Nowa alchemia - Alan W. Watts

Esej z książki "This is it and Other Essays on Zen and Spiritual Experience"

Tagi

Źródło

Alan W. Watts
This is it and Other Essays on Zen and Spiritual Experience

Tłumaczenie

Paweł Rewucki

Odsłony

5803
Esej z książki "This is it and Other Essays on Zen and Spiritual Experience"

tłumaczenie: Paweł Rewucki

Poza kamieniem filozoficznym, który zamieniłby prosty metal w złoto, jednym z wielkich poszukiwań alchemii zarówno Europy, jak i Azji był eliksir nieśmiertelności. Z naiwnym entuzjazmem dla tych poszukiwań niejeden chiński władca zmarł od bajecznych mikstur sproszkowanego jadeitu, herbaty, żeń-szenia i drogich metali sporządzonych przez taoistycznych kapłanów. Lecz o ile proces transformacji ołowiu w złoto był w wielu przypadkach chemicznym symbolem duchowej przemiany samego człowieka, o tyle nieśmiertelność wywołana eliksirem nie była dosłownie wiecznym żywotem, lecz raczej przeniesieniem świadomości w stan bezczasowy. Współcześni fizycy rozwiązali problem przemiany ołowiu w złoto, choć proces ten jest znacznie droższy niż samo wykopywanie złota z ziemi. Lecz w kilku ostatnich latach współcześni chemicy sporządzili jedną lub dwie substancje, które uważa się w pewnych przypadkach za zdolne do wywołania stanu umysłu niesłychanie podobnego do kosmicznej świadomości.

Wielu ludzi takie twierdzenia niepokoją. Z jednej przyczyny - takiej, że doświadczenie mistyczne wydaje się zbyt łatwe, gdy pochodzi z butelki, stając się tym samym dostępne dla ludzi, którzy nie zrobili nic, by na nie zasłużyć, i którzy ani nie pościli, ani nie modlili się czy praktykowali jogi. Druga przyczyna leży w tym, że wspomniany fakt oznacza, iż wgląd duchowy jest tylko kwestią chemii cielesnej pociągającej za sobą redukcję duchowości do materializmu. To są poważne uwagi, mimo że można być przekonanym, iż na dłuższą metę trudność spoczywa w semantycznym pomieszaniu definicji "duchowego" i "materialnego".

Jednakże powinno być wyraźnie zaznaczone, że nie ma niczego nowego czy niesławnego w idei, że wgląd duchowy jest niezasłużonym darem boskiej łaski, często wywołanym przez takie materialne czy sakramentalne środki jak woda podczas chrztu oraz chleb i wino podczas mszy. Ksiądz, który na mocy swego powołania przeobraża te chleb i wino w ciało i krew Chrystusa, ex opere operato, przez zwykłe powtórzenie formuły z Ostatniej Wieczerzy, jest w sytuacji nie tak radykalnie różnej od tej, w której znajduje się naukowiec, który powtarzając formułę eksperymentu, może wywołać transformację w ludzkim mózgu. Porównywalna wartość tych obydwu działań musi być oceniona po ich efektach. Zawsze byli tacy, których sakramenty chrztu i komunii nie zdawały się "brać", czyich życie pozostawało skutecznie niezmienione. Podobnie żadne z tych środków zmieniających świadomość nie są dosłownie doświadczeniem mistycznym w butelce. Wielu, którzy je zażywają, doświadcza jedynie ekstaz bez wglądu lub też nieprzyjemnego zamętu wrażeń i wyobraźni. Stany podobne do przeżyć mistycznych pojawiają się tylko u pewnych jednostek, a i wtedy zależą od sporej koncentracji i wysiłku, by uczynić jakiś pożytek z tego stanu zmienionej świadomości. Ważne jest tutaj także to, że ekstaza nie jest tożsama z autentycznym przeżyciem mistycznym, którego istota może być najlepiej opisana jako wgląd, tak jak tego słowa używa się obecnie w psychiatrii.

Środek tego rodzaju może być uważany za pomoc w percepcji, tak samo jak teleskop, mikroskop czy spektroskop, pomijając w tym przypadku to, że tym instrumentem nie jest zewnętrzny obiekt, lecz wewnętrzny stan układu nerwowego. Wszystkie takie instrumenty są względnie bezużyteczne bez właściwego treningu i przygotowania nie tylko w ich użytkowaniu, lecz również w konkretnym polu badań.

Same te uwagi niemal wystarczają, by ukazać, że użycie takich środków nie redukuje wglądu duchowego do kwestii jedynie chemii cielesnej. Należy dodać, że nawet wtedy, kiedy opisujemy pewne wydarzenia w terminach chemii, nie znaczy to, że wydarzenia te są jedynie chemiczne. Chemiczny opis przeżycia mistycznego ma taki sam pożytek i takie same ograniczenia jak chemiczny opis wspaniałego obrazu. Dość łatwo jest dokonać chemicznej analizy takiego obrazu oraz zarówno dla artysty, jak i dla konesera ma ona pewien sens. Możliwe też mogłoby być opracowanie chemicznego opisu wszystkich procesów, które mają miejsce w artyście podczas malowania, lecz byłoby to niewiarygodnie skomplikowane i w międzyczasie ten sam proces mógłby zostać opisany i zakomunikowany o wiele skuteczniej w jakimś innym języku niż chemicznym. Moglibyśmy prawdopodobnie powiedzieć, że proces jest chemiczny tylko wtedy, kiedy język chemiczny jest najskuteczniejszym środkiem do jego opisania. Analogicznie, niektóre środki znane jako psychodeliki zapewniają możliwość przeżycia wglądu mistycznego w taki sam sposób, w jaki gotowe farby i pędzle zapewniają możliwość stworzenia pięknego obrazu, a pięknie skonstruowane pianino - wspaniałej muzyki. Ułatwiają to, lecz nie wykonują same całej pracy.

