będzie się załapać, bo ta impreza zaczęła się 27 lutego 1999 o godzinie 17.
W ciemnej klitce już pół godziny miota się roztrzęsiony chłopak w puchowej kurtce. Musi porozmawiać z terapeutą, ale terapeuta rozmawia teraz przez telefon. Chłopak opowiada, że właśnie wyszedł z więzienia. Wrócił do domu, a tu się okazuje, że znajomi z podwórka, z którymi palił heroinę, teraz "walą po kablach" - czyli dożylnie szprycują się kompotem.
Na razie chłopak omija ich szerokim łukiem, ale po roku więziennej abstynencji znienacka ogarnia go dzika żądza, żeby znów spróbować. I dlatego przyszedł szukać ratunku w przychodni, ratunku przed pójściem do tych znajomych. W końcu terapeuta daje znak temu w puchowej kurtce, że wreszcie mogą porozmawiać. O dziwo, chłopak wychodzi nie później niż po pięciu minutach. Zmarnowanym głosem tłumaczy, że terapeuta nie ma dzisiaj czasu, umówili się więc na przyszły tydzień.
- Na przyszły tydzień? Jeżeli był taki roztrzęsiony i miał dziką ochotę, żeby wziąć, to nie wytrzyma do przyszłego tygodnia - ocenia Kamil po wysłuchaniu tej historii.
Adam, podopieczny Kamila, 22-letni chłopak z adwokackiej rodziny, też był gościem tej przychodni. Wspomina, że przychodził tam kompletnie nawalony heroiną. Terapeuta pytał standardowo:
- Jak samopoczucie, kolego?
- O, świetnie. Odkrywam życie na nowo, w trzeźwości.
- To znakomicie. W takim razie do zobaczenia w przyszłym miesiącu - żegnał go zadowolony lekarz.
- Tam wszystko odbywa się w ekspresowym tempie. Nie ma czasu na sentymenty. Pod drzwiami czeka od 20 do 30 osób i co chwila słychać "następny proszę" i "do zobaczenia w przyszłym miesiącu" - wspomina pani Ewa, która raz zdołała zaciągnąć Grześka do tej przychodni.
Dobrych wspomnień z takiej poradni nie ma też pan Jerzy, ceniony architekt spod Warszawy. Zanim się obejrzał, jego jedynaczka - Marta - przeszła klasyczną narkomańską drogę od marihuany, przez amfetaminę, do heroiny. Pani terapeutka z publicznej przychodni zaleciła stosowanie "blokerów" - to taki esperal w tabletkach dla heroinistów. Ćpun, który łyka te proszki, nie może zażyć heroiny, bo z miejsca naraża się na zapaść. Marta grzecznie jadła te pigułki cały miesiąc. Po tej kuracji wyglądała ładnie, mówiła rozsądnie, więc szczęśliwi rodzice posłali ją do szkoły. Wróciła półprzytomna od heroiny. - Ta terapeutka nie raczyła nam powiedzieć, że te blokery to dopiero początek wychodzenia z nałogu. Myśleliśmy, że proszki załatwiają sprawę - żali się pan Jerzy.
Marta, wtedy jeszcze studentka SGH, obrabowała rodziców na blisko 30 tysięcy złotych, sprzedała ich ślubne obrączki, kradła w sklepach, uciekała. W końcu dowlokła się do domu i powiedziała, że chce z tym skończyć. Zgodziła się, żeby ojciec, do czasu załatwienia ośrodka, przykuł ją kajdankami do kaloryfera. Pan Jerzy nie zapiął tych kajdanek jak należy, Marta po kilku dniach zsunęła je przez dłonie i zwiała z domu. Nie wiadomo, co się z nią dzieje. Co może zrobić pan Jerzy dla swojej córki? Nic, może tylko czekać. Ostatnia wiadomość o Marcie? Listonosz w lipcu przyniósł upomnienie za jazdę pociągiem bez biletu na trasie Warszawa - Wrocław.
