Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 142 z 207
  • 1180 / 103 / 0
O znaczeniu prohibicji. Refleksje na temat regulacji prawnych dotyczących substancji psychoaktywnych
Zbigniew Grochowski
http://www.psychologia.net.pl

Kto nie pamięta historii, skazany jest na jej ponowne przeżycie.
George Santayana


Posiadamy doświadczenia z przeszłości w działaniach zmierzających do zwalczania skutków nadużywania substancji psychoaktywnych. Warto więc przypomnieć wyniki tych doświadczeń. Nie jest bowiem dobrze, kiedy stanowiący prawo w państwie kierują się tylko dobrymi intencjami, bez oparcia się na realiach.

Prohibicja to metoda stara i wypróbowana. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej dnia 16 stycznia 1920 roku wprowadziły 18 Poprawkę do Konstytucji zakazującą produkcji, sprzedaży i transportu napojów alkoholowych (intoxicating liquors) zwaną National Prohibition Act lub Volstead Act, od nazwiska kongresmana, który złożył ten akt prawny. W praktyce mimo dobrych intencji wszystkich, prohibicja zawiodła. Negatywne efekty prohibicji to przede wszystkim wypaczenie roli alkoholu w amerykańskim stylu życia, wzrost spożycia alkoholu, promocja ogólnego braku szacunku do stanowionego prawa i powszechnego jego łamania, wzrost siły i liczby zorganizowanych grup przestępczych. Gangster i nielegalny bar stały się popularnymi instytucjami. To prohibicja spowodowała powstanie i rozkwit mafii, która za część nielegalnie uzyskanych pieniędzy "kupowała" sobie nietykalność przez korumpowanie każdego szczebla władzy oraz aparatu ścigania. W grudniu 1933 roku po analizie doświadczeń Kongres Stanów Zjednoczonych ratyfikował 21 Poprawkę do Konstytucji odwołującą prohibicję. W początku lat osiemdziesiątych będąc w USA rozmawiałem z ludźmi, którzy rozpoczynali swoją "alkoholową karierę" w czasach prohibicji. Wspominali oni ten okres z rozrzewnieniem - już nigdy potem nie piło się tak dużo, ani tak przyjemnie.

W 1932 roku komisarzem Biura do Spraw Narkotyków w Stanach Zjednoczonych został Henry J. Anslinger. On to rozpoczął walkę z marihuaną. Wywołał olbrzymią kampanię we wszystkich środkach masowego przekazu finansowaną przez Biuro, opartą na wywołaniu psychozy strachu przed tą substancją. Publikowane opisy następstw palenia marihuany przypominały sceny dantejskie. Ta zbiorowa psychoza była niemal identyczna do wywołanej przez słuchowisko radiowe G. Orwella o lądowaniu Marsjan. Co ciekawe, nic się takiego nie wydarzyło, co mogłoby tą kampanię zainicjować. Palenie marihuany było w społeczeństwie amerykańskim obecne niemal od samego początku kolonizacji tego kontynentu. Tej aktywności oddawał się niewielki procent społeczeństwa. Co więc stało za poczynaniami Anslingera - do końca nie wiadomo. Przypuszcza się, że mogła to być chęć szybkiego zdobycia popularności w celu zrobienia kariery politycznej przez spektakularną akcję. Być może rację mają ci, którzy twierdzą, że cierpiał on na zaburzenia osobowości lub chorobę psychiczną. Na pewno nie wynikało to z jego troski o zagrożenie społeczeństwa amerykańskiego. Wtedy takie zagrożenie nie istniało, a przynajmniej nie było wcale większe niż dotychczas. W końcu 1937 roku Kongres Stanów Zjednoczonych zdelegalizował marihuanę i zagroził długoletnimi wyrokami więzienia jej używanie i dystrybucję. Dziś marihuana choć nadal nielegalna, jest w USA łatwo dostępna. Można ją nabyć o każdej porze dnia i nocy, trzeba tylko wiedzieć gdzie.

Volsteada i Anslingera już prawie nikt dziś nie pamięta.

A przecież konopie były znane niemal od początków cywilizacji. Rosną one dziko w wielu regionach - rosną też między innymi na Jamajce, gdzie są popularnym chwastem. Jest ich tam tak dużo, że nie da się ich zniszczyć bez zniszczenia niemal całej roślinności tej wyspy. Na Jamajce, kto ma ochotę na marihuanę, może palić do woli. Ocenia się, że około 90% mieszkańców pali marihuanę stale i nic szczególnego się nie dzieje.

W Stanach Zjednoczonych jeszcze przed uzyskaniem niepodległości uprawiano konopie nie tylko do wyrobu lin, worków, grubych tkanin (brezent np. na żagle), ale także w dużych ilościach do wyrobu papieru. Jeden hektar konopi znacznie przewyższa wydajnością jeden hektar lasu w produkcji papieru. Konstytucja Stanów Zjednoczonych napisana została na papierze z konopi (hemp paper). Wielu znanych i wpływowych Amerykanów było plantatorami konopi. Z zachowanych zapisków wiadomo, że George Washington osobiście doglądał przerywania męskich kwiatostanów konopi w swoich plantacjach. Zabieg ten prowadzi do znacznego wzrostu żywicy w kwiatostanach żeńskich. Po co więc to robił?

Z czasem z powodu wprowadzenia upraw bawełny i udoskonalenia technologii wyrobu papieru z drewna (przy tanim jego pozyskiwaniu) rola upraw konopi zmalała. Palenie marihuany było nadal dość powszechną praktyką zastępującą picie alkoholu wśród biedniejszych Amerykanów, których nie było na alkohol stać.

Historia kokainy jest podobna. Po zakazie produkcji, handlu i posiadania kokainy cała Kolumbia i duża część Ameryki Południowej i Środkowej wpadła w ręce szefów gangów kokainowych, którzy są tam praktycznie bezkarni i wszechwładni. Ich bezwzględność jest dobrze znana wszystkim.

Sam pamiętam uprawy konopi i maku w Polsce. Choć było tych upraw dość dużo, nie słyszałem, aby ktoś używał zawartych w tych roślinach substancji w celu odurzania się.

W 1970 roku uzyskałem dyplom lekarza i mogłem przepisać komukolwiek każdy lek, także morfinę i inne substancje psychoaktywne na zwykłych receptach. Nie istniała wtedy reglamentacja niektórych leków. Nie pamiętam ani jednego przypadku, aby ktoś domagał się ode mnie przepisania mu leków psychoaktywnych. Wtedy po prostu nie było problemu nadużywania tych substancji. Jeśli nawet ktoś ich nadużywał, to były to naprawdę sporadyczne przypadki i wszyscy te osoby znali. Alkohol był niemal wyłącznie jedyną powszechnie nadużywaną substancją psychoaktywną. Nie było w tamtych czasach ani problemu narkotyków, ani problemu przestępczości zorganizowanej na taką skalę jak dziś. Nawet, jeśli te zjawiska istniały, były one sporadyczne.

Co się od tamtego czasu zmieniło i dlaczego? Wprowadzono regulację prawną wszystkich (z wyjątkiem alkoholu) substancji psychoaktywnych. Tak samo jak w przypadku alkoholu w czasach amerykańskiej prohibicji otwarto "czarny rynek", który zaspokaja popyt tak samo dobrze jak każdy inny rynek. Niestety, "czarny rynek" rządzi się swoimi, bezwzględnymi prawami i nie podlega kontroli z zewnątrz. Dla szybkiego i dużego zarobku podejmowane jest każde ryzyko i stosowane są nawet najbardziej brutalne metody nie tylko dla zapewnienia zbytu, ale też do eliminowania konkurencji. Skutki takich poczynań są powszechnie znane i nie trzeba ich tu nikomu przypominać.

Niczego nie nauczyliśmy się z doświadczeń amerykańskiej prohibicji. Stąd motto: "Kto nie pamięta historii skazany jest na jej ponowne przeżycie". Oprócz prohibicji substancji psychoaktywnych musi być inne rozwiązanie. W chwili obecnej powrót do czasów sprzed ingerencji prawa nie jest już możliwy. Gdyby nawet udało się uzyskać stan zbliżony do wyjściowego - musi upłynąć conajmniej kilkanaście lat. Presja społeczna natomiast wymaga całkowitego rozwiązania problemu i to natychmiast, a najlepiej na wczoraj. Z doświadczeń amerykańskiej prohibicji wynika, że uzyskanie szybkich i dobrych efektów drogą wprowadzania restrykcyjnego prawa nie jest możliwe. Pozostaje ono w granicach myślenia życzeniowego. Ponoszone straty znacznie przewyższają wątpliwe zyski.

Jedno jest pewne: istnieje ścisły związek czasowy i przyczynowo-skutkowy pomiędzy wprowadzaniem zakazu posiadania i używania substancji psychoaktywnych a powstawaniem i umacnianiem się zorganizowanych grup przestępczych, dla których podstawą działania jest dystrybucja tych substancji. Istnieje również silny związek między wprowadzaniem zakazu używania tychże substancji a ich rzeczywistym używaniem. Niestety, jest to związek zupełnie inny niż zakładany. Liczenie zaś na to, że te same metody w końcu przyniosą inne rezultaty niż zwykle, nie jest niczym uzasadnione. Przez wiele lat metody te są doskonalone, pracownicy organów ścigania są na coraz wyższym poziomie profesjonalnym, istnieje szybka wymiana doświadczeń z innymi krajami - a jest coraz gorzej. Co dziwniejsze, nikt jakoś tego nie dostrzega. Czy opłaca się łudzenie opinii publicznej i samych siebie niezwykle drogimi działaniami, o których wiadomo, że nie prowadzą do niczego dobrego?

Moim jest celem przypomnienie tutaj zdarzeń i ich konsekwencji po to, aby można było wyciągnąć wnioski z historii i zacząć w końcu szukać skutecznych rozwiązań. Stare polskie przysłowie mówi: "Dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane". Same dobre intencje naszych prawodawców nie wystarczą do stanowienia prawa w Polsce. W tym przypadku - bardziej niż w każdym innym - przed podjęciem działań trzeba dokładnie rozważyć absolutnie wszystko. Stać nas na wypracowanie własnej, unikalnej polskiej drogi bez oglądania się na innych i uporczywego trzymania się starych, bezużytecznych i szkodliwych obcych wzorców. W końcu nieraz pokazywaliśmy innym, że potrafimy.
O prawdziwym znaczeniu prohibicji

Chcę tu podzielić się swoim spojrzeniem na “problem narkotykowy”, taki, jaki mamy obecnie i szukać alternatywy dla prohibicji. Zacząłem się zastanawiać na zimno i bez emocji nad przyczynami problemu Idąc dalej, poszukałem logicznych rozwiązań.

Wszystko zaczyna się od braku akceptacji faktu, że ludzie niemal od samego początku ludzkości używają różnych substancji psychoaktywnych i będą ich używać. Drugie, to brak akceptacji faktu, że używanie tych substancji (z alkoholem włącznie) jest osobistym wyborem osoby używającej. Trzecie – prohibicja to nie kontrola, lecz w rzeczywistości - wyzbycie się kontroli.

Co więc należy zrobić?

Uznać i zaakceptować fakt, że ludzie używają substancji psychoaktywnych.
Uznać i zaakceptować fakt, że to zjawisko jest zachowaniem i nie podlega żadnej kontroli z zewnątrz.
Uznać i zaakceptować fakt, że wyzbycie się kontroli państwa nad dostępnością tych środków (prohibicja) oddaje tą kontrolę w ręce osób niepowołanych.
Uznać co jest oczywiste, że zmiana zachowań jest dokonywana na zlecenie zainteresowanego pod nadzorem profesjonalisty (psychoterapeuty) a nie na zlecenie opinii publicznej pod nadzorem prawa.

Wniosek: wszystkie substancje psychoaktywne w czystej formie powinny pozostawać pod kontrolą państwa, a nie mafii. Powinny one być legalne i dostępne w aptekach z przepisu lekarza dla tych, którzy ich używają i zdecydowały się używać, a nie leczyć. Marihuana powinna być dostępna bez ograniczeń, na takich zasadach jak tytoń.