Dwa środki, które są najczęściej używane do stwarzania w świadomości zmian sprzyjających przeżyciom duchowym, to meskalina i dietyloamid kwasu lizergowego (znany w skrócie jako LSD). Ten pierwszy jest syntetycznym ekstraktem aktywnych składników kaktusa pejotlu, a drugi czysto chemicznym związkiem z grupy indolowej, który wywołuje swe skutki nawet w dawce tak małej jak 25 mikrogramów. Trudne jest jasne zidentyfikowanie dokładnych efektów tych środków, ale o tyle, o ile jest nam obecnie wiadomo, wydają się one działać na układ nerwowy poprzez znoszenie pewnych mechanizmów hamujących, które zwyczajnie mają na naszą świadomość wpływ osłaniający. Niektórzy psychiatrzy, którzy wydają się z nadmiernym niepokojem polegać na społecznie uzgodnionym odbiorze rzeczywistości - mniej więcej takim, w jaki świat jest widziany w ponury poniedziałkowy poranek - klasyfikują te środki jako halucynogeny mające toksyczne skutki o charakterze schizoidalnym lub psychotycznym. Obawiam się, że jest to tylko psychiatryczny żargon, pewnego rodzaju autorytatywny wyraz dezaprobaty. Żadna z tych substancji nie jest uzależniającym narkotykiem, tak jak heroina czy opium, oraz nigdy nie udowodniono, że mają one szkodliwy wpływ na ludzi, którzy nie byli już wcześniej jakoś poważnie zaburzeni. Niesłuszne jest nazywanie zmian świadomości, które wywołują, halucynacjami, gdyż niektóre niezwykle odczuwane i widziane rzeczy nie są mniej realne niż nieznane formy widziane przez mikroskop. Niesłuszne jest również nazywanie ich skutków działania toksycznymi, co może oznaczać "trującymi", o ile słowa tego nie można użyć również do opisu skutków działania witamin czy protein. Taki język jest oceniający, ale w żadnym naukowym sensie nie opisujący.

Trochę więcej niż dwa lata temu (w roku 1958) zostałem poproszony przez grupę badaczy - psychiatrów o zażycie 100 mikrogramów kwasu lizergowego, by zobaczyć, czy wywoła to cokolwiek podobnego do przeżycia mistycznego. Nie wywołało i, o ile mi wiadomo, powodem tego było to, że nie nauczyłem się wtedy kierować swymi dociekaniami, będąc pod wpływem tych środków. Zamiast tego zdawało mi się, że moje zmysły uzyskały charakter kalejdoskopowy (jest to tylko metafora), co uczyniło cały świat czarująco skomplikowanym, jak gdybym znajdował się w wielowymiarowej arabesce. Kolory stały się tak żywe, że kwiaty, liście i tkaniny wydawały się rozświetlone od wewnątrz. Przypadkowe układy źdźbeł trawy wydawały się wytwornie zorganizowane, jednak bez żadnych faktycznych zniekształceń w widzeniu. Czarny tusz lub obrazy sumi-e chińskich i japońskich artystów wydawały się niemal trójwymiarowymi fotografami, a to, co zwykle jest ignorowane jako nieważne szczegóły mowy, zachowania, wyglądu czy formy, wydawało się w jakiś niewyjaśniony sposób ogromnie ważne. Słuchając muzyki z zamkniętymi oczami, widziałem fascynujące formy tańczącej biżuterii, mozaiki, wzorów, ornamentów i abstrakcyjnych obrazów. W pewnym momencie wszystko wydawało się hałaśliwie śmieszne, szczególnie gesty i zachowanie ludzi goniących za swymi codziennymi sprawami. Zwykłe uwagi wydawały się rozbrzmiewać podwójnymi i poczwórnymi znaczeniami, a zachowanie otaczających mnie ludzi, związane z odgrywaniem przez nich ról, stało się nie tylko niezwykle jasne, lecz również wskazywało ukryte postawy, przeciwne lub zgodne ze swymi jawnymi intencjami. W skrócie, osłaniający i wybiórczy aparat mojego normalnego, interpretującego oszacowywania doświadczeń został częściowo zawieszony, wskutek czego przypuszczalnie projektowałem wrażenie sensu i znaczenia na niemal wszystko, co widziałem. Całe to doświadczenie było niezmiernie rozrywkowe i interesujące, jednak nie przypominało mi żadnego przeżycia mistycznego, które miałem wcześniej.

Dopiero rok później spróbowałem LSD ponownie, tym razem na prośbę innej grupy badawczej. Od tamtego razu powtarzałem ten eksperyment pięciokrotnie, z dawkami od 75 do 100 mikrogramów. Odniosłem wrażenie, że takie eksperymenty są głębokie i pożyteczne do stopnia, w którym staram się jak najuważniej obserwować zmiany w mej percepcji i osądzie, a następnie opisywać je tak jasno i wyczerpująco, jak to tylko możliwe, zwykle z pomocą dyktafonu. Zdanie relacji, nagranie po nagraniu, z każdego eksperymentu mogłoby być klinicznie interesujące, lecz co mnie tu interesuje, to filozoficzna dyskusja nad niektórymi głębokimi sensami i powracającymi wątkami moich przeżyć. Psychiatrzy jeszcze się nie zdecydowali, czy LSD może być pomocne w terapii, lecz obecnie żywię silne przekonanie, że pożytek z niego może okazać się większy jako pomoc instrumentalna dla twórczego artysty, myśliciela lub naukowca. Zauważyłem mimochodem, że ludzkie i naturalne otoczenie, w którym takie eksperymenty są przeprowadzane, gra wielką rolę oraz że jego użycie w salach szpitalnych, gdzie grupa lekarzy zadaje kliniczne pytania badanemu, jest niepożądane. Nadzorujący lekarz powinien przyjąć ludzką postawę, porzucając wszystkie obronne udramatyzowania naukowej obiektywności i medycznego autorytetu, i poprowadzić eksperyment w otoczeniu jakiegoś naturalnego lub artystycznego piękna.

Powiedziałem, że moim głównym wrażeniem z pierwszego eksperymentu było to, że "mechanizm", poprzez który przesiewamy dane ze zmysłów i wybieramy tylko niektóre z nich jako ważne, został częściowo zawieszony. Odczuwałem wtedy, że konkretne wrażenie, które kojarzymy z czymś "sensownym", jest projektowane na wszystko bezładnie, a potem racjonalizowane na sposoby, które mogłyby uderzyć niezależnego obserwatora jako absurdalne, chyba że badany byłby niezwykle pomysłowy w tym racjonalizowaniu. Jednak filozof nie może przeoczyć faktu, że nasz wybór niektórych danych ze zmysłów jako ważnych, a odrzucenie innych jako nieważnych, jest zawsze w związku z konkretnymi celami - przeżyciem, poszukiwaniem pewnych przyjemności, znajdywaniem drogi do celu lub z czymkolwiek innym. Ale w każdym eksperymencie z LSD jednym z pierwszych efektów, które zauważałem, było głębokie odprężenie połączone z porzuceniem celów, co przypomina mi taoistyczne powiedzenie, że "kiedy cel został użyty, by osiągnąć bezcelowość, to istota rzeczy została pojęta". Innymi słowy, czułem się obdarzony całym czasem świata, wolny w rozglądaniu się, jak gdybym żył w wieczności bez choćby jednego problemu do rozwiązania. To tylko z tego powodu ruchliwe i celowe działania innych ludzi wydają się w takiej chwili komiczne, gdyż oczywiste staje się, że poprzez wyznaczanie sobie celów, które zawsze są w przyszłości, w "jutrze, które nigdy nie nadchodzi", mijają się całkowicie z sednem bycia żywym.