Smoczek króla ćpunów
Adam, ten, który przychodził naćpany do przychodni, niedługo potem zdecydował się jechać do ośrodka Monaru.
Na dzień dobry kazano mu włożyć nowy strój - szary drelich, musiał paradować w papierowej koronie z napisem "Król ćpunów", na czole przylepiono mu plaster z hasłem "Będę ścielił łóżko", na piersiach i plecach nosił kartonowe tabliczki z hasłami "Uwaga! Kłamie" i "Jestem w układzie z... (tu nazwiska innych niepokornych)".
Na Adamowej szyi dyndał smoczek, bo był zbyt gadatliwy. Do butów przyczepiono mu ostrogi za palenie papierosów.
Dziwne były sposoby leczenia w tym monarowskim ośrodku. Któregoś dnia, przed Bożym Narodzeniem, zwiał na rowerze jeden z pacjentów. Szybko jednak wrócił i okazało się, że nie złamał abstynencji. Długo obmyślano, jak ukarać zbiega. W końcu został owinięty kolorowymi łańcuchami z papieru i świątecznymi lampkami - stał tak w kącie osiem godzin i udawał choinkę. Adam szybciutko wyniósł się z tego ośrodka. W pirima aprilis, z ciężką żółtaczką, pobity, dowlókł się do domu rodziców i powiedział, że znów chce się leczyć. Potrzebował odtrucia, ale na detox w szpitalu trzeba czekać, bo ciągle brakuje miejsc. Żeby nie uciekł z domu i doczekał do tego odtrucia, ojciec przywoził dla niego kompot z dworca. Potem był detox w cenionym szpitalu. Kiedy Adam troszkę przytomniał w tym szpitalu, dzwonił do kolegów. Ci przyjeżdżali w odwiedziny i serwowali mu kompot wprost do kroplówki. Po takim odtruciu narkomanią Adama zajął się słynny bioenergoterapeuta. Otóż przekazywał on pozytywną energię do Adamowych strzykawek - bez sukcesu, niestety.
Potem był rok bez brania w ośrodku, daleko od domu. Terapia okazała się jednak nic nie warta, bo kilka tygodni później Adam znów brał heroinę. Dlaczego? O tym Kamil, jego podopieczni, rodzice narkomanów mogą opowiadać bez końca. - Słyszałam, że w Polsce wyciąga się z tego dwa procent ludzi - mówi jedna z mam na spotkaniu "Powrotu z U". Nikt nie zaprzeczał.
- Dwa, pięć, najwyżej siedem procent - ocenia Kamil.
- Niestety, często ośrodki są jedynie uniwersytetem ćpuństwa - przyznaje terapeutka, która prowadzi zajęcia z ludźmi, których dzieci wpadły w nałóg. Zawsze w takich ośrodkach jest mnóstwo młodzieży, która chce tylko przezimować, dla wielu bywa to jedynie azyl przed policją i prokuraturą, dla wielu innych jest to piąta, szósta albo siódma placówka.
Często nie kładzie się silnego nacisku na abstynencję alkoholową po zakończeniu kuracji. Sporo "statystycznie zaleczonych" pije albo przez alkohol wraca do narkotyków - tak było właśnie z Adamem.
Rzecz w tym, że samo nawet wielotygodniowe niebranie jeszcze o niczym nie świadczy, tzw. pusta abstynencja jest niewiele warta.
Cały ambaras wychodzenia z narkomanii polega na tym, żeby ćpun znalazł sobie coś - zamiast, coś, co naprawdę zacznie go fascynować nie gorzej od narkotyków - podróże, taniec, siłownię, teatr, muzykę, nowe towarzystwo, chodzenie po górach, żeglarstwo.