Nie zmniejszy się od razu liczba osób używających psychoaktywnych substancji chemicznych. Zmniejszy się natomiast liczba nowych zakażeń wirusem HIV i żółtaczki zakaźnej oraz innych powikłań pokątnie produkowanych i sprzedawanych środków. Należy oczekiwać, że w końcu spadnie też liczba osób, które po raz pierwszy wejdą w kontakt z tymi substancjami. Należy też oczekiwać, że część osób nadużywających psychoaktywnych substancji chemicznych trafi do terapii, tak jak to się dzieje w wypadku nadużywania alkoholu. W końcu alkohol to też substancja psychoaktywna, którą można nabyć legalnie.

Co się uzyska? Przestanie się sztucznie produkować przestępców z populacji ludzi chorych (uzależnionych). Prawdziwi przestępcy będą zmuszeni zająć się innym zajęciem, niż produkcja i dystrybucja do tej pory nielegalnych substancji psychoaktywnych.

Dla tych co myślą, że moje poglądy są zbyt radykalne – Szwajcaria już tak postąpiła z heroiną a Holandia ma niemal legalną marihuanę. Jamajka – tam prawie wszyscy “trawę” palą, bo jest za darmo i wszędzie. U nas już powstają “kliniki metadonowe”, popularne na Zachodzie.


Autor jest lekarzem medycyny; kierownikiem Wojewódzkiej Przychodni Terapii Uzależnienia Od Alkoholu i Współuzależnienia w Tarnobrzegu.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Palenie. Każdy palacz gra w rosyjską ruletkę
Johannes Hinrich von Borstel

[ external image ]
Fot. Be&W

Czemu wciąż wydajemy fortunę na coś, co sprawia, że cuchniemy, a zimą rozdygotani stoimy przed wejściem do restauracji i - co najgorsze - przez co zdecydowanie przedwcześnie umieramy? Fragment książki "Historia wewnętrzna. Serce"

Winę za ten stan rzeczy ponosi dopamina pełniąca w organizmie funkcję hormonu nagrody. Każdy papieros jawi się bowiem palaczowi jako upragniona nagroda i dlatego łaknie go tak jak narkoman działki heroiny. To wyjaśnienie jest proste, ale niewiele wnosi pod względem motywowania do rzucenia nałogu.

Muszę przyznać, że w kwestii papierosów zupełnie nie jestem wzorem do naśladowania. Na studiach medycznych widziałem podczas zajęć anatomii płuca palacza, czarne jak nawierzchnia szosy. Podczas pracy w pogotowiu spotykałem się z ludźmi, którzy wskutek ciężkich, przewlekłych chorób płuc mogli tylko wegetować przykuci do łóżka czy wózka inwalidzkiego. Wszystko to okazało się jednak niewystarczające, by powstrzymać mnie przed zapaleniem od czasu do czasu papierosa przy piwku. A przecież palenie jest jedną z niewielu czynności, które nie dają nam absolutnie nic poza drogo kupowaną własną śmiercią przy milczącym przyzwoleniu otoczenia. Każdy palacz gra w rosyjską ruletkę z własnym organizmem - bo płuca to niejedyny narząd, któremu szkodzi dym tytoniowy i zawarte w nim ponad cztery tysiące toksycznych substancji.

Nikotyna i adrenalina

Czym konkretnie grozi palenie i w jaki sposób okazuje się aż tak szkodliwe dla całego organizmu? Pierwsza odpowiedź na to pytanie nasuwa się automatycznie: rak! Spośród wszystkich substancji, które wdychamy wraz z dymem tytoniowym, co najmniej czterdzieści ma działanie rakotwórcze. Największe ryzyko dotyczy zachorowania na raka płuc. Z czasem bowiem w wyniku działania szkodliwych substancji komórki nie są w stanie wypełniać swoich właściwych zadań. By wyrównać straty, zaczynają więc się namnażać. Dzielą się bezustannie, jest ich wciąż więcej, a powstający w ten sposób guz w coraz większym stopniu upośledza funkcjonowanie płuc, jeśli na domiar złego pojedyncze oderwane komórki trafią wraz z krwią do innych narządów.

Jak to możliwe, że mimo tej świadomości jesteśmy tak głupi, że palimy dalej? Winę za to ponosi nikotyna. W małych dawkach powoduje ona umiarkowany wzrost wydzielania adrenaliny, znanego hormonu pobudzającego, który między innymi tłumi uczucie głodu i pomaga skupić uwagę. Wspaniały naturalny narkotyk! Nikotyna podwyższa również wydzielanie dopaminy w mózgu. Ponadto przyczynia się do szybszej pracy serca i wzrostu ciśnienia krwi.

Gdy miałem 18 lat, przeprowadziłem na sobie eksperyment dotyczący wpływu dymu tytoniowego na zwężanie naczyń krwionośnych. Mój kolega miał kamerę termowizyjną, za pomocą której filmowałem własną dłoń podczas palenia. Zanim zapaliłem, temperatura na powierzchni skóry wynosiła około 32 st. C. Już po pierwszym machu spadła do 30 st. C, a gdy dopaliłem papierosa do końca, wahała się między 28 st. C a 29 st. C.

Jak z tego wynika, nikotyna i dym tytoniowy to używki, które wywołują w organizmie niekorzystne zmiany nie tylko na dłuższą metę, ale też w trybie natychmiastowym. Nikotyna powoduje między innymi kurczenie się naczyń krwionośnych. W razie istniejącego już zwężenia tętnicy wieńcowej może to doprowadzić do sytuacji, w której pojedynczy papieros okaże się kroplą przepełniającą czarę, sprawiając, że naczynie stanie się całkowicie niedrożne, a my rozstaniemy się z tym światem w wyniku zawału.

Choroba wystaw sklepowych

Oprócz nikotyny w dymie tytoniowym znajdują się także substancje smoliste i tlenek węgla. Ten ostatni to bezbarwny i bezwonny gaz, który wiąże się z czerwonymi krwinkami, znacząco ograniczając ich zdolność do pobierania tlenu, gdyż erytrocytom jest dużo łatwiej łączyć się z nim niż z tlenem. Ponadto gaz ten wypiera tlen z krwinek, a niedobór tlenu grozi śmiercią (wielu samobójców odbiera sobie życie, zamykając się w samochodzie i kierując do jego wnętrza spaliny zawierające właśnie tlenek węgla).

Z kolei substancją, która barwi na ciemno śluz odkrztuszany przez palaczy, jest nic innego jak smoła. Osadza się ona na drobniutkich włoskach w oskrzelach, tzw. rzęskach. Ich główne zadanie polega na tym, by przez nieustanne falowanie usuwać z płuc śluz i malutkie ciała obce (na przykład wdychane z powietrzem drobinki kurzu), przenosząc je w kierunku jamy nosowo-gardłowej. Wystarczy dym z jednego papierosa, by rzęski te na wiele minut zastygły w bezruchu. Dlatego jeśli palimy często, i to przez cały dzień, w płucach gromadzi się sporo zbędnej materii. A to podwyższa ryzyko infekcji i chorób płuc.

Oprócz tego nikotyna i dym papierosowy podnoszą ciśnienie tętnicze oraz sprawiają, że we krwi spada poziom "dobrego" cholesterolu (HDL), a rośnie "złego" (LDL). Krew staje się przez to bardziej lepka, a uszkodzeniu ulegają też wewnętrzne ścianki naczyń krwionośnych. To z kolei stanowi jedną z głównych przyczyn rozwoju procesu miażdżycowego. Krótko mówiąc, papierosy oznaczają dla naszego serca i układu krążenia grad ciosów ze wszystkich stron.

Jeżeli na domiar złego palenie łączy się z innymi czynnikami sprzyjającymi zawałowi, takimi jak nadciśnienie, podwyższony poziom cholesterolu i siedzący tryb życia kanapowca, znającego z imienia pracowników wszystkich McDonaldów w mieście, wówczas ryzyko poważnych chorób układu sercowo-naczyniowego robi się naprawdę olbrzymie. Oprócz tego palenie jest jedną z głównych przyczyn choroby tętnic obwodowych, określanej niekiedy mianem choroby "nóg palacza". W tym schorzeniu naczynia krwionośne w nogach są do tego stopnia zapchane przez cholesterol i złogi miażdżycowe, iż pacjentom trudno jest przejść dłuższy odcinek drogi i co kilka kroków muszą przystawać. Wygląda to trochę tak, jakby szli wzdłuż rzędu witryn sklepowych, zatrzymując się co chwila, by obejrzeć wystawione towary. Stąd inne popularne określenie tej dolegliwości - "choroba wystaw sklepowych". Oglądanie wystaw bywa przyjemne, natomiast choroba tętnic obwodowych z pewnością taka nie jest. W skrajnych przypadkach niedostatecznie ukrwiona tkanka obumiera i konieczna jest operacja.


Raz kozie śmierć!


Zatem jeśli chodzi o papierosy, decyzja może być tylko jedna: jak najszybciejrzucić palenie! Nawet jeśli kopciliśmy przez długie lata, korzyści dla organizmu będą jak najbardziej zauważalne. Liczne badania dowodzą, że po wypaleniu ostatniego papierosa organizm regeneruje się powoli, ale nieustająco.

Do pierwszych pozytywnych zmian dochodzi już w niespełna dwadzieścia minut po ostatnim zaciągnięciu się dymem. Poprawia się ukrwienie organizmu, do normy wraca temperatura ciała. Po upływie mniej więcej 12 godzin zawartość tlenku węgla we krwi spada do poziomu normalnego. Oznacza to, że czerwone krwinki transportują do komórek tylko i wyłącznie czysty tlen.

Po dwóch tygodniach wydolność płuc poprawia się już blisko o jedną trzecią, a po zaledwie miesiącu rzęski pracują równie wydajnie jak przed paleniem i nie trzeba już tyle kasłać, żeby pozbyć się z płuc śluzu i kurzu. To zaś oznacza, że z każdym wdechem dostarczamy sobie wyraźnie więcej powietrza.

Po sześciu miesiącach od wypalenia ostatniego papierosa ryzyko zawału spada o połowę. Po kolejnych sześciu zaś, a więc równo po roku, niebezpieczeństwo śmierci w wyniku chorób odtytoniowych wynosi już tylko 50 proc. w stosunku do stanu zaraz po ostatnim papierosie. W ten sposób najgorszy okres mamy już za sobą. Inna rzecz, że jeszcze przez całe lata grozi nam ryzyko powrotu do nałogu.

Mówię to z własnego doświadczenia. Przestałem palić w okresie, gdy zdawałem maturę i szkoliłem się na ratownika medycznego. Ale potem, gdy zacząłem studiować w Wiedniu, wystarczyło raz zaciągnąć się papierosem, bym znów znalazł się w tym samym punkcie, w którym byłem zaraz po rzuceniu palenia.

Jednak na szczęście ludzie potrafią się okazać silniejsi od swoich nałogów. Po 15 latach od rzucenia palenia ryzyko zawału u byłych palaczy jest już takie samo jak u osób, które nigdy nie paliły. Dlatego nie ma co szukać wymówek, tylko trzeba rzucić palenie. Raz kozie śmierć! A potem nigdy do tego nie wracać!




Jak rzucić palenie [PORADNIK]
Irena Przepiórka*

To jest w zasięgu twoich możliwości. Ważne, żebyś był o tym głęboko przekonany. Zacznij od obserwacji, w jakich chwilach chęć zapalenia jest największa.


Krok 1.

Gratulujemy podjęcia decyzji o rzuceniu palenia! Masz pewnie wiele powodów, by rozstać się z paleniem. Przypomnij je sobie! Sprawdź, które dotyczą ciebie:

*obawiam się o swoje zdrowie TAK/NIE

*czuję, że palenie mi szkodzi TAK/NIE

*jestem chory TAK/NIE

*męczy mnie ciągły kaszel TAK/NIE

*ktoś mnie namawia TAK/NIE

*dla rodziny, bliskich TAK/NIE

*jestem zmęczony nałogiem TAK/NIE

*denerwuje mnie, że ciągle palę TAK/NIE

*nie chcę zatruwać innych, obawiam się o zdrowie bliskich TAK/NIE

*nie chcę tracić pieniędzy TAK/NIE

*mam swoje osobiste powody TAK/NIE

*nie mogę palić w miejscu pracy TAK/NIE

*spodziewam się dziecka TAK/NIE

*nie chcę śmierdzieć dymem tytoniowym TAK/NIE

*brakuje mi wolności TAK/NIE

*mam jeszcze inne powody

Teraz sprawdź, jak dużo masz odpowiedzi na TAK.