Tak więc wtedy, kiedy nasza selekcja wrażeń zmysłowych nie jest zorganizowana w odniesieniu do żadnego konkretnego celu, wszystkie szczegóły otaczającego nas świata muszą wydawać się równie sensowne lub równie bezsensowne. Logicznie są to dwa sposoby mówienia o tym samym, lecz uczucie ogarniające mnie podczas moich doświadczeń z LSD było takie, że wszystkie aspekty świata były raczej sensowne niż bezsensowne. Nie znaczy to, że nabierały znaczenia wskutek wskazywania na coś innego, lecz że wszystkie rzeczy wydawały się stanowić swój własny sens. Ich zwykłe istnienie, lub lepiej - ich obecna forma, wydawało się doskonałe, stanowiąc swój własny cel i spełnienie bez jakiejkolwiek potrzeby usprawiedliwiania. Kwiaty nie kwitną, by wydać nasiona, ani nasiona nie kiełkują, by wydać kwiaty. Każdy etap procesu - nasionko, kiełek, pączek, kwiat i owoc - może być uważany za cel sam w sobie. Kura jest sposobem jajka na stwarzanie innych jajek. W naszym normalnym doświadczeniu coś z tego samego rodzaju ma miejsce w muzyce i w tańcu, w których celem działania jest każdy moment w trakcie ich rozwijania się, a nie tylko czasowy koniec ich wykonania.

Takie przetłumaczenie codziennego doświadczenia na coś o takiej samej naturze jak muzyka było początkowym i przeważającym odczuciem ze wszystkich moich eksperymentów. Jednak LSD nie zawiesza procesów selektywnych poprzez ich zwykłe odcięcie; właściwsze byłoby powiedzenie, że ukazuje względność naszych zwykłych osądów danych ze zmysłów poprzez zasugerowanie innych - pozwala umysłowi zorganizować swe wrażenia zmysłowe w nowe formy. Podczas mojego drugiego eksperymentu zauważyłem na przykład, że wszystkie powtarzalne formy - liście na gałęziach, książki na półkach, framugi w oknach - dawały mi wrażenie podwójnego, a nawet zwielokrotnionego widzenia, tak jakby drugie, trzecie i czwarte liście na gałęzi były odbiciem tych pierwszych, widzianych poniekąd w kilku gęstościach szyby okiennej. Kiedy zwróciłem na to uwagę, obecny lekarz podniósł palec, by zobaczyć, czy otrzymam podwójny obraz. Przez chwilę wydawało się, że tak jest, lecz nagle dostrzegłem, że ten drugi obraz pochodzi z wiązki dymu papierosowego przelatującej obok jego palca, na którą moja świadomość wyprojektowała zarys i kształt drugiego palca. Gdy skoncentrowałem się wtedy na tym wrażeniu podwójnych, powtarzających się obrazów, nagle wydało mi się, że całe pole widzenia jest przezroczystym płynem marszczącym się w koncentryczne okręgi, jak wtedy kiedy wrzuci się do wody kamień. Normalne obrazy rzeczy wokół mnie nie zostały zniekształcone tą formą, pozostały takie jak zawsze, lecz moja uwaga zwróciła się ku ich zarysom, liniom i cieniom, które pasowały do tej formy, pozostawiając te, które nie przydarzały się, jako względnie nieważne. Jednakże gdy tylko zauważyłem tę projekcję i stałem się świadomy szczegółów nie pasujących do tej formy, nagle zdało mi się, jakby w przestrzeń optyczną została rzucona garść kamyczków, marszcząc ją koncentrycznymi okręgami, które zachodziły na siebie we wszystkich kierunkach, tak że każdy widoczny punkt stał się punktem przecięcia tych okręgów. Pole optyczne wydawało się faktycznie mieć ziarnistą strukturę, tak jak fotografia przesłonięta do reprodukcji, poza tym, że ułożenie ziarenek nie było linearne, lecz okrężne. W ten sposób każdy szczegół pasował do tej formy i pole wizji stało się puentylistyczne, tak jak obrazy Seurata.

To wrażenie wywołało ogrom pytań. Czy mój umysł władczo projektował swe własne kształty geometryczne na świat, stwarzając "halucynacyjną" strukturę rzeczy, które faktycznie nie istnieją? Czy to, co nazywamy "prawdziwą" strukturą rzeczy, jest po prostu wyuczoną projekcją lub halucynacją, którą wspólnie utrzymujemy? Czy może byłem jakoś świadomy faktycznej porowatości czopków i pręcików siatkówki mego oka, gdyż nawet halucynacja musi mieć jakąś faktyczną podstawę w układzie nerwowym? Przy innej okazji patrzyłem z bliska na garść piasku i stając się świadomy, że nie mogę się na nim wyraźnie skoncentrować, zdałem sobie sprawę z każdego szczegółu i sposobu, w jaki moje oczy zniekształcały obraz, a było to z pewnością spostrzeganie ziarniste lub zniekształcenie w samych oczach.

Ogólnym wrażeniem z tych optycznych sensacji było to, że oczy bez tracenia swego normalnego pola widzenia stały się mikroskopami i że powierzchnia pola wizualnego jest nieskończenie bogata i złożona. Nie wiem, czy to była świadomość faktycznej mnogości zakończeń nerwowych w siatkówce oka lub w tym przypadku w palcach, gdyż takie samo ziarniste uczucie powstało w zmyśle dotyku. Jednak powodem odczuwania tego mogło być, że się tak wyrażę, zwrócenie zmysłów ku samym sobie i zdanie sobie sprawy z tego, że widzenie świata zewnętrznego jest także widzeniem oczu. Innymi słowy, stałem się żywo świadomy faktu, że to, co w świecie zewnętrznym nazywamy kształtami, kolorami i powierzchniami, jest także stanami mojego układu nerwowego, to znaczy mnie. Znając je, znam także siebie. Ale dziwną częścią tego pozornego odczucia mych własnych zmysłów było to, że nie zdawałem się badać ich z zewnątrz czy też z dystansu, tak jak gdyby były przedmiotami. Mogę jedynie powiedzieć, że świadomość ziarnistości lub struktury zmysłów wydawała się świadomością świadomości lub siebie z wnętrza siebie. Z tego powodu dystans lub oddzielenie mnie od moich zmysłów z jednej strony, a od świata zewnętrznego z drugiej, wydawały się zniknąć. Nie byłem już oderwanym obserwatorem, małym człowieczkiem wewnątrz mojej głowy odbierającym wrażenia; byłem tymi wrażeniami do tego stopnia, że nie pozostało ze mnie nic, żadne obserwujące ego, z wyjątkiem serii wrażeń wydarzających się - nie mnie, lecz tylko wydarzających się - chwila po chwili, jedno za drugim.