Na takie leczenie postawił Kamil. Nie wywiózł swoich narkomanów na jakieś odludzie. Wszyscy mieszkają z rodzicami, ale pod koniec każdego dnia cała 30-osobowa ekipa zbiera się na spotkanie. Siadają w kręgu i rozmawiają do późnego wieczora. Panuje serdeczna atmosfera, bywa też, że padają słowa nie nadające się do druku i nierzadko ktoś w przypływie emocji ryczy, ale efekty są rewelacyjne. Od półtora roku z grupy wypadło zaledwie pięć osób. Reszta trzyma się mocno, często razem wyjeżdżają, mają dobrze zorganizowany czas, wzajemnie się wspierają i kontrolują. Są oczywiście twarde reguły - np. nie wolno rozmawiać z ćpunami, należy wystrzegać się alkoholu, trzeba omijać miejsca związane z ćpaniem itd.
Kamil nie chce, żeby ujawnić miejscowość, w której pracują. - Nie mogę przyjąć nowych. Nie chcę, żebyś zdradził nazwę miasta, bo nie ma na świecie bardziej zawistnego środowiska niż terapeuci.
W oddalonych od cywilizacji, odciętych od świata ośrodkach terapeutycznych kuracja polega na pracy, często bardzo ciężkiej i nierzadko bezsensownej - dlatego pensjonariusze często mówią z przekąsem "praca uczyni cię wolnym".
- Potem rozjeżdżają się po Polsce, zostają sami, i nie dają rady. System splajtował, ale nikt tego nie powie, bo to są dotacje, etaty i tak dalej. Stara gwardia musiałaby przyznać się do porażki i znaleźć sobie nowe zajęcie - mówi Kamil.
A łyżka na to - niemożliwe
Gdzie popełniliśmy błąd? Może niepotrzebnie go uderzyłam w dzieciństwie? Może posłaliśmy nie do tej szkoły? Może stawialiśmy za wysokie wymagania?
- Przestańcie! Nie obwiniajcie się. Chcieliście tego? - terapeutka uspokaja małżeństwo z Olsztyna, które jest pierwszy raz na spotkaniu grupy "Powrót z U".
Bardziej doświadczeni podrzucają pierwsze wskazówki. Co chwila jakaś mała grupka wymyka się, żeby zapalić papierosy w przedsionku. Stamtąd przez uchylone drzwi widać dwóch lekko sfatygowanych, chudziutkich nastolatków. Zainteresowała ich tabliczka stowarzyszenia "Powrót z U".
- Chyba nasi - ocenia mama Karoliny.
- Tak, na pewno nasi. Bierzemy ich? - podpytuje tata Grześka.
- Nie ma mowy, dzisiaj zajmujemy się sobą - ucina mama Piotrka.
Co będzie z tymi młodymi? Wielkie plakaty na ulicach mają ich przestrzec przed narkotykami. Na ogromnych płachtach strzykawki i makówki. - Jak sprzed 20 lat - pokpiwa Kamil.
Makówki? Strzykawki? To absolutnie nie trafia do małolatów, którzy palą jointy albo wciągają amfetaminę. To samo z poprzednimi billboardami i wzniosłym hasłem "Zażywasz - przegrywasz". Młodzi w autobusach śmieją się z tych górnolotnych sentencji. Palacze heroiny na warszawskim Gocławiu sprayem na tym plakacie dopisali kpiarskie "... A łyżka na to - niemożliwe". Skąd ta łyżka? Na łyżce spala się heroina.
Co można robić? Niebawem w kioskach w centrum Warszawy mają się wreszcie pojawić proste i tanie testy narkotykowe.
W Warszawie na przykład te drobne badania można zrobić tylko w dwóch miejscach, trzeba się przy tym sporo nachodzić. A dzięki tym testom wiele rodziców dowiedziałoby się, że kłopoty ich dzieci to nie zawód miłosny czy przysłowiowe problemy wieku dojrzewania.
Co jeszcze można robić? Na pewno przydałoby się uczciwie rozmawiać o tym w szkołach.
Ale kto ma o tym mówić, skoro nauczyciele wiedzą tak mało? Ostatnio nauczycielka z warszawskiego liceum, biorąc na stronę policjantkę z KGP, poprosiła: "Pani komisarz, niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot".
Komentarze