Rzucenie palenia jest w zasięgu twoich możliwości i ważne jest, byś był o tym głęboko przekonany. Może potwierdzeniem tego, że i ty możesz być osobą niepalącą, będą przykłady znanych osób, które rozstały się z tym nałogiem. Sprawdź też, jakie długofalowe korzyści przyniesie ci odstawienie tytoniu (zajrzyj na http://www.jakrzucicpalenie.pl).

Jeśli to twoja pierwsza próba, zastanów się, co czujesz, gdy przez kilka godzin nie możesz palić. Jeśli już rzucałeś, to przypomnij sobie szczegóły związane z tym okresem. Pomoże ci w tym analiza poprzednich prób rzucania palenia. Pewnie trochę obawiasz się najbliższych dni po rzuceniu. Poznanie mechanizmów uzależnienia i potencjalnych objawów odstawienia nikotyny (drażliwość, spadek nastroju, problemy z koncentracją, zawroty głowy, bezsenność) pomoże ci przejść przez ten okres. Rozumienie i umiejętność przewidywania tego, jak będzie reagował twój organizm, i tego, jak będziesz się czuć, pozwoli ci być pewniejszym i uniknąć niektórych dolegliwości.

Dlatego ważne jest, byś znał swoje nawyki i przyzwyczajenia związane z paleniem. Przez przynajmniej kilka dni (najlepiej pełny tydzień) obserwuj swoje palenie. Polecamy prowadzenie dzienniczka palacza. Zapisuj, ile wypaliłeś papierosów, o której godzinie, gdzie, w jakiej sytuacji, zaznacz, czy to twój rytuał (zawsze palisz w tej sytuacji), jak silna była potrzeba zapalenie (w skali od 1 do 10), co było głównym powodem, żeby zapalić (np. "żeby się obudzić"). Przez najbliższy tydzień obserwuj się zgodnie z sugestiami dzienniczka i nieustannie buduj swoją niechęć do palenia i radość z nadchodzącego momentu rzucenia. Zwracaj większą niż zwykle uwagę na wszelkie informacje dotyczące szkodliwości palenia oraz przykłady tego, jak źle palenie wpływa na ciebie (np. poranny kaszel, brzydki zapach dłoni).

Jeśli wykonasz wszystkie zalecane czynności, możesz po tygodniu zrobić krok drugi.

Krok 2.

Skoro dotarłeś do kroku drugiego oznacza to, że jesteś zdecydowany na rzucenie palenia. Realizując zalecenia z kroku pierwszego, przyjrzałeś się sobie jako osobie palącej. Masz już wiedzę na temat swoich przyzwyczajeń i nawyków związanych z paleniem oraz wiesz, jak reaguje twój organizm na brak nikotyny. Przejrzyj uważnie dzienniczek palacza, który wypełniałeś, i zastanów się, gdzie widzisz prawidłowości (określone nawyki?), np. zapalenie papierosa w ulubionym fotelu z filiżanką kawy. Pomyśl, z których papierosów w ciągu dnia najtrudniej ci zrezygnować (najwyższa nota w skali przymusu). To właśnie te sytuacje będą dla ciebie najgroźniejsze. To one będą wywoływały chęć palenia! Teraz nie jesteś już jednak bezbronny! Znasz je, więc możesz się do nich przygotować. Znając swoje nawyki, łatwiej ci też wybrać najlepszą datę na twój dzień 0, tzn. pierwszy dzień bez papierosa.

Chcąc wybrać najlepszy dzień 0, jeszcze raz przejrzyj swoje zapiski z dzienniczka. Zastanów się, czy palisz więcej, gdy masz dużo zajęć, czy wtedy, gdy masz więcej czasu wolnego?

Jeśli palisz więcej, kiedy masz dużo zajęć, to wybierając dzień rzucenia, szukaj w swoim kalendarzu dni wolnych od pracy. Tego dnia daj sobie więcej luzu. Zaplanuj przyjemne, relaksujące zajęcia, np. kino, basen, spacer. Nie pozwól sobie jednak na nudę, ona prowokuje do myślenia o paleniu.

Jeśli palisz więcej, kiedy masz mniej zajęć, to wybierając dzień rzucenia, szukaj w kalendarzu dni z nawałem pracy. Jeśli takich nie masz, poszukaj ich! Zaplanuj niezbędne naprawy, może malowanie, sprawy urzędowe lub tydzień wcześniej "zapomnij" o sprzątaniu, zadbaj o siebie (siłownia, kosmetyczka).

A może nie ma takich różnic i palisz tyle samo niezależnie od rozkładu zajęć? Nie ma więc większego znaczenia, jaki dzień tygodnia wybierasz. Może to być jakaś znacząca data (o ile nie zamierzasz jej uczcić w gronie palaczy!) lub po prostu najbliższy poniedziałek.

Ważne, by najbliższy tydzień po dniu 0 nie obfitował w sytuacje, o których wiesz (z analizy dzienniczka), że sprzyjają paleniu.

Nie śpiesz się, wybierz optymalny dla siebie termin.

Krok 3.


Teraz musisz się przygotować do dnia 0:

1. Postaraj się ograniczyć liczbę wypalanych papierosów (zwłaszcza jeśli palisz dużo, palisz długo, masz problemy zdrowotne lub wiesz, że ciężko znosisz odstawienie papierosów).

Stosuj wszystkie możliwe sposoby: nie wypalaj papierosów do końca; trzymaj przy sobie zawsze o jeden-dwa papierosy mniej niż zwykle; trzymaj papierosy i zapalniczkę w trudniej dostępnych miejscach (innych niż dotąd, niewidocznych, np. górna półka szafki, zasuwana kieszeń torebki itp.); odraczaj zapalenie (wprowadź zasadę: jeszcze chwilę przecież potrafię wytrzymać). Przy każdym papierosie zadaj sobie pytanie: "Czy muszę zapalić już w tej chwili?". Odraczaj zapalenie tak długo, jak tylko możesz. Zapalaj tylko wtedy, gdy chęć palenia staje się bardzo silna. Może pomóc ci w tym dzienniczek rzucającego!

2. Uprzedź rodzinę i osoby, z którymi masz częsty kontakt, że rzucasz palenie. Wyjaśnij, że możesz być w kiepskiej kondycji psychofizycznej. Poproś o wsparcie i wyrozumiałość.

3. Jeśli planujesz zastosowanie środków farmakologicznych wspomagających rzucanie palenia, to skonsultuj z lekarzem wybór odpowiednich produktów. Adresy specjalistycznych poradni znajdziesz na http://www.jakrzucicpalenie.pl/poradnie. Odpowiednie informacje uzyskasz również od konsultantów Telefonicznej Poradni Pomocy Palącym pod numerem 801 108 108. Dobrze by było, gdyby taka konsultacja odbyła się minimum tydzień przed wyznaczoną przez ciebie datą, ponieważ niektóre leki trzeba zacząć stosować na kilka dni przed dniem 0.

4. Jeszcze raz przeanalizuj wszystkie powody, dla których chcesz być osobą wolną od uzależnienia od tytoniu.

5. Przypomnij sobie: jakie masz nawyki związane z paleniem, w jakich sytuacjach towarzyszył ci wręcz rytuał palenia?

6. Zaplanuj, jak się zachowasz w tych momentach. Jakimi czynnościami odwrócisz swoją uwagę? To pomysły na triki, które pomogą ci wytrwać:

*Unikaj (o ile to możliwe) sytuacji kojarzących ci się z paleniem.

*Jeśli taka sytuacja jest nieunikniona - przygotuj się wcześniej! Zaplanuj, jak się zachowasz, a szczególnie, co zrobisz z rękoma. Jeśli jest to niemożliwe, też nie jesteś bezbronny. Poproś bliską osobę o wsparcie. Miej przy sobie coś (pestki dyni/słonecznika, breloczek do zabawy itp.), co spowoduje, że twoje ręce będą zajęte!

*Problem podjadania można rozwiązać, przygotowując pokrojoną w paski marchewkę lub inne warzywa, bezcukrowe gumy do żucia, niewielkie porcje posiłków.

*Pomoże koncentracja na delektowaniu się jedzeniem (np. dokładne przeżuwanie, małe kęsy).

*Problem odruchu sięgania po papierosa pozwala łatwiej pokonać słomkalub wykałaczka trzymana w ustach lub w dłoni.

*W mieszkaniu, w miejscach, w których paliłeś najwięcej (np. obok fotela, w którym oglądasz TV), porozstawiaj niskokaloryczne przekąski, np. marchewki, pestki z dyni.

*Zmień wystrój miejsc, w których paliłeś najwięcej (np. ustawienie ulubionego fotela).

*Powstrzymaj się na jakiś czas od rytualnego picia kawy lub radykalnie zmień jej rodzaj, np. na kawę rozpuszczalną.

*Spędzaj jak najwięcej czasu w miejscach, w których nie wolno palić (centra handlowe, basen, biblioteka) lub z niepalącymi osobami.

*Pij dużo płynów, zwłaszcza wody.

Opracuj swoje własne strategie zastępcze jako twój oręż w walce z chęcią palenia!

7. Dnia poprzedzającego dzień 0 uprzątnij mieszkanie tak, by twoje otoczenie pomogło ci uniknąć odruchowego zapalenia papierosa. Pochowaj papierosy i wszystkie akcesoria związane z paleniem (zapalniczki, popielniczki)!

8. Przygotuj się psychicznie na to, że od jutrzejszego dnia nie będziesz już palaczem! Eliminuj negatywne myślenie, strach i powątpiewanie we własne siły! Koncentruj się na tym, że CHCESZ BYĆ OSOBĄ NIEPALĄCĄ I DAJESZ SOBIE SZANSĘ NA ZREALIZOWANIE TEGO ZAMIERZENIA!

9. Zmobilizuj wszystkie siły, wyśpij się i przejdź do kroku czwartego.

Krok 4.

Dzisiaj jest twój pierwszy dzień bez papierosa, czyli dzień 0. Od dzisiaj zaczynasz żyć jako osoba wolna od przymusu sięgania po papierosa. To twój pierwszy dzień wolności! To od dzisiaj będziesz odcinać kupony...

*Irena Przepiórka - pracuje w Zakładzie Epidemiologii i Prewencji Nowotworów Centrum Onkologii - Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie





Dlaczego chcesz zapalić i żadna siła cię nie powstrzyma
Rozmawiał Wojciech Moskal, Gazeta Wyborcza

Nikotyna z papierosa w ciągu siedmiu sekund dociera do mózgu. Jest przyjemnie, jak po kokainie. Jak z tym walczyć? Wszystkie plastry, gumy i pastylki do ssania zawierające nikotynę zawdzięczamy szwedzkim marynarzom służącym w czasie zimnej wojny na okrętach podwodnych.
Napad chęci zapalenia ma zawsze nagły charakter. To jest moment, impuls, po którym biegniemy do najbliższego kiosku po paczkę papierosów. Ale to szybko mija. Wystarczy wytrzymać te sto kilkadziesiąt sekund i chęć wyraźnie słabnie - opowiada nam Magdalena Cedzyńska, kierownik poradni pomocy palącym w Centrum Onkologii - Instytucie im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie.


WOJCIECH MOSKAL: Podobno mamy teraz modę na niepalenie. Prawda?


MAGDALENA CEDZYŃSKA*: Na pewno palimy mniej. Jeszcze w latach 80. byliśmy rekordzistami na świecie. Paliło wtedy 60 proc. dorosłych mężczyzn. Teraz jest zdecydowanie lepiej - pali co trzeci mężczyzna i co czwarta kobieta. Z drugiej strony, chociaż mamy dziś o kilka milionów palaczy mniej, to i tak jesteśmy w niechlubnej czołówce Europy.

Najgorsze jest to, że pali u nas tak wiele kobiet. Tyle się mówi o raku piersi, a mało kto zauważa, że to rak płuca jest u kobiet - podobnie jak u mężczyzn - nowotworowym zabójcą numer jeden.

Kampanie antynikotynowe nie działają?