Stanie się wrażeniami, co jest zupełnie inne od ich posiadania, rodzi zdumiewające poczucie wyzwolenia i wolności, gdyż implikuje to, że doświadczenie nie jest czymś, w czym jest się uwięzionym lub przez co jest się popychanym, lub z którym trzeba walczyć. Konwencjonalny dualizm podmiotu i przedmiotu, znającego i znanego, czującego i uczucia przemienia się w biegunowość; znający i znane stają się biegunami, terminami lub fazami jednej rzeczy, która przydarza się nie mnie, nie ze mnie, ale sama z siebie. Doświadczający i doświadczenie stają się pojedynczym, wiecznie zmiennym, samokształtującym się procesem, pełnym i spełnionym w każdej chwili swego rozwoju oraz nieskończenie złożonym i subtelnym. Przypomina to nie oglądanie, lecz bycie zwijającą się arabeską kształtów dymu w powietrzu lub atramentu w wodzie. Być może jest to "narkotykowa halucynacja", ale odnosi się to ściśle do tego, co Dewey i Bentley nazwali transakcyjnym związkiem organizmu ze swym środowiskiem. Oznacza to, że wszystkie nasze działania i doświadczenia wywodzą się z organizmu i ze środowiska w tym samym czasie. Oczy widzą światło, dlatego że istnieje słońce, ale słońce jest też światłem, dlatego że istnieją oczy. Zwykle, będąc pod hipnotycznym wpływem społecznego warunkowania, odczuwamy siebie jako całkiem różnych od naszego fizycznego otoczenia, raczej stawiając mu czoła, niż należąc do niego. W ten sam sposób ignorujemy i zaciemniamy fizyczny fakt naszej całkowitej współzależności ze światem naturalnym. Jesteśmy tak w niego wcieleni, jak nasze własne komórki i molekuły są wcielone w nas. Nasze lekceważenie i tłumienie tego związku stwarza zapotrzebowanie na wszystkie nowe nauki ekologiczne, na studiowanie współgrania organizmów ze swym środowiskiem oraz ostrzega nas przed ignoranckimi zaburzeniami równowagi natury.

Wrażenie, że rzeczy dzieją się same z siebie, że nic ich nie wywołuje i że nie przytrafiają się nikomu i niczemu, było zawsze głównym rysem moich doświadczeń z LSD. Możliwe, że środek ten dawał mi po prostu żywe zrozumienie mojej własnej filozofii, choć czasem doświadczenia te sugerowały mi zmianę mojego dotychczasowego myślenia. [1] Ale tak jak wrażenie biegunowości podmiot - przedmiot potwierdzone jest przez psychologię transakcyjną Deweya i Bentleya, tak też wrażenie rzeczy dziejących się "z siebie" jest równe temu, jak spodziewałoby się widzieć świat będący wyłącznie procesem. Obecnie język nauki staje się coraz bardziej językiem procesu - bardziej opisem zdarzeń, relacji, działań i form niż rzeczy i substancji. Świat opisany w ten sposób jest światem raczej działań niż działających, raczej czasowników niż rzeczowników, co jest wbrew zdroworozsądkowej idei, że działanie jest zachowaniem jakiejś rzeczy, jakiegoś materialnego bytu. Ta zdroworozsądkowa idea, że działanie jest zawsze funkcją działającego, jest tak głęboko zakorzeniona, tak związana z naszym wrażeniem porządku i bezpieczeństwa, że widzenie świata w odmienny sposób może poważnie niepokoić. Bez sprawców działania zdają się pochodzić znikąd, nie mieć wiarygodnego źródła, i na pierwszy rzut oka taka spontaniczność jest oszałamiająca. W jednym eksperymencie wydawało mi się, że gdziekolwiek próbowałem postawić swoją (metaforyczną) stopę na jakimś pewnym gruncie, grunt ten zapadał się w pustą przestrzeń. Nie mogłem znaleźć żadnej rzeczywistej podstawy, z której mógłbym działać - moja wola była kaprysem, a moja przeszłość, siła warunkowania sprawczego, po prostu znikła - istniały tylko teraźniejsze zdarzenia. Przez chwilę czułem się zawieszony w próżni, przerażony, nierealny i niepewny do szpiku kości. Jednak wkrótce przyzwyczaiłem się do tego dziwnego uczucia. Miejsce miała po prostu forma działania, procesu, który był w tym samym momencie mną i światem, poza którym nie było nic, czemu można by było ufać bądź nie ufać. Wydawało się, że nie ma sensu sama idea ufania i nieufania, tak jak nie ma możliwości, by palec dotknął swego własnego zakończenia.