- Działają. Poprawa jest, choć życzylibyśmy sobie większej. W połowie lat 90. byliśmy liderami w Europie Centralnej i Wschodniej, jeśli chodzi o ustawodawstwo antytytoniowe. W tamtym czasie mieliśmy np. największe na świecie ostrzeżenia zdrowotne na paczkach papierosów. Teraz jesteśmy w ogonie Europy. Problem w tym, że wiele osób, także decydentów, wciąż nie do końca rozumie istotę tego uzależnienia. To nie nawyk, chwilowa zachcianka czy moda. To choroba, uznana przez WHO, mająca swój numer w klasyfikacji chorób.

Wie pan, że na zespół abstynencki, czyli ostrą fazę głodu nikotynowego po odstawieniu papierosów, można wziąć zwolnienie lekarskie?

W życiu bym nie pomyślał...


- A dlaczego? Przecież to choroba. Nikotyna to silny narkotyk, a mechanizm uzależnienia od niej jest taki sam jak przy heroinie czy kokainie. Dym papierosowy to świetny środek transportu. Dzięki niemu nikotyna w ciągu siedmiu sekund dociera do mózgu, gdzie powoduje wyrzut dopaminy zwanej hormonem szczęścia.

Gazety i telewizja są pełne reklam leków mających pomóc w rzuceniu palenia. Działają?


- Leków bez recepty jest dużo; na receptę są dwa. Z odkryciem chyba każdego leku dla palaczy wiąże się ciekawa historia. Wszystkie te plastry, gumy i pastylki do ssania zawierające nikotynę zawdzięczamy szwedzkim marynarzom służącym w czasie zimnej wojny na okrętach podwodnych. Tam, jak wiadomo, palić nie wolno, więc marynarze strasznie cierpieli z powodu głodu nikotynowego. Dowództwo marynarki zwróciło się więc do naukowców, by temu zaradzili. Stworzono pierwsze pigułki z nikotyną.

Inny lek został wynaleziony w latach 60. przez radzieckich naukowców z tajnych wojskowych laboratoriów. Szukając nowych rodzajów broni biologicznej, odkryli dziwne właściwości rośliny - złotokapu zwyczajnego. Uzyskana z niego cytyzyna leczyła z uzależnienia od tytoniu. Problem w tym, że wtedy palić chcieli wszyscy, więc nikt nie był zainteresowany lekiem, który to uniemożliwiał.

Lek na receptę - bupropion, który jest antydepresantem - powstał w latach 90. Pewna lekarka zauważyła, że jej pacjenci leczeni z depresji bupropionem często zgłaszali, że i owszem, czują się lepiej, ale też palić im się nie chce.

Pamiętajmy jednak, że sam lek to nie wszystko. Uzależnienie od papierosów to nie przeziębienie, gdzie łykniemy jedną czy dwie pigułki na ból głowy czy gardła i sprawa załatwiona. Proces wychodzenia z uzależnienia nie jest ani łatwy, ani krótki. Często niezbędna jest pomoc specjalisty.

Polacy tego nie robią. Jak ktoś chce rzucić palenie, to rady szuka w sieci i u znajomych. Większość osób nawet nie zdaje sobie sprawy, że istnieją poradnie pomocy palącym.

- System poradni rzucania palenia nie jest u nas doskonały. Szczerze mówiąc, ich liczba zamiast się zwiększać, maleje. To głównie kwestie finansowe.

Kto się do was zgłasza i z jakich powodów?

- Są dwie podstawowe grupy pacjentów. Jedna to ludzie około trzydziestki, druga to osoby po pięćdziesiątce, w połowie mężczyźni i kobiety. Powodów jest wiele. Są to kwestie zdrowotne, np. początek przewlekłej obturacyjnej choroby płuc. Czasami zaś młody człowiek zauważa, że biegnie 50 metrów do autobusu i ledwo dyszy.

Ktoś inny po prostu wstydzi się, że jego koledzy z pracy nie palą, a on musi wychodzić przed budynek i na mrozie trzęsącymi się z zimna palcami zapala papierosa.

A czasami jest to po prostu kwestia finansów. Palenie dużo kosztuje. Z przeprowadzonych badań wiadomo, że podniesienie ceny na papierosy wyraźnie zmniejsza liczbę palaczy.

Większość lekarzy ogranicza się do zdawkowego - "Ma pan/pani zbyt wysoki poziom cholesterolu i nadciśnienie. Trzeba rzucić palenie, zmienić dietę i więcej się ruszać".

- Tak bywa, ale i to zmienia się na lepsze. W ostatnich latach udało nam się przeszkolić ponad 10 tys. lekarzy POZ - to duży sukces. Z badań wiadomo, że gdy lekarz pierwszego kontaktu tylko mówi, że powinniśmy rzucić palenie, robi lub próbuje to robić 12 proc. pacjentów. Gdy zaś lekarz poświęci trochę więcej czasu i powie, jak to zrobić, odsetek podejmujących próbę sięga 60 proc.

Ale nawet jak się wie, łatwo nie jest...

- Oczywiście, że nie. Pacjent jest ambiwalentny, z jednej strony chce rzucić palenie, a z drugiej nie. Dlatego tak mocno pracujemy nad jego motywacją.

Straszycie?


- Nie, to niewiele daje. Można mówić w nieskończoność o raku płuca czy udarze, a człowiek i tak wytworzy sobie mechanizm obronny i sam siebie przekona, że to nie on, jego to nie spotka, zagrożenie nie jest naprawdę takie wielkie itd.

Ważne jest, by pacjent sam tego chciał, a nie próbował rzucić palenie, bo mąż, żona czy matka kazali.

Terapię zaczynamy zresztą wcale nie od tego, dlaczego ktoś chce rzucić, ale od tego, dlaczego chce palić. Często jest to forma radzenia sobie ze stresem. Ale też zwykłe przyzwyczajenie - ktoś kiedyś zaczął i tak już zostało. Kobiety często mówią, że palą, bo boją się przytyć.

Jak już znamy przyczynę, możemy rozmawiać dalej. Konfrontujemy to z prawdą, zastanawiamy się, jak temu zaradzić, pokazujemy, jakie korzyści pacjent może osiągnąć, uczymy alternatywnych metod radzenia sobie ze stresem.

Jest takie powiedzenie: "Rzucanie palenia? Nic trudnego, robiłem to setki razy".

- I jest prawdziwe. Często sam moment rzucenia palenia nie jest problemem. Prawdziwym wyzwaniem jest utrzymanie abstynencji; dotyczy to chyba zresztą każdego nałogu.

Powroty do palenia zdarzają się często. Ale trzeba zrozumieć, że to naturalny element tej choroby, tego uzależnienia. Dlatego w rozmowach z pacjentami nigdy nie używamy słowa "porażka". Nikt nie przegrał, po prostu dalej leczymy pewne schorzenie. Staramy się wyjaśnić, co na ogół sprawia, że ktoś znowu sięga po papierosa, w jakich sytuacjach najczęściej do tego dochodzi, co wtedy robić.

A co można zrobić?

- Przetrzymać 2-3 najbliższe minuty. Ten napad chęci zapalenia ma zawsze nagły charakter. To jest moment, impuls, po którym biegniemy do najbliższego kiosku po paczkę papierosów. Ale to szybko mija. Wystarczy wytrzymać te sto kilkadziesiąt sekund i chęć wyraźnie słabnie. Trzeba wtedy szybko czymś zająć głowę i ręce, może włożyć coś do ust, np. jakąś zdrową przekąskę. Jedna z moich pacjentek wyciągała w takiej sytuacji listę zaległych rzeczy do zrobienia typu "posprzątaj tamtą szufladę, wyprasuj tamtą bluzkę". I to jej pomagało.

Mamy modę na e-papierosy.

- Wzbudza to u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, idea wydaje się słuszna. Dostarczamy mózgowi nikotynę bez towarzystwa 4 tys. rakotwórczych substancji, jakie znajdują się w papierosowym dymie. Z badań przeprowadzonych w Nowej Zelandii wiadomo, że skuteczność e-papierosów w odzwyczajaniu od palenia jest podobna do nikotynowej terapii zastępczej, czyli pastylek, gum i plastrów zawierających czystą nikotynę. W krótkiej perspektywie e-papierosy są raczej na pewno mniej szkodliwe niż te prawdziwe. Może to być więc - jak powtarzam - szansa dla palaczy. Choć pozostaje pytanie: ilu z nich tak naprawdę kończy z nałogiem, a ilu tylko zamienia prawdziwego papierosa na e-odpowiednik?

Druga kwestia dotyczy bezpieczeństwa w długim okresie stosowania. Nic na razie na ten temat nie wiemy. Niepokoi mnie, że w chwili obecnej nad całym tym rynkiem, nad producentami, nie ma praktycznie żadnej kontroli. A wystarczy wejść do pierwszej z brzegu galerii handlowej - w każdej jest stoisko z e-papierosami. Do wyboru, do koloru i jeszcze w kilkudziesięciu smakach. A przecież ten smak skądś się bierze. To jest jakaś substancja chemiczna, która podlega przemianom, szczególnie gdy w e-papierosie temperatura wzrasta do 300 stopni. Nie wiemy, jak to wszystko działa na ludzki organizm.

Widzę w tym szansę, ale na razie byłabym bardzo ostrożna i zaczekała na wyniki wieloletnich obserwacji.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Cannabis, które nie szkodzi (na płuca)?
Rafał Marszałek, nicprostszego


Podczas gdy w Polsce walczy się z dopalaczami, a wszelkie dyskusje o legalizacji miękkich narkotyków grzęzną (moja opinia na ten temat nie jest chwilowo istotna, ale dodam, że osobiście jestem za delegalizacją tytoniu i obostrzeniem przepisów związanych ze sprzedażą i konsumpcją alkoholu), w niektórych krajach prowadzone na całego są badania nad tym, jak zmniejszyć szkodliwość marihuany tak, aby mogła być stosowana jako środek leczniczy.

Marihuana, a ściślej: jej związek aktywny, THC, jest stosowana do celów leczniczych w niektórych stanach w USA. O tym, że przynosi ulgę ludziom w terminalnych stadiach raka, czy stwardnienia rozsianego, napisano już krocie. Jej status związku na granicy legalności wywołuje jednak liczne dyskusje na temat jej potencjalnej szkodliwości, bądź jej braku.

Jednym ze standardowych argumentów za szkodliwością marihuany jest to, że najpowszechniejszym sposobem jej przyjmowania jest jej palenie (najczęściej zmieszanej z tytoniem). I chociaż dym marihuanowy nie ma tak olbrzymiego potencjały rakotwórczego jak dym tytoniowy, to jednak może powodować problemy oddechowe. I powiedzmy sobie szczerze – mieszanie z tytoniem zdecydowanie nie pomaga. Zaradzenie temu problemowi było motywacją dla dwójki badaczy ze Stanów Zjednoczonych, którzy testowali odparowywacz (niezręcznie tak nazwany po polsku, z ang. vaporizer) – urządzenie, w którym marihuana jest rozgrzewana bez palenia tak, że substancje aktywne w niej zawarte odparowują (przypomina nieco odwróconą fajkę wodną; na filmiku urządzenie stosowane w badaniu):

Badaniu poddali 22 palaczy trawki, którzy mieli różnego rodzaju problemy układu oddechowego (co najmniej dwa każdy z nich) przed zmianą sposobu przyjmowania marihuany (obok zwykłego kwestionariusza, który musieli wypełnić badani, stan ich płuc został zbadanyspirometrycznie przed i po miesięcznej „terapii”). Pomijając problemy z „odzyskiem” pacjentów po badaniu (dwóch się nie stawiło, a czterech przyznało do podpalania marihuany w czasie badania), okazało się, że u badanych poprawił się stan zdrowotny, jeśli chodzi o ich wcześniejsze symptomy, natomiast w pomiarach spirometrycznych nastąpiła także znaczna poprawa w pomiarach FVC, czyli natężonej pojemności życiowej.

Oczywiście poprawa wyników u badanych nie oznacza jeszcze, że marihuana przyjmowana poprzez odparowywacz jest zdrowa – oznacza jedynie, że szkodzi mniej niż ta
palona z tytoniem (czy bez). Niestety jedynym wymiernym pomiarem poprawy była tutaj spirometria – kwestionariusze, na podstawie których stwierdzono poprawę zdrowia u badanych, z racji tego, że były właśnie przez tych badanych wypełniane, są zapewne bardzo subiektywne (i nie wiadomo na ile jest to wynik tego, że badani chcieli wierzyć, że zdrowieją mimo ciągłego przyjmowania marihuany).

[ external image ]

Klasyfikacja środków odurzających na miękkie i twarde na podstawie ich szkodliwości oraz ich "uzależnialności" - wartym uwagi spostrzeżeniem jest położenie na tym grafie tytoniu i alkoholu względem tych tzw. miękkich środków...

Ciekawe w tym badaniu są też statystyki dotyczące badanych (podane w procentach, co jest nieco mylące, zwłaszcza gdy uwzględni się niewielki jednak rozmiar próby): 64% (14 osób) stanowili mężczyźni. 86% (19 osób) regularnie spożywało alkohol, co akurat nie dziwi, biorąc pod uwagę, że średni wiek badanych to ok. 20 lat. Znamienne jest to, że co najmniej połowa z nich miała styczność z innych środkami odurzającymi (niestety nie wiadomo, jak się to dokładnie pokrywa): 5 osób z kokainą, 2 osoby z ekstazy, 4 osoby z LSD, blisko połowa z halucynogennymi grzybkami, 6 z opiatami (zapewne heroiną, chociaż nie jest to sprecyzowane). Co w jakiś sposób zapewne podpiera argument o tym, że jeśli kiedykolwiek zalegalizuje się marihuanę, to będzie to tylko krok w stronę ułatwienia uzależnienia od twardych narkotyków (chociaż należy podkreślić, że na tej liście jedynymi twardymi narkotykami są kokaina i opiaty).

Co jednak należy z tej pracy wynieść, to to, że gdyby kiedykolwiek doszło do powszechnego leczniczego stosowania marihuany, to zdecydowanie stosowanie odparowywaczy (ach, jakże mnie drażni to słowo. Zna ktoś może lepsze określenie?) jest krokiem we właściwą stronę, aby w zapędzie leczenia się z jednej dolegliwości nie wpakować się w inną.

Van Dam, N., & Earleywine, M. (2010). Pulmonary function in cannabis users: Support for a clinical trial of the vaporizer International Journal of Drug Policy, 21 (6), 511-513 DOI: 10.1016/j.drugpo.2010.04.001



Sprostowanie do postu o Cannabis i waporyzatorze…



Chciałem z tego zrobić tylko edit, ale wyszło takie długie, że jednak będzie oddzielny post. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiał potem pisać sprostowania do sprostowanie (w tym celu zamykam dyskusję pod tym postem, ale zawsze możecie dodać swoje trzy grosze pod oryginalnym wpisem).
W związku z wątpliwościami, które pojawiły się w komentarzach, dotyczącymi zarówno postu, jak i mojej obiektywności w temacie, myślę, że należy się Czytelnikom małe sprostowanie.

Publikacja w żaden sposób nie rozstrzyga o szkodliwości marihuany, bądź jej braku, jak również w żaden sposób nie komentuje kwestii jej legalizacji. To akurat może wynikać z tego, że chociaż wciąż nielegalna w stanie Nowy Jork, jej posiadanie zostało zdepenalizowane – czyli nie jest karalne. Co w niczym nie zmienia faktu, że artykuł na ten temat nie wspomina ani słowem.
Jedyny wniosek, jaki można i należy, z publikacji wyciągnąć, to to, że przyjmowanie marihuany za pomocą waporyzatora (zdecyduję się na tę nazwę) jest zdrowsze niż palenie.

Poboczne komentarze i wnioski, które ja wyciągnąłem, a które, jak sądzę, są w większości jednak usprawiedliwione, są następujące:

1. kwestionariusze służące do oceny własnego stanu zdrowotnego nie są najbardziej wymierną z metod, ponieważ zależą z natury rzeczy od oceniającego. Nie oznacza to, że wyniki uzyskane tą metodą są niewiarygodne, jednak należy na nie patrzeć jako na wyniki wspomagające inne, bardziej obiektywne rezultaty;

2. w przypadku kandydatów, z których wszyscy byli użytkownikami marihuany, co najmniej jedna czwarta miała styczność z opiatami, jedna piąta z LSD, a prawie połowa z grzybami halucynogennymi. Być może nie można stąd wprost wnioskować o tym, że marihuana jest pierwszym krokiem w stronę twardych – czy w ogóle w stronę innych – narkotyków. Ale samego pytania, czy taka możliwość nie istnieje, nie można nie zadać;

3. wreszcie, publikacja nie mówi, że marihuana przyjmowana z pomocą waporyzatora jest zdrowa. W ogóle zresztą się na temat jej wpływu na nasze zdrowie nie wypowiada.
Mówi jedynie, że przyjmowana w ten sposób szkodzi mniej. To, że coś jest zdrowsze, niż coś innego, nie oznacza, że jest to zdrowe w ogóle.

O czym nie wspomniałem wcześniej, a na co pragnę zwrócić jeszcze Waszą uwagę, to to, że to badanie – podobnie jak prawdopodobnie każde inne badanie badające bezpośrednio działanie środków odurzających – było po pierwsze prowadzone na bardzo małej próbie, a po drugie prowadzone na osobach pełnoletnich. Co też nie jest bez znaczenia.

Żeby wreszcie postawić sprawę jasno: jeśli odnieśliście wrażenie, że jestem zwolennikiem braku legalizacji marihuany lub że uważam, że marihuana to jest największe zło tego świata, to odnieśliście wrażenie błędne. Owszem powołałem się na populistyczne argumenty przeciw legalizacji, ale po to właśnie, aby pokazać, na którą część tej pracy uwagę zwrócą osoby po te argumenty sięgające, a nie po to, aby wyrazić je jako moją opinię – jako że własne zdanie na temat legalizacji środków odurzających wszelkiego rodzaju staram się trzymać na wodzy (co innego z delegalizacją – ale to jest temat na dyskusję światopoglądową o tym, co ludziom wolno, a czego nie wolno, a od tego są inne fora).

Na koniec, ponieważ widzę, że kwestia tego, czy marihuana może czy też nie, prowadzić do sięgnięcia po inne narkotyki (i nagminnego powoływania się przez Was, zwłaszcza Agatę ;) na publikacje twierdzące, że takiego związku nie ma), zamierzam w nieodległej przyszłości przybliżyć sobie i Wam ten temat w oparciu o dostępną literaturę badawczą.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
kokaina, metamfetamina


Kokaina? Nie pamiętam
Wojciech Moskal, Gazeta Wyborcza

[ external image ]

Jesteśmy coraz bliżej stworzenia pierwszego terapeutycznego leku dla uzależnionych od kokainy - obiecują naukowcy z USA
Szacuje się, że tylko w Stanach Zjednoczonych kilka milionów ludzi sięga po kokainę przynajmniej raz w tygodniu. Ok. 2,5 mln Amerykanów jest trwale uzależnionych. Wojny z tym narkotykiem na razie nie udało się wygrać nikomu - ani politykom, ani policji, ani też lekarzom. Nie znaczy to oczywiście, że nikomu nie udaje się wyjść z nałogu - tak nie jest.


Jednak skuteczność obecnych metod leczenia uzależnień od najsilniejszych narkotyków pozostawia wiele do życzenia. Naukowcy wciąż szukają nowych. W ostatnich miesiącach pojawiło się kilka ciekawych pomysłów i choć oczywiście trudno stwierdzić, które z nich znajdą zastosowanie, a które trafią do kosza, jest też nowa nadzieja.

Osłabić


Na początku tego roku prof. Friedbert Weiss z Instytutu Badawczego Scripps (USA) zaproponował na łamach "Journal of Pharmacology and Experimental Therapeutics", by w walce z kokainą wykorzystać... bakterie.

Esteraza kokainowa to produkowany przez bakterie enzym mający zdolność rozkładania kokainy, osłabiając w ten sposób jej właściwości uzależniające. Problem w tym, że sam enzym (w skrócie zwany CocE) również bardzo szybko się rozkłada, co nastręcza kłopotów z jego stosowaniem. Weissowi oraz jego kolegom udało się jednak stworzyć nową, zmutowaną i znacznie bardziej stabilną wersję CocE, której czas "przeżycia" dawał już możliwość terapeutycznego zastosowania. Na razie oczywiście tylko na zwierzętach.

W swoim eksperymencie naukowcy przetestowali lek na uzależnionych od kokainy szczurach. Gryzonie wytrenowano w taki sposób, że gdy czuły głód narkotykowy, naciskały znajdujący się w klatce przycisk (naśladując w ten sposób zachowanie człowieka poszukującego narkotyku).

Części zwierząt zaczęto po pewnym czasie podawać silniejszą wersję enzymu CocE. Okazało się, że leczone w ten sposób gryzonie znacznie rzadziej naciskały przycisk będący sygnałem, że opanował je narkotykowy głód. - Zmodyfikowany CocE zapewnia również długotrwałą ochronę przed toksycznymi skutkami zażywania dużych dawek kokainy - mówi prof. Weiss. Jego zdaniem istnieje realna szansa na to, że enzym będzie można za jakiś czas podawać również ludziom.

Obrzydzić

Inną drogą poszli Jason Schroeder i Debra Cooper z Emory University School of Medicine (USA). W walce z kokainą postanowili wykorzystać stosowany od dekad lek na uzależnienie od alkoholu (ich pracę na ten temat zamieścił sierpniowy numer "Neuropsychopharmacology"). Chodzi o disulfiram, w naszym kraju znany szerzej pod nazwą esperal.

Środek ten zaburza metabolizm alkoholu, sprawiając, że jego wypicie powoduje bardzo nieprzyjemną reakcję organizmu. Obawa przed tą reakcją może powstrzymać pacjenta przed piciem.

W przypadku kokainy mechanizm działania disulfiramu jest inny. Otóż kokaina sprawia m.in., że w centralnym systemie nerwowym wzrasta stężenie neuroprzekaźników dopaminy i norepinefryny związanych z odczuwaniem przyjemności, satysfakcji, ale też lepszą koncentracją czy pobudzeniem. Disulfiram nie dopuszcza do zwiększenia produkcji tych neuroprzekaźników, w szczególności norepinefryny.

Eksperymenty na szczurach pokazały, że lek można będzie stosować (o ile oczywiście zostanie zatwierdzony u ludzi) jako środek zapobiegający powrotowi do nałogu osób, które już odstawiły kokainę.

A może zapomnieć?

Może najbardziej obiecujący, ale też z pewnością kontrowersyjny pomysł na walkę z kokainą przedstawiono podczas zakończonego w ostatnią środę w San Diego (Kalifornia) dorocznego zjazdu Towarzystwa Neurobiologii (Society for Neuroscience). Devin Mueller i James Otis z Uniwersytetu Wisconsin-Milwaukee ogłosili, że w zasięgu ręki mamy pierwszy autentyczny lek terapeutyczny zwalczający kokainowe uzależnienie.

Naukowcy zajęli się samą istotą tego uzależnienia. Pierwszy raz po narkotyk sięga się z ciekawości. A potem już z innego powodu - bo uzależniony pamięta, że po zażyciu kokainy było mu przyjemnie, dobrze i chce, by te odczucia powróciły. Wspomnienia te są również główną przyczyną powrotu do nałogu nawet po dłuższym czasie abstynencji.

Badacze z Wisconsin-Milwaukee doszli więc do wniosku, że najlepszym sposobem na wygranie z kokainą będzie wymazanie owych przyjemnych wspomnień związanych z narkotykiem. Do tego celu wypróbowali (na razie na zwierzętach) propranolol - lek stosowany od wielu lat w chorobach układu krążenia. Eksperymenty zakończyły się sukcesem. - Po raz pierwszy udało się dzięki konkretnemu lekowi powstrzymać mózg od odtwarzania wspomnień związanych z zażyciem kokainy - mówił Mueller w San Diego.

Warto wspomnieć, że nie jest to pierwszy pomysł na wygaszanie wspomnień za pomocą propranololu. Już od kilku lat część psychiatrów forsuje ideę, by lek ten zastosować u ludzi cierpiących za zaburzenia związane ze stresem posttraumatycznym (chodzi np. o ofiary zamachów terrorystycznych czy żołnierzy, którzy odnieśli uraz psychiczny na polu walki).