Po refleksji nie ma nic nierozsądnego w widzeniu świata w taki sposób. Sprawcą każdego działania jest samo działanie. Jeśli mata może być matowaniem, to kota można nazwać koceniem. Faktycznie nie musimy pytać, kto lub co "koci", tak samo jak nie musimy pytać, jakie jest podstawowe tworzywo lub substancja, z której został uformowany świat, gdyż nie ma sposobu na opisanie tej substancji inaczej jak tylko w terminach formy, struktury, porządku i działania. Świat nie jest stworzony, tak jakby był bierną gliną poddającą się dotykowi dłoni garncarza; świat jest formą lub lepiej - formacją, gdyż po zbadaniu każda substancja okazuje się ciasno splecioną formą. Ustalone pojęcie, że każda forma musi być zrobiona z jakiegoś podstawowego materiału, który sam w sobie jest bezforemny, bazuje na powierzchownej analogii pomiędzy naturalnym powstawianiem a wytwarzaniem, tak jakby gwiazdy i kamienie zostały z czegoś zrobione, tak jak cieśla robi stoły z drewna. Stąd też to, co nazywamy sprawcą stojącym za działaniem, jest po prostu wcześniejszym lub relatywnie bardziej stałym stanem tego samego działania - kiedy biegnie mężczyzna, mamy "mężczyznowanie-bieganie" przed i ponad zwykłym "mężczyznowaniem". Co więcej, mówienie, że zdarzenia teraźniejsze są wywołane przez przeszłe, jest tylko nieco niezgrabnym uproszczeniem, gdyż faktycznie mówimy o wcześniejszych i późniejszych etapach tego samego zdarzenia. Z biegiem zdarzeń możemy odkryć regularności rytmu i formy, i w ten sposób przewidywać ich przyszłe konfiguracje, lecz przeszłe stany nie "popychają" teraźniejszych i przyszłych stanów, tak jak gdyby stały na końcu rzędu kostek domino i popchnięcie pierwszej przewracało wszystkie pozostałe. Kostki, które upadły, leżą na swym miejscu, ale przeszłe zdarzenia znikają w teraźniejszości, co jest po prostu innym sposobem na powiedzenie tego, że świat jest samoporuszającą się formą, a kiedy jego następujące po sobie stany są zapamiętane, możliwe jest ukazanie jego pewnego porządku. Jego ruch, jego energia wydobywają się same z tej chwili, a nie z przeszłości, która zwyczajnie sięga poza pamięć tak jak ślad za statkiem.

Kiedy zadajemy pytanie "dlaczego" tej poruszającej się formie, zwykle próbujemy udzielić odpowiedzi w terminach jej oryginalnego, przeszłego impulsu lub też jej przyszłego celu. Zdałem sobie dawno temu z tego sprawę, że jeśli w jakimkolwiek sensie istnieje powód dla istnienia świata, trzeba go szukać w teraźniejszości, tak jak przyczyna śladu na wodzie musi być szukana w silniku poruszającego się statku. Wspomniałem już, że LSD wywołuje u mnie szczególną świadomość muzycznego, tanecznego charakteru świata, kierując moją uwagę na jego teraźniejsze upływanie, gdzie znajduje się jego ostateczny sens. Byłem też w stanie dostrzec, że ten sens ma różne poziomy, że teraźniejszość wydobywa się z siebie energicznie, co jest czymś o wiele bogatszym niż zwykła obfitość.

Jeden z tych eksperymentów był prowadzony późną nocą. Jakieś pięć czy sześć godzin po jego rozpoczęciu lekarz musiał iść do domu i zostałem sam w ogrodzie. Jeśli chodzi o mnie, to ten etap eksperymentu daje mi zawsze najwięcej, jeśli chodzi o wgląd - po tym jak niektóre z jego bardziej niezwykłych i dziwnych wrażeń zmysłowych już miną. Ogrodem był trawnik otoczony krzakami i wysokimi drzewami - sosnami i eukaliptusami - i z jego jednej strony znajdował się dom, z którego wydobywało się światło. Stojąc na trawniku, zauważyłem, że surowe płaty ziemi, gdzie trawa była rzadka lub upstrzona chwastami, nie wydawały się już skazą. Porozrzucane przypadkowo wydawały się stwarzać uporządkowany wzór, nadając otoczeniu aksamitną powierzchnię, a surowe płaty ziemi były częściami, gdzie meszek aksamitu był starty. W czystej radości zacząłem tańczyć na tym zaczarowanym dywanie i przez cienkie podeszwy mych mokasynów czułem, że podłoże pod moimi stopami zaczyna żyć, łącząc mnie z ziemią, drzewami i niebem w taki sposób, że wydawałem się stawać jednym ciałem z całym moim otoczeniem.

Patrząc w górę, widziałem, że gwiazdy miały takie same kolory, czerwieni, zieleni i błękitu, które widać w wielobarwnym szkle, a pojedyncze światło samolotu potrzebowało wieczności, by przeciąć niebo. W tym samym czasie drzewa, krzaki i kwiaty zdawały się żyjącą biżuterią, rozświetloną wewnętrznie tak jak złożone struktury jadeitu, alabastru czy koralu, dodatkowo oddychającą i płynącą strumieniem tego samego życia, które było we mnie. Każda roślina stała się swego rodzaju muzyczną wypowiedzią, wariacją na temat powtarzany od głównych konarów, poprzez łodygi i gałązki, do liści, do żyłek w liściach i do wspaniałej sieci naczyń włosowatych pomiędzy żyłkami. Każdy nowy wybuch wzrostu z centrum, powtarzanie i wzmacnianie podstawowej formy ze wzrastającą złożonością i radością, w końcu triumfował jako kwiat.

Z mojego opisu wydaje się, że ten ogród nabrał atmosfery wyraźnie egzotycznej, takiej jak w ogrodach z drogich kamieni w "Baśniach tysiąca i jednej nocy" lub jak w scenach z perskich miniatur. Wtedy mnie to uderzyło i zacząłem zastanawiać się, dlaczego te żarzące się widoki z tych miniatur wydawały się egzotyczne, zresztą tak samo jak wiele chińskich i japońskich obrazów. Czy artyści ci uwieczniali to, co widzieli, będąc również pod wpływem narkotyków? Wiedziałem wystarczająco dużo o życiu i technikach malarzy Dalekiego Wschodu, by w to wątpić. Zastanawiałem się też, czy to, co widziałem, było "narkotyczne". Innymi słowy, czy działanie LSD w moim układzie nerwowym było dodaniem mym zmysłom jakiejś chemicznej zasłony, która zniekształcała wszystko, co widziałem, w nadnaturalne piękno? Czy też jego działanie polegało na usunięciu pewnych nawykowych i normalnych zahamowań umysłu i zmysłów, co umożliwiało nam widzenie rzeczy takimi, jakie byłyby, gdybyśmy nie byli tak chronicznie stłumieni? Niewiele nam wiadomo o dokładnych skutkach działania LSD, lecz obecny stan wiedzy sugerowałby tę drugą możliwość. Jeśli tak jest, to możliwe staje się też, że formy sztuki innych kultur wydają się egzotyczne, tzn. niezwykle czarujące, ponieważ widzimy świat oczami artysty, którego tłumienie nie jest takie samo jak nasze. Blokady w ich widzeniu świata mogą nie pokrywać się z naszymi blokadami, tak że w ich przedstawieniu świata widzimy to, co zwykle sami ignorujemy. Skłaniam się ku takiemu wnioskowi, ponieważ zdarzało mi się widzieć świat w tym magicznym aspekcie bez korzystania z LSD i były to chwile, kiedy byłem głęboko zrelaksowany, a moje zmysły były swobodnie otwarte na otoczenie.