Ale metoda "czyszczenia" wspomnień spotkała się z wielką krytyką (stanowczo odrzucał ją m.in. dr Paul McHugh z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa). Jak będzie tym razem - ze stosowaniem propranololu do walki z kokainą? Czas pokaże.



Szczepionka na nałóg
Autor: Rafał Marszałek
Źrodło: nic prostszego - blog

[ external image ]

Szczepionki są przez wiele powszechnie dostępnych źródeł (mój eufemizm na wiki i inne encyklopedie online) definiowane jako preparat pochodzenia biologicznego, który stymuluje układ immunologiczny do wytworzenia odporności skierowanej przeciwko składnikom tego preparatu. Nieco archaiczne jest jednak podejście do tematu traktujące szczepionkę jako preparat zawierający fragment osłabionego patogenu, który ma pobudzić układ odpornościowy przeciwko niemu. Historia wakcynologii rozpoczyna się co prawda od prób stworzenia szczepionek zawierających cały, ale atenuowany, organizm – tak powstały pierwsze szczepionki na np. tyfus i cholerę (1896 rok), dżumę (1897 rok), inaktywowana szczepionka przeciw polio (1955 rok), czy wreszcie, całkiem niedawno – szczepionka przeciw zapaleniu wątroby typu A (1995 rok). Strategia jednak szybko ulegała zmianie i poprawie – kolejne szczepionki zawierały już tylko ekstrakty lub fragmentu patogenów (grypa, wąglik, japońskie zapalenie mózgu), anatoksyny (błonica i tężec), powierzchniowe cukry (szczepionki przeciwko pneumokokom, meningokokom oraz kolejna na tyfus) lub cukry sprzężone z białkami błonowymi (ponownie jedne i drugie koki) oraz oczyszczone rekombinowane białka (zapalenie wątroby typu B oraz borelioza).

Po tej litanii należy jednak powiedzieć, że nauka rzuciła się na temat rozpustnie w ostaniej dekadzie, czy może dwóch, i zaczęła stosować metody biologii molekularnej z kategorii ‚naprawdę ostry cutting edge‚: takie jak, między innymi, użycie w szczepionce replikonu alfawirusa (szczepionki przeciw HIV oraz gorączkom krwotocznym), szczepionki DNA czy syntetyczne peptydy.

Istotną zmianą szczepionkowego krajobrazu jest to, że coraz częściej i więcej mówi się o i bada temat szczepionek na choroby niezakaźne. I wydaje się, że jest to dziedzina, gdzie czeka nas prawdziwa rewolucja: ze szczepionkami na różne formy raka, na choroby przewlekłe, na choroby autoimmunologiczne takie jak stwardnienie rozsiane oraz cukrzyca, czy na choroby neurodegenracyjne takie jak choroba Alzheimera. Jak widać temat rozlewa się, jak Wisła na Żuławach, i pisać możnaby o tym dużo, dużo i jeszcze więcej. Ja jednak chciałem dzisiaj podjąć jeden tylko ciekawy wątek tej historii: wątek dotyczący szczepionek przeciwko narkotykom, a w tym szczególnym przypadku – szczepionki na metamfetaminę.

Metamfetamina – pochodna, jak się łatwo domyślić, amfetaminy, jest dość szczególnym narkotykiem. Z jednej strony stosowana jako zatwierdzony przez FDA lek na ADHD czy w leczeniu otyłości, z drugiej zaś – jest środkiem niezwykle uzależniającym, a jej działanie dające podobne, ale znacznie bardziej wzmożone, efekty jak amfetamina, czyni ją pożądanym celem użytkowników środków pobudzających wszelkiego rodzaju. Walka z uzależnieniem od metamfetaminy do łatwych zaś nie należy: zespołowi abstynencyjnego towarzyszyćczęsto mogą ataki psychozy, których w dodatku nie da się leczyć farmakologicznie (w odróżnieniu od psychozy towarzyszącej np. schizofrenii). Mimo poszukiwania metod farmakologicznych, które pomogłyby w walce z uzależnieniem, do tej poty jedyne skuteczne formy leczenia to terapie psychospołeczne i behawioralne.

Zupełnie nową drogę w walce z uzależnieniami otworzyły jednak immunoterapie: leczenia polegające na stosowaniu przeciwciał reagujących z narkotykiem, wychwytujących go, zanim dotrze do receptorów; blokujących w ten sposób ścieżki przekazywania sygnału i hamujących uzależniające działanie tych środków. Wcześniejsze badania skupiły się między innymi na szczepionce antynikotynowej oraz antykokainowej, jednak próby stworzenia szczepionki przeciw metamfetaminie do tej pory zawodziły.

Drogi tutaj są dwie: tzw. pasywna (bierna) immunizacja, gdy pacjentowi po prostu podaje się przeciwciała, w przypadku metamfetaminy działała tylko częściowo. Znacznie bardziej efektywna byłaby jednak aktywna immunizacja, gdy pacjentowi podaje się substancję podobną do narkotyku (leku, czy też czegokolwiek innego, na co chcemy pacjenta uodpornić), wywołując w ten sposób reakcję immunologiczną. W tym drugim przypadku pacjent sam produkuje przeciwciała, a raz wytworzywszy je, organizm „uczy się” ich struktury i jest w stanie wytworzyć je znacznie szybciej i efektywniej najstępnym razem – na przykład gdy uzależniony pacjent spróbuje sięgnąć ponownie po używkę.

Problemem szczepionek przeciwko metamfetaminie było znalezienie właściwego haptenu: cząsteczki naśladującej narkotyk, którą podaje się za pierwszym razem wraz z białkiem towarzyszącym, aby wywołać pierwotną odpowiedź immunologiczną (bez tego białka układ immunologiczny organizmu nie zauważy haptenu). Podanie haptenu/narkotyku po raz kolejny nie wymaga już obecności wspomagającego białka, ponieważ jego struktura została przez organizm zarejestrowana.

Praca opublikowana w kwietniu w Journal of American Chemical Society, wyprodukowana przez grupę Kima Jandy, opisuje w detalach ich epicką podróż w poszukiwaniu haptenu o odpowiedniej strukturze, odpowiednim rozmiarze, odpowiedniej geometrii… A wykonali oni pracę niemal syzyfową (w której detale jednak się nie będę za bardzo zagłębiał). Dość powiedzieć, że do problemu podeszli bardzo systematycznie, robiąc najpierw symulacje teoretyczne, żeby określić, jak ten Święty Graal powinien wyglądać.
hapteny.jpeg
Wybrane projekty haptenów do szczepionki przeciwko metamfetaminie. /Za zgodą ACS: Moreno et al., JACS 133(17): 6587 ©2011

Następnie wzięli się za projektowanie: i tutaj musieli wziąć pod uwagę kilka aspektów, np. to, żeby ich hapten naśladował najlepiej najbardziej psychoaktywny enancjomer metamfetaminy, czy to, żeby dało się go łatwo i dużo doprowadzić do organizmu – bo nie wystarczy pacjentowi podać leku, jeśli go nie przyswoi…
Po tym etapie na scenę wkroczyli chemicy syntetycy, no i dali czadu.

synteza-haptenow.jpeg
Ścieżki syntezy haptenów MH6 i MH7. /Za zgodą ACS: Moreno et al., JACS 133(17): 6587 ©2011

Ostatnim etapem była charakteryzacja uzyskanych haptenów, najpierw w warunkach in vitro za pomocą testu ELISA, a następnie in vivo na myszach. Spośród zsyntetyzowanych sześciu haptenów, związki MH6, MH7 oraz enancjomer S związku MH2 są najbardziej obiecujące. Na razie oznacza to tyle, że myszy szczepione tymi związkami produkowały przeciwciała przeciwko metamfetaminie (obu jej izomerom!), nie zdychały od tej szczepionki i gdyby je naszła kiedyś ochota, żeby się metą sztachnąć, to pewnie szybko by im przeszła. Szczepionka dla ludzi to jeszcze nie jest, ale jest do niej już naprawdę niedaleko.

Plotkin, S. (2005). Vaccines: past, present and future Nature Medicine, 10 (4s) DOI:10.1038/nm1209
Moreno, A., Mayorov, A., & Janda, K. (2011). Impact of Distinct Chemical Structures for the Development of a Methamphetamine Vaccine Journal of the American Chemical Society, 133 (17), 6587-6595 DOI: 10.1021/ja108807j
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Terapia ibogainą - w leczeniu z uzależnień od opiatów, cracku i kokainy
[ external image ][ external image ]

http://www.awakeninginthedream.com/ibogaine.html
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Pruszków Corp. Wzlot i upadek polskiej cosa nostry
Marek Markowski, Gazeta Wyborcza


[ external image ]
FOT. ROBERT KOWALEWSKI

To były karki, ale z głową na karku. Dziś zakładaliby start-upy albo robili kariery w korporacjach. Z Arturem Górskim rozmawia Marek Markowski.

Artur Górski - ur. w 1964 r., pisarz, dziennikarz śledczy, z wykształcenia historyk, redaktor "Focus Historia". Wydał kilkanaście książek, w tym dokumentalne ("Świat tajnych służb", "Pięść Dawida. Tajne służby Izraela") i kryminały retro ("Al Capone w Warszawie", "Zemsta Fahrenheita"). Wszystkie tomy jego cyklu rozmów z szefem gangu pruszkowskiego, słynnym "Masą" ("Masa o kobietach polskiej mafii", "Masa o pieniądzach polskiej mafii", "Masa o porachunkach polskiej mafii", "Masa o bossach polskiej mafii") były na szczytach list bestsellerów.

Marek Markowski: Piąta książka o "Masie" i naszej mafii. To się robi niczym "Klan". Ile można? Zwłaszcza że "Pruszków" i "Wołomin" to jednak nie rodzina Corleone.


Artur Górski: A w czym niby polska mafia gorsza od Cosa Nostry, camorry czy 'ndranghety?

Choćby w stażu.

- Zgoda, pod tym względem włoskie mafie to co innego. Mają długie, sięgające średniowiecza tradycje, w części wywodzą się z tajnych stowarzyszeń niepodległościowych czy ludowych, ale jeśli idzie o lata 90., kiedy nasz świat przestępczy rozkwitał, jego metody, wpływy i zainteresowania wcale nie odbiegały od włoskich. A mafie amerykańska czy rosyjska? Włoska w Ameryce to raptem sto lat z okładem, te poradzieckie mają podobny staż jak nasza, a można by o nich mówić do końca świata. Więc materiał jest. I zapotrzebowanie, bo kolejne tomy sprzedają się coraz lepiej.

Może dlatego, że w gangsterach lat 90. odnajdujemy kogoś w rodzaju "wyklętych"? Czytają o nich 30-40-latkowie, którzy dziś noszą koszulki z wilczą paszczą, a wtedy mieli naście lat, wyrastali na blokowiskach, w podupadłych miasteczkach, z rodzicami pochłoniętymi tym, że zasiłek się kończy, i w "chłopakach z miasta" znaleźli wzór, z którym można się identyfikować: ludzi honoru spoza prawa, żyjących na własnych zasadach wbrew wszystkim.

- Oj, "Pruszków" i "wyklęci"... Unikałbym takich bezpośrednich skojarzeń, bo oberwie się nam obu. Ale coś w tym jest. Do półświatka trafiały chłopaki niepokorne, wyłamujące się z systemu, na swój sposób odważne. I skutecznie, choć niechcący, walczące z systemem - po 1989 roku z kapitalistycznym porządkiem, a w latach 80., kiedy rodziły się grupy przestępcze, z ludową władzą.

I dlatego w nowej Polsce tak trudno było sobie z nimi poradzić? Bo ludzie wierzyli, że to nasze kozaki?

- W PRL-u przestępcy byli inaczej traktowani niż dzisiaj. W pewnym sensie byli opozycją - walczyli z milicją, grali na nosie ORMO, ogrywali ubecję. Milicja, zwłaszcza lokalna, wręcz się ich bała, a ludzie to widzieli. Ale początki III RP to co innego, wtedy wygrali na dezorientacji społeczeństwa.

Wchodziliśmy do nowego systemu, przeciętny Kowalski nie wiedział, jak ta nowa Polska powinna wyglądać, jakie są rzeczywiste struktury, kto rozdaje karty. Oglądaliśmy "Dynastię", a potem podobnych ludzi widzieliśmy w telewizji, w gazetach. Wywiady, reportaże o tym, jak żyje nowa elita, opowieści, że biznesmeni są lokomotywą napędową nowej Polski.

Spora część tych ludzi, którzy pojawiali się na ekranach telewizorów jako wzorce osobowe, fundatorzy konkursów piękności czy nagród na festynach, była szemrana. Wiedziano albo wyczuwano, że doszli do błyskawicznego majątku pokrętnymi drogami, bo mają związek jak nie z przestępczością zorganizowaną, to z nowymi władzami albo z ludźmi dawnych służb, albo pływają w mętnej wodzie prywatyzacji, ale nikt się tym nie oburzał, bo wydawało się, że w kapitalizmie pewnie tak musi być - biznesmen funkcjonuje na trójpograniczu gospodarki, polityki i szarej strefy, takiej czy innej, i już.

Przyzwolenie społeczne przyzwoleniem społecznym, ale przecież ta bandyterka dotykała zwykłych ludzi. Kupiec ze szczęki czy raczkującej hurtowni po trzecim haraczu powitałby szeryfa z otwartymi rękoma. Wiadomo: niedoinwestowana policja, dziki Wschód, każdego można kupić. Ale byli starzy gliniarze jeszcze z milicji, mieli wtyki, nie było im wszystko jedno. A to nie były czasy Strasburga i ombudsmanów, wystarczyłaby jakaś prowokacja, łomot w komendzie i pozamiatane.


- Pan mówi: doświadczone milicyjne psy gończe. Właśnie - milicyjne. Oni wtedy odchodzili ze służby. Jedni negatywnie zweryfikowani, inni sami z siebie, bo byli wypaleni, nie odnajdywali się w nowych realiach albo szli na swoje - pracować dla biznesu czy robić biznes. Wszystko jedno, ważne, że brakowało doświadczonych i zahartowanych śledczych. Wydziały przestępczości zorganizowanej trzeba było budować od podstaw, to były niedoświadczone chłopaki, dosłownie bali się tych gangsterów.

Pamiętam te czasy jako cywil. Odnosiło się wrażenie, że policji prawie nie ma w codziennym życiu, na patrolach, na drogach. A dla gangsterów było jasne, że jeśli policja nie radzi sobie nawet ze zwykłym chuligaństwem czy wyrywaniem torebek, to hulaj dusza, piekła nie ma.

A przecież zmieniała się nie tylko policja. Na początku lat 90., na fali odreagowania opresji PRL-u i nowego patrzenia na relacje państwo - obywatel, zmieniał się cały aparat opresji, w tym więziennictwo. Jak mówi "Masa": chliw to było sanatorium, szło się z palnikiem gazowym, z magnetowidem, dostawa świeżego mięska co dnia. I nie chodziło tylko o to, że budżet więziennictwa trzeszczał i państwo przerzuciło utrzymanie więźnia na niego samego. Po prostu zapanowała swoboda i zniknął straszak. Wpadnę i zapuszkują? Proszę bardzo, w każdej chwili, bo tam jak w domu - wszystko wolno, nikt mnie nie tknie.

Może powinniśmy tęsknić za tymi czasami.

- Dlaczego?

Bo wtedy, jak szli przez miasteczko z bejsbolami, sklepikarz się opłacił, przechodzień zgiął w ukłonie: "Sie masz, Masa, zdrówko!", i miał spokój. Nie wtrącali się w życie. A dziś, kiedy przez to samo miasteczko idzie patrol patriotów z maczetami, nie wystarczy się ukłonić. Trzeba się dostosować.

- Owszem, "Pruszków" nie miał władczych ambicji, naczelnym motywem były pieniądze. Ale to, że gangsterzy nie chcieli rządu dusz, nie znaczy, że go nie sprawowali. Ludzie wręcz przechwalali się znajomościami w gangu: ten ma na mieście bratanka albo bratanek ma znajomego, albo przynajmniej znajomy bratanka zna kogoś, kto krąży wokół grupy afiliowanej przy "Pruszkowie" czy "Wołominie". A chłopcy czuli, że są na parnasie. I nawet nie uważali siebie za przestępców, tylko za idoli. Imponowali, bo mieli lepsze samochody, lepsze dziewczyny, lepsze ciuchy - i wiedzieli, że imponują. Czuli się wyjątkowi.

I mamy kolejne echo PRL-u. Bo imponowali nie tylko sukcesem, ale też plecami. Kiedyś trzeba było mieć szefa, który dorzuci kartek, znajomego urzędnika, który załatwi przydział na cement, albo kierowniczkę sklepu, żeby sprzedała pralkę spod lady. A w nowej rzeczywistości - kogoś, kto odzyska ukradzionego poloneza caro, załatwi koncesję, postraszy nieuczciwego wspólnika od sieci szczęk.

- Oczywiście "żołnierze" nie mieli dostępu do wielkiej polityki i gospodarki, ich plecy były dosłowne - duzi, silni, wiedziano, że gdzie oni, tam jest bezpiecznie, bo żaden drobny łobuz im nie podskoczy. Ale jak się znało bossa - nawet nie ze świecznika, bo ci operowali na poziomie krajowym, tylko średniego szczebla - to było dobrze. Bo prawdziwa polityka, ta istotna dla drobnego czy średniego przedsiębiorcy, dzieje się lokalnie. Kto znał gangsterów, ten miał koncesje, unikały go kontrole, dostawał gminne zlecenia.

Tylko skąd ci goście wiedzieli, jak robić rozległe interesy, zawierać sojusze, jak kogo rozegrać? Oni działali jak menedżerowie, a przecież w szeregi szły społeczne doły. Proste chłopaki, dobrze, jeśli po podstawówce, które nie chciały wylądować na budowie albo kuroniówce.

- Nie pan pierwszy się dziwi. Ktoś mi niedawno powiedział, że "Masa" opowiada nie o gangsterach, tylko o gościach od start-upów - pomysłowych, samoświadomych, bystrych, obdarzonych specyficznym poczuciem humoru i dużą inteligencją sytuacyjną. Ja sam lubię z nimi przebywać.

To proste - do grupy przestępczej nie mogły trafiać tłuki, bo mafia operująca wyłącznie bejsbolami daleko by nie zaszła. A jeśli się trafiały, to nie awansowały. Ktoś, kto piął się w górę, musiał prezentować pewien poziom inteligencji połączony ze sprytem i wiedzą o mechanizmach społecznych. Nawet jeśli nie czytał - a raczej nie czytał - podręczników do socjologii, to wyczuwał, gdzie, kiedy i jak nacisnąć, jak ludzie reagują. Ci ludzie spokojnie poradziliby sobie na kierowniczych stanowiskach w korporacji.

A czy szli w przestępczość z biedy?

- Ja z nizin, nie chciałem się stoczyć jak sąsiedzi, walczyłem o byt i przyszłość rodziny, Polska nic mi nie dała prócz kopniaków, więc musiałem wszystko wydrapać jej z gardła - prawie każdy gangster, którego spotykałem, zaczynał od takiej inwokacji.

Ale to tylko mit założycielski. Po pierwsze, nawet nie próbowali wydrapać sobie czegoś inną drogą, a po drugie - o tym się publicznie nie mówi, ale przynajmniej grupa pruszkowska miała w szeregach sporo inteligenckich, zamożnych dzieci. Mówię o chłopakach naprawdę wysokiej formacji intelektualnej i nazwiskach ze świecznika, którzy uznali, że im za ciepło, że nie przeżyją prawdziwej męskiej przygody, a w półświatku zagrają na nosie mamie profesorce, tacie przedsiębiorcy, całemu swojemu środowisku. To było jak przystąpienie do bohemy sto lat wcześniej - bunt i prowokacja.

A "Masa" dowcipkuje, że jego ludzie byli koneserami sztuki filmowej, ale ogarniali aluzje tylko z "Terminatora" i pornosów. Rozumiem, że te żarciki, bon moty, metafory, analogie, którymi skrzą się ich głosy w pana książkach, to robota redaktora?

- Większość z nich najczęściej czytała napisy na dolarach, ale oni naprawdę potrafią się posługiwać językiem. Jedno z drugim się nie gryzie. Dziennikarze docierają do takich ludzi teraz, gdy wypadli ze świata przestępczego i przeszli przez więzienie. A więzienie to uniwersytet - kto chce się nauczyć przestępczego rzemiosła, ten się nauczy, ale kto chce podnieść swoje walory intelektualne - tym bardziej. Spotkałem wielu, którzy przeczytali całe biblioteki, a nawet zrobili w puszce magisterki. Kiedy wychodzą po wyrokach, mam wrażenie, że rozmawiam z profesorami uniwersyteckimi - padają trudne wyrazy, odniesienia do literatury. Ba, bywa, że to skojarzenie jest słuszne - znam takich, którzy prowadzą wykłady z ekonomii dla kadr menedżerskich.

Nadmiar czasu, nuda i brak innych rozrywkowych opcji sprawiły, że zaczęły się budzić w nich potrzeby, których istnienia sobie wcześniej nie uświadamiali. Jeden chłopak z grupy szczecińskiej prosił mnie w liście, żebym mu przysłał Platona. Chyba trochę przeszarżował, jeśli idzie o możliwości poznawcze, ale sam pomysł wiele mówi: wyczuwał, czym może zaimponować, i wiedział, że to coś ważnego, prestiżowego, świadczącego o człowieku.

Pan mówi, że ich lubi. Mam wrażenie, że to coś więcej. "Masa" opowiada o swoich chłopakach jak o wesołej kompanii Kmicica, a pan nie kontruje, tylko mówi ich językiem, wplata slang...

- Ale w tej chwili chyba nie...

OK, dostosowanie formy do rozmówcy. Ale te pogaduchy z "Masą" o sportowych furach, pojemnościach, przyspieszeniach, ten kick-boxing?

- Kick-boxing i miłość do sportowych samochodów były wcześniej niż zainteresowanie światem przestępczym, chociaż to prawda, że one ułatwiły mi nawiązane relacji. Nawet nie dlatego, że zobaczyli, jaki ze mnie macho, raczej to ja mogłem ich łatwiej zrozumieć. Zaczynałem się bawić w sporty walki na początku lat 90., mniej więcej wtedy, kiedy oni rozkręcali kariery. Trenowałem w tych samych klubach. Pamiętam te duszne obskurne siłownie, te hale bokserskie, sale gimnastyczne, gdzie ćwiczyliśmy dżudo. Nie przyjaźniłem się z nikim, ale oni tam byli, opowiadali o marzeniach, zadaniach na jutro, a ja słuchałem melodii, języka, łapałem ich sposób myślenia, orientowałem się, jak widzą świat. I tak powoli zacząłem poznawać ludzi, którzy zostawali ochroniarzami w ówczesnych kultowych dyskotekach, tych Parkach i Hadesach, a kiedy rozbijał je "Pruszków", wchodzili w grupę. Aż się dziwię, że nie poszedłem z nimi!

Oni natrząsają się z frajerów. Dwojakiego rodzaju: z frajerstwa zwykłych Kowalskich, którzy truchleli na ich widok, kiedy wchodzili do restauracji, i frajerstwa, które kręciło się wokół nich i udawało wirażków.


- Że niby jestem dla nich frajerem? Myślę, że chyba mnie szanują i ufają. Weszliśmy w pewną - jak by to powiedzieć - może nie zażyłość, ale relację. Wiedzą, że mogą mi powiedzieć więcej niż innym dziennikarzom, wiedzą, że kumam i że nie wszystko napiszę. Udało mi się, bo jestem uczciwy, mówię im jasno: coś tam wiem, ale nikogo nie udaję, nie chcę być traktowany jak jeden z was.

Kiedyś jeden zapytał Jarka: "Masa, czemu ty mu to wszystko gadasz?". A on: Bo on jest taki sam gangster jak ty czy ja, tylko inaczej".

Skąd pewność, że panu nie łżą?


- Napisałem pięć tomów i jeszcze nikt mnie nie straszył prawnikami. To nie jest tak, że ja sobie słucham i bezkrytycznie przelewam wszystko na papier.