Czując wtedy, iż nie byłem naćpany, lecz że znajdowałem się w stanie niezwykłej otwartości na rzeczywistość, spróbowałem rozpoznać znaczenie, wewnętrzny charakter tańczącej formy, która stanowiła zarówno o mnie, jak i o ogrodzie oraz o całym sklepieniu nocy z jej kolorowymi gwiazdami. Nagle oczywiste stało się to, że to wszystko jest grą miłosną, gdzie miłość znaczy wszystko, co z tym słowem związane - spektrum rozciągające się od czerwieni rozkoszy erotycznej, poprzez zieleń ciepła ludzkiego serca, do fioletu boskiego miłosierdzia - od freudowskiego libido do dantejskiej "miłości, która porusza Słońcem i innymi gwiazdami". Wszystkie te kolory pochodziły ze zwykłego, białego światła, ale ponadto źródło to nie było jedynie miłością, tak jak zwyczajnie ją pojmujemy; było również inteligencją, nie tylko Erosem i Agape, lecz również Logosem. Dostrzegłem to, że zawiła budowa zarówno roślin, jak i mojego własnego układu nerwowego, przypominających symfonie rozgałęziających się złożoności, nie były tylko manifestacjami inteligencji, tak jakby rzeczy takie jak inteligencja i miłość były samymi substancjami lub bezforemnymi siłami. Było raczej tak, że sama forma była inteligencją i miłością, jakoś wbrew jej wszystkim powierzchownym, głupim i okrutnym zniekształceniom.

Prawdopodobnie nie ma sposobu na znalezienie obiektywnej weryfikacji takich wglądów. Świat jest miłością dla tego, kto go traktuje tak, jakby nią był, nawet jeśli jest przez niego torturowany i niszczony, a w stanach świadomości, w których nie ma podstawowego rozczepienia na ego i świat, cierpienie nie może być odczuwane jako zło wyrządzone przez kogoś innego. Na mocy takiej samej logiki wydawać się może, że bez oddzielenia jaźni i świata miłość nie może istnieć. Mogłoby to być prawdą, gdyby indywidualność i uniwersalność były formalnymi przeciwieństwami wykluczającymi się wzajemnie, tzn. gdyby nierozłączność jaźni i świata oznaczała, że wszystkie indywidualne zróżnicowania są po prostu nierealne. Ale w unitarnym, niedualistycznym poglądzie na świat, który opisywałem, rzeczy tak się nie mają. Indywidualne różnice wyrażają jedność tak jak gałęzie, liście i kwiaty z tej samej rośliny, a miłość między nimi jest realizacją ich podstawowej współzależności.

Nie miałem jeszcze możliwości zażycia LSD w okolicznościach wielkiego fizycznego lub moralnego bólu i dlatego moje badania problemu zła pod wpływem tego środka mogą wydawać się powierzchowne. Tylko podczas jednego z tych eksperymentów odczuwałem dotkliwy lęk, ale słyszałem o kilku przypadkach, w których LSD wywołało stany psychiczne w najwyższym stopniu niepokojące i nieprzyjemne. Nieraz próbowałem wywołać i u siebie takie stany, patrząc na obrazy zwykle wywołujące "ciarki" - pająki, niebezpieczne ryby i owady. Jednak wywołały one u mnie jedynie wrażenie piękna i bogactwa, gdyż nasza normalna projekcja zła na te stworzenia jest wtedy całkowicie wycofana, tak że ich narządy destrukcji stają się nie bardziej złowieszcze niż zęby pięknej kobiety. Przy innej okazji wpatrywałem się długo w reprodukcję obrazu Van Eycka pt. "Sąd Ostateczny", który bez wątpienia jest jednym z najstraszniejszych wytworów ludzkiej wyobraźni. Obraz piekła zdominowany jest przez postać Śmierci, kościotrupa, pod którego nietoperzymi skrzydłami znajduje się wijąca się masa krzyczących ciał zjadanych przez węże, które przenikają je jak robaki owoc. Jednym z ciekawych skutków działania LSD jest wywoływanie złudzenia ruchu w nieruchomych obrazach, tak że obraz ten ożył i cała plątanina kończyn i węży zaczęła wić się przed moimi oczami.

Zwyczajnie widok taki powinien być odrażający, lecz wtedy obserwowałem go z żywym zainteresowaniem, dopóki nie przyszła mi do głowy myśl: "Demon est deus inversus - Diabeł to odwrócony Bóg. Obróćmy zatem obraz do góry nogami". Tak też zrobiłem, po czym wybuchnąłem śmiechem, gdyż od razu jasne stało się to, że obraz ten przedstawia pusty dramat, pewnego rodzaju duchowego stracha na wróble, wymyślonego, by chronić jakąś tajemnicę przed profanacją ze strony ignorantów. Wyrażenia męki potępionych wydawały się całkiem jawnie maskami, a co do głowy Śmierci, wielka czaszka w centrum obrazu stała się tym, czym jest czaszka - pustą skorupą, zatem skąd przerażenie, skoro w środku nic się nie znajduje?

Widziałem, rzecz jasna, eklezjastyczne piekła takie, jakie są. Z jednej strony są roszczeniem, by od autorytetu społecznego ostatecznie nie dało się uciec, gdyż istnieje pośmiertna policja, która złapie każdego kryminalistę. Z drugiej strony są znakiem "zakaz wjazdu", zniechęcającym nieszczerych i niedojrzałych ludzi do osiągania wglądów, których mogliby nadużyć. Dziecko jest umieszczane w kojcu, by nie miało dostępu do zapałek lub by nie spadło ze schodów, i chociaż zadaniem kojca jest trzymanie dziecka w zamknięciu, rodzice są naturalnie dumni, kiedy dziecko urośnie na tyle, by się z niego wydostać. Podobnie człowiek może dokonywać czynów prawdziwie moralnych jedynie wtedy, kiedy nie motywuje go już strach przed piekłem, to znaczy, kiedy dorasta do unii z Dobrem, które jest poza dobrem i złem, i kiedy nie działa już z chęci nagrody lub ze strachu przed karą. Dokładnie taka jest natura świata uważanego za samoporuszające się działanie, wytwarzającego przeszłość, zamiast być przez nią motywowanym.

Poza tym dostrzeżenie pustej groźby Śmierci było z pewnością zrozumieniem faktu, że strach przed śmiercią, różny od strachu przed umieraniem, jest jednym z najbardziej bezpodstawnych złudzeń, które nas kłopoczą. Ponieważ jest zupełnie niemożliwe wyobrażenie sobie swej własnej nieobecności, wypełniamy pustkę w naszych umysłach obrazami bycia pogrzebanymi żywcem w wiecznej ciemności. Jeśli śmierć jest po prostu przerwaniem strumienia świadomości, to z pewnością nie ma czego się obawiać.

Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że są pewne jawne dowody na istnienie życia po śmierci w postaci kilku nadzwyczaj niewyjaśnionych kontaktów mediumicznych i pamięci przeszłych żywotów. Przypisuję je w dość niejasny sposób subtelniejszym sieciom komunikacyjnym i związkom form życia, które normalnie postrzegamy. Albowiem jeśli formy się powtarzają, jeśli struktura gałęzi drzewa rozbrzmiewa w kształcie biegu strumyka wody na pustyni, nie byłoby takie dziwne, gdyby forma tak skomplikowana jak ludzki układ nerwowy miała powtarzać konfiguracje, które powstają w świadomości jako prawdziwe wspomnienia najdawniejszych czasów. Moje osobiste zdanie, a jest to oczywiście nic więcej jak tylko opinia, jest takie, że przekraczamy śmierć nie jako indywidualne systemy pamięciowe, lecz o tyle, o ile nasza prawdziwa tożsamość jest całkowitym procesem świata, różnym od pozornie oddzielonego organizmu.

Jak już powiedziałem, to uczucie bycia całym procesem jest często doświadczane pod wpływem LSD i jak dla mnie powstawało ono z silnego odczucia wzajemności przeciwieństw. Linia i płaszczyzna, koncepcja i percepcja, przestrzeń i materia, figura i tło, podmiot i przedmiot wydają się tak współzależne, że aż ze sobą zamienne. W pierwszej chwili zdaje się, że na przykład nie ma w naturze linii, że istnieją tylko granice płaszczyzn, granice, które mimo wszystko są samymi płaszczyznami. Lecz zaraz po tym, patrząc dokładnie na strukturę tych płaszczyzn, odkrywa się, że są nie czym innym jak gęstą siecią wzorzystych linii. Patrząc na formę drzewa naprzeciw nieba, czułem w pierwszej chwili, że jego zarys "należy" do drzewa, wybuchając w powietrze. Ale w chwilę później czułem, że ta sama forma jest "szczerbą" w niebie, przestrzenią wdzierającą się w drzewo. Każde pociągnięcie odczuwane jest jako popchnięcie i na odwrót, tak jak podczas obracania kierownicy w dłoniach. Ciągnie się ją czy popycha?

Wrażenie, że formy są także cechami przestrzeni, w której się rozwijają, nie jest wcale takie fantastyczne, gdy rozważy się naturę pól magnetycznych czy, powiedzmy, dynamikę wirującego atramentu wpuszczonego do wody. Pojęcia zwerbalizowanej myśli są tak nieporęczne, że skłaniamy się ku myśleniu tylko o jednym aspekcie związku na raz. Zmieniamy nasze widzenie danej formy raz jako cechy figury, a raz jako cechy tła, jak w gestaltowskim obrazie dwóch czarnych profili zbliżających się do pocałunku. Biała przestrzeń pomiędzy nimi wydaje się kielichem, ale naprawdę trudno jest widzieć jednocześnie całujące się buzie i kielich. Jednak pod wpływem LSD człowiek okazuje się w stanie odczuwać tę jedność całkiem żywo, stając się świadomym wzajemności swej własnej formy i działania oraz formy otaczającego go świata. Obydwie wydają się kształtować i determinować siebie wzajemnie w tej samej chwili, współdziałając w doskonałej harmonii, wywołując uczucie, że faktycznie jest się sobą i światem. Wewnętrzna tożsamość odczuwana jest na każdym poziomie otoczenia - fizycznym świecie gwiazd i przestrzeni, kamieni i roślin, społecznym świecie ludzi oraz ideowym świecie sztuki i literatury, muzyki i rozmowy. Wszystkie są podstawami, polami działającymi w najintymniejszym związku z naszą własną egzystencją i zachowaniem, tak że "źródło" działań leży i w nas, i w świecie, stapiając je w pojedyncze zdarzenie. Z pewnością z tego powodu zażycie LSD wspólnie z małą grupą może być doświadczeniem głębokiej eucharystii zbliżającym jej członków w nadzwyczaj ciepłej i intymnej przyjaźni.

Podsumowując, uważam moje eksperymenty z tym zdumiewającym środkiem za bardzo cenne chwile - twórcze, pobudzające i przede wszystkim dające mi do zrozumienia, że "są na tym świecie takie rzeczy, o których nawet filozofom się nie śniło". Tylko raz odczuwałem zgrozę - wrażenie bycia bliskim obłędu, ale nawet wtedy uzyskany wgląd był wart tego bólu. Jednak wystarczyło to, by mnie przekonać o tym, że bezkrytyczne użycie tej alchemii może być nadzwyczaj niebezpieczne oraz abym zaczął zadawać sobie pytanie, kto w naszym społeczeństwie jest na tyle kompetentny, by kontrolować jej użycie. Rzecz jasna, odnosi się to jeszcze bardziej do innych mocy nauki, takich jak energia atomowa, gdyż gdy tylko coś się stanie znane, nie ma sposobu na ukrycie tego.

W czasach obecnych, w roku 1960, LSD jest pod kontrolą farmakologów i kilku grup badawczych złożonych z psychiatrów i choć istnieją pozbawieni skrupułów i jawnie szaleni psychiatrzy, to wydaje mi się, że jest to bardziej wiarygodna forma kontroli niż ta stosowana przez policję i biuro ds. narkotyków - co wcale nie jest kontrolą, lecz nieskutecznym tłumieniem i oddawaniem faktycznej kontroli siłom zorganizowanej przestępczości.

Ogólnie rzecz biorąc, czujemy się usprawiedliwieni, używając niebezpiecznych mocy, kiedy da się ustalić, że istnieje relatywnie małe ryzyko katastrofy. Życie ułożone w całkowicie bezpieczny sposób nie jest po prostu warte przeżycia, ponieważ wymaga całkowitego zniesienia wolności. To ta doskonale racjonalna zasada ryzyka usprawiedliwia nasze korzystanie z samolotów i samochodów, urządzeń elektrycznych w domach i całej reszty innych niebezpiecznych narzędzi cywilizacji. Jak dotąd rejestr katastrof wynikających z zażycia LSD jest bardzo mały i nie ma wcale dowodów na to, że jest ono uzależniające lub fizycznie szkodliwe. Oczywiście możliwe jest stanie się psychicznie zależnym od bodźców, które nie stwarzają żadnego pragnienia identyfikowalnego w terminach fizjologicznych. Osobiście nie jestem przykładem fenomenalnej siły woli, lecz uważam, że nie mam skłonności do zażywania LSD w taki sam sposób, w jaki używam tytoniu, wina czy likierów. Przeciwnie, doświadczenie to jest zawsze tak owocne, że odczuwam, iż muszę przetrawić je przez parę miesięcy, zanim zdecyduję się na nie ponownie. Ponadto uważam, iż instynktownie nie jestem skłonny podejść do niego bez takiej samej chęci i poświęcenia, z którą podchodzi się do sakramentu, oraz że doświadczenie to jest warte zachodu dokładnie w stopniu, w którym utrzymuję moje krytyczne i intelektualne moce w pogotowiu.

Powszechnie uważa się, że istnieje radykalna niezgodność pomiędzy intuicją i intelektem, poezją i logiką, duchowością i racjonalnością. Na mnie największe wrażenie w doświadczeniach z LSD wywierało to, że te formalnie przeciwstawne królestwa wzajemnie uzupełniały i wzbogacały się, sugerując tym samym modus życia, w którym człowiek nie jest już dłużej paradoksalnym wcieleniem anioła i zwierzęcia, rozumu walczącego z instynktem, lecz cudownym połączeniem Erosa i Logosu w jedno.


[1] Często stwierdzałem, jak w "Drodze zen", że "realny" świat jest raczej konkretny niż abstrakcyjny i że dlatego konceptualne formy porządku, kategoryzacji i logiki, które ludzki umysł projektuje na naturę, są w jakiś sposób mniej realne. Lecz przy kilku okazjach LSD zasugerowało mi fundamentalną tożsamość percepcji i koncepcji, konkretu i abstrakcji. W końcu nasze mózgi i same formy w nim są częścią konkretu, fizycznego świata, i dlatego nasze abstrakcje są tak samo formami natury, jak jest nimi budowa kryształu lub organizacja paproci.

[2] Później za pomocą morskiej muszelki byłem w stanie zrozumieć pewne przyczyny tego efektu. Wszystkie małe różowe wypukłości na muszelce wydawały się drgać, nie tylko wizualnie, lecz także w dotyku. Obserwując to zjawisko dokładnie, zdałem sobie sprawę z tego, że wraz z ruchem moich oczu badających powierzchnię muszelki wydawały się one zmieniać intensywność kolorów, przyczyniając się do zwiększania lub zmniejszania głębi cieniów. Nie miało to miejsca, gdy utrzymywałem oczy w bezruchu. Ten ruch, pozorny ruch cieniów, często wydaje się ruchem przedmiotu rzucającego je, w tym przypadku wypukłości na muszelce. W obrazie Van Eycka miała miejsce podobna zmiana, rozjaśnianie i ciemnienie faktycznych cieni, które artysta namalował, i stąd też takie samo złudzenie ruchu.

Oceń treść:

0
Brak głosów

Komentarze

k-j (niezweryfikowany)

tak wlasnie jest, kiedy ksas zarzuca madry czlowiek, ktory nie panikuje z byle powodu i bierze go w celach lepszego poznania rzeczywistosci, a nie zeby "miec banie"

.chudy. (niezweryfikowany)

heh wszystko co tu koleszka opisal rzeczywiscie tak jest po LSD ,az sobie przypomialem swoja mase po kwasiku hehehahahohohhihihi...o co tu chodzi ? :)

mmm (niezweryfikowany)

dobry tekst, w sumie nic nowego, ale napisany tak, jak chyba tylko Watts potrafi :-).

THC_ (niezweryfikowany)

heh wszystko co tu koleszka opisal rzeczywiscie tak jest po LSD ,az sobie przypomialem swoja mase po kwasiku hehehahahohohhihihi...o co tu chodzi ? :)

Zajawki z NeuroGroove
  • Dimenhydrynat

Nazwa subst: Aviomarin


Doswiadczenie: MJ, feta, DXM, efe, klej, LSD, kodeina, benzydamina, galka,

avio first time


Dawka: 3 op po 5 kazde


Set&setting: umyslowo wypoczety chociaz wczoraj wychlalem tussipect w mojej

piwnicy :>


Efekty: straszne! haloony


Z czym mieszane: wczesniej i w ciagu dnia byla sciezka fety :P

  • Mefedron

S&S: ja i R, noc po przeprowadzce do pierwszego wspólnego mieszkania, co samo w sobie jest już bardzo euforycznym doświadczeniem.

Wiek: 19

Dawka: 1g mefedronu na pół

Doświadczenie: MJ, amfetamina, kodeina, efedryna, dxm, bieluń, benzydamina, haszysz

  • Bieluń dziędzierzawa
  • Etanol (alkohol)
  • Marihuana
  • MDMA
  • Tripraport

Przybyliśmy na miejscówkę w której zwykle zaczynały się substancjonalne przygody. Głodni wrażeń, lecz z jakże ograniczonym dostępem do psychodelików, skusiliśmy się na eksperyment - w imię nauki! Bo jakże by inaczej...

"Czerwony jak burak, rozpalony jak piec, suchy jak pieprz, ślepy jak nietoperz, niespokojny jak tygrys w klatce"


Jesień 2006

Set & Setting:

Przybyliśmy na miejscówkę w której zwykle zaczynały się substancjonalne przygody. Głodni wrażeń, lecz z jakże ograniczonym dostępem do psychodelików, skusiliśmy się na eksperyment -  w imię nauki! Bo jakże by inaczej...

  • Etanol (alkohol)
  • LSD-25
  • Marihuana
  • Retrospekcja

Spontaniczny, nieplanowany trip z dwójką bliskich przyjaciół i współlokatorów (P oraz S) i zarazem towarzyszy poprzedniego tripa, który miał miejsce pół roku wcześniej. Słoneczny dzień, miasto, później plaża a na koniec mieszkanie kumpla (znany może niektórym z poprzednich raportów W). Dobre nastroje, utrzymuje się dobry humor (oraz prawdopodobnie resztki alkoholu) jeszcze z imprezy, która odbyła się poprzedniego wieczoru.

Wstęp: Tradycyjnie już, niniejszy TR jest retrospekcją sięgającą prawie 2,5 roku wstecz. Podobnie jak w przypadku moich poprzednich raportów, staram się spisać jak najwięcej szczegółów, nawet jeżeli będzie się to odbywało kosztem płynności historii. Uczciwie przestrzegłem, przechodzę więc do części właściwej.

randomness