To oczywiste, że pan weryfikuje fakty i nazwiska. Mnie chodzi o sferę obyczajową - czy nie koloryzują, kiedy opowiadają, jak barwne mieli życie, z kim to nie robili interesów, jakich to rozpierduch nie robili. Skoro robią sobie jaja ze wszystkiego, to może i teraz rechocą, jak wkręcili pismaka.

- Na tej zasadzie to możemy podważyć wszystkie wspomnienia wojenne, pamiętniki łagierne i relacje podróżników. Muszę w pewne rzeczy wierzyć. A niektóre niewiarygodne historie weryfikują się samoczynnie, kiedy panowie S, X, Y i Z opowiadają o tej samej akcji czy imprezie i te opowieści się pokrywają. Zresztą oni wiedzą, że nie mogą przegiąć z gawędziarstwem, bo wystawią się na pośmiewisko w środowisku.

Niech będzie, że te wjazdy na dyskoteki czy uliczne wyścigi po pijaku z panienką świadczącą w trakcie usługę to prawda. Ale po co im były te mołojeckie popisy? Przecież tisze jediesz, dalsze budiesz.

- To wiedzą dzisiejsi przestępcy. A też wtedy były inne czasy. Oni wychodzili z założenia, że takie akcje to element wizerunku, budują mit silnej, bezwzględnej, gotowej na wszystko grupy. Gdyby wtedy nie wchodzili ostro, toby ich nie było, pozostaliby pruszkowskimi obszczymurami, którzy tu zwiną poloneza, tam wejdą na kwadrat po telewizor, obrabują kiosk. Wszyscy musieli się ich bać.

Tylko żeby było jasne - oni robili to świadomie, planowo, ale nie musieli się specjalnie przełamywać. Było im z tym dobrze. Mieli to we krwi. Dziś ci panowie mają 50, 60 lat, a z ich tonu, błysku w oku przebija, że gdyby tylko mogli, tak samo by weszli: "kurwa, morda, kelner!", i zadymili w restauracji jak wtedy.

Czyli te karki, łańcuchy i "szelesty" wynikały z tego? Nie mówię, że od razu koszule z monogramem, ale przecież w 1991 czy 1992 roku były też inne wzory mafijnego looku, można było nosić opaleniznę do T-shirtu i dwurzędowej marynarki jak u bossów z "Miami Vice".


- Akurat ten wizerunek łysego pakera w dresie w dużej mierze wykreowaliśmy my, dziennikarze, i to długo po fakcie. Oni wyglądali fatalnie z dzisiejszej estetycznej perspektywy, ale wtedy wcale się nie wyróżniali, przeciwnie - doskonale nadążali za modą. Oczywiście szeregowcy jeździli na robotę i do kościoła w dresach, ale od pewnego szczebla noszono się elegancko. Dzisiaj śmiejemy się z białych marynarek do czarnych skórzanych spodni i koszuli w kwiaty od Versacego, ale wtedy tak samo chadzali szanowani biznesmeni z pierwszej ligi.

I nie było tak, że obyte gwiazdy mediów czy przedsiębiorcy nosili się papuzio tylko na wieczorną potańcówkę, a chłopaki z miasta nie rozumiały konwencji i przychodziły odziane sportowo na koktajl w klubie biznesu. Oni doskonale znali dress code, są zdjęcia, jak na przyjęciu w pięciogwiazdkowym hotelu siedzą w smokingach.

Przemoc też wykreowały media? Bo jak czytam o tych siekierach, odciętych palcach, wydłubanych oczach, przejeżdżaniu samochodem, to myślę nie o włoskiej mafii, tylko o meksykańskich narcotraficantes. Ta sama obłąkańcza przemoc dla przemocy.


- To nasza optyka: dogadajmy to jak człowiek z człowiekiem i spotkamy się w pół drogi, a jak nie wyjdzie, to załatwmy problem czysto, schludnie, bez hałasu, niepotrzebnego cierpienia i ścian we krwi. Tak samo jak w rozpierduchach tu chodziło o emploi i efekt. Oni mówią tak: e, dziś, jak ktoś się odgraża, że "ja ci, kurwa, przypierdolę", to ma na myśli plombę, w najgorszym razie zwyczajny łomot. Wtedy to biło się naprawdę! Tak, żeby położyć człowieka na granicy życia i śmierci. A biło się tak po to, żeby nauczyć raz na zawsze, a innym pokazać, jakie są konsekwencje błędu. Dziś to niepotrzebne, bo i przestępczość się zmieniła.

A jeszcze proszę pamiętać, że wtedy w całym społeczeństwie było większe przyzwolenie dla przemoc. Łagodnieliśmy stopniowo, więc nie zauważyliśmy zmiany obyczajów, ale ówczesna brutalność w porachunkach domowych, w stadionowych bijatykach, wobec dzieci, zwierząt dziś nie mieści się w głowie.

Mają wyrzuty sumienia?

- Tak. A jeśli nie wyrzuty sumienia, to przynajmniej strach, że ta sprawiedliwość jeszcze przyjdzie. Nie taka w mundurze, kiedy śledczy dokopią się przemilczanych występków, tylko irracjonalna. Wielu gangsterów nie wychodzi wieczorem z domu, bo mają poczucie, że po ulicy krążą duchy.

Tylko czyje? Kumpli po fachu, których kazali odstrzelić, czy tych anonimowych dzieciaków, co się przekręciły od prochów, tych dziewczyn sprzedanych do burdelu? Myślą w tak abstrakcyjnych kategoriach?

- Nie chcę przeceniać ich moralności i empatii, to raczej kwestie indywidualne. Znam takich, którym do głowy nie przyjdzie cokolwiek roztrząsać, takich, którzy wzruszają ramionami: źle robiłem, ale dajmy spokój, było, minęło, i takich, którzy uświadomili sobie - z całą wyrazistością - co robili i że bardzo bolałoby, gdyby to spotkało ich i ich bliskich. Ci wiedzą, że to gryzące sumienie zostanie z nimi na długie lata.

Zadowalają się tą świadomością czy idą dalej i próbują zadośćuczynić?


- Szczeciński gangster, niejaki "Ślepak", pracuje jako wolontariusz w hospicjum dla dzieci.

Te winy, które odkupuje, to takie bardziej niewinne albo janosikowe, jak prochy, tiry, haracze, kradzione fury, czy te najcięższe? Porwanie, gwałt, sprzedaż do burdelu?


- Handel żywym towarem to inny proceder, raczej wschodni. Nasi chłopcy chętnie korzystali z ofiar tego handlu, ale bez refleksji, co za tym stoi. Ściągali z agencji haracz w naturze, nie zastanawiając się specjalnie, że dziewczyny obsługują ich pod przymusem.

A co z lojalnością? Filmowy poeta mafii Martin Scorsese pokazuje szekspirowskie dramaty: zeznawać i ocalić siebie? Nigdy, honor największym majątkiem mężczyzny. A w krajowych "Chłopcach z ferajny" ten się rozpruł, tamten zostawił swoich ludzi na lodzie, jeszcze inny sypał więcej, niż od niego oczekiwano.


- "Masa" podkreśla za każdym razem: "ta charakterność jest chujem podszyta". Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego i charakterność to bajka, wielki mit wykreowany na potrzeby rekrutacji i społeczeństwa.

Każdy wydawał każdego, a celowali w tym szefowie. Nie było jak w amerykańskim filmie, że do puchy przychodzi prawnik w garniturze za tysiąc dolarów, wyjmuje złotą papierośnicę i mówi: "Przysłał mnie don, słuchaj, będzie tak i tak". Bossowie zostawiali swoich ludzi na lodzie, nie zapewniali obsługi prawnej, nie interesowali się rodzinami. Nawet nie fatygowali się wysłać paczek do więzienia. Jeszcze potrafili zarobić na kolegach, były historie, że szef skrzykuje ściepę na dzieci chłopaków, którzy są w kliwie. Worek się zapełniał, a potem nikt tych pieniędzy nie zobaczył.

Wszyscy zdradzali wszystkich. Zarząd podawał na tacy swoich ludzi, żeby policja zadowoliła się płotką, i odwrotnie - jak szefowi noga się powinęła, to żołnierze uciekali pod bezpieczniejszy sztandar.

Nie potępiam ich, bo trudno być wiernym i nadstawiać karku za kogoś, nawet gdy grupę spaja idea, a co dopiero kiedy chodzi tylko o kasę. Ale denerwują mnie te prasowe opowieści, jak to ktoś poszedł siedzieć za innych, bo w końcu zaczynamy ich idealizować jak romantycznych rycerzy.

Starzy siedzą albo wyszli z interesu, nowa generacja pracuje w białych rękawiczkach - wyłudzenia VAT, finanse, handel narkotykami na wielką skalę. Czy ktoś jeszcze próbuje zbudować wybić się na przestępczości w dawnym stylu? Wie pan: skrzyknę koleżków, zadiluję, przejmę dyskotekę, wjedziemy na jakiś bazar i całe miasto będzie mówiło o grupie białołęckiej czy tarchomińskiej?

- Nową książkę kończę historią spotkania w Hiltonie, na którym obgadywano reaktywację. Scena jest dość groteskowa, bo nie dość, że goście są znani i rozpracowani, to przecież mamy XXI wiek, każdy smartfon robi transmisję na żywo. Takich rozważań "a może by znowu..." było więcej, kilku watażków nawet próbowało, ale szanse na wejście do tej samej rzeki niewielkie. Choćby dlatego, że młodzi nie dopuszczą starych, którzy już nie mają realnej siły ani wpływów, a mogą skompromitować i skierować reflektory w niewłaściwą stronę.

Rozboje, wymuszenia, haracze - to będzie istniało tak długo jak ludzkość, ale nad poziom dzielnicy, miasteczka, może województwa się na tym nie wyrośnie. Zresztą nie tylko na tym, bo niezależnie od branży stworzenie grupy, która będzie taką mafijną pajęczyną, ogólnokrajową korporacją z wszechstronną działalnością, zarządem, współpracą z innymi korporacjami, już jest niemożliwe. Małe grupy są bardziej operatywne, elastyczne, nie muszą się nikomu opłacać ani opowiadać, nie ryzykują, że w miarę ekspansji wejdą komuś w paradę, i mniej się rzucają w oczy. O wielu z nich centralne organy ścigania nawet nie wiedzą albo nie widzą w nich zagrożenia.

Po co ci starzy próbują coś rozkręcać? Z sentymentu? Źle im w roli rentierów?


- Rozczaruję pana. Większość z nich nie opływa w luksusy na Lazurowym Wybrzeżu.

Słucham? "Masa" mówi o milionach spływających co tydzień. W dolarach, nie w nowych złotych.


- Oczywiście. Ale też podkreśla, że te pieniądze przebalowano.

Kto wpuścił pieniądze w ziemię, ten je ma, ale takie przypadki nie są liczne. Ktoś próbuje w gastronomii, ktoś organizuje nielegalny hazard, inny prowadzi interesy międzynarodowe na niewielką skalę typu "taniej kupię, drożej sprzedam", jeszcze inny rozkręca lichwę. Drobne geszefty, raczej kioski niż banki. Jeśli komuś uda się wejść w deweloperkę, to ho, ho, jest gość.

Zaraz, jak to przebalowano? Ile lasek można zabrać odrzutowcem na Bahamy? Jak się kupi sto roleksów, to zawsze się je spienięży. Pewnie można codziennie pić whisky po 5 tysięcy dolarów, ale liczba dostępnych beczek jest ograniczona.


- Znam ich skłonność do przesady w każdej dziedzinie, a wtedy żyli tak, jak gdyby jutra miało nie być. Byli młodzi, mało który zdawał sobie sprawę, że świat się zmienia, społeczeństwo i struktury państwa krzepną, technologia zmienia życie i te miliony nie będą spływały co tydzień bez końca. Łatwo przyszło, łatwo poszło.

Ot, scenka - kilku poszło w Pruszkowie do baru przy stacji kolejowej. Przy każdej kolejce rzucali kelnerce paczki banknotów, a pili cały wieczór. Następnego dnia kobieta poszła do salonu po samochód. No więc jeśli przepuścili nowe auto jednego dnia na rutynowej wódce w Pruszkowie, to ile mogli przepuścić na tygodniowych wakacjach na Seszelach? A oni jeździli po świecie cały czas. Ciągłe rauty w najlepszych hotelach, miejscówki jak z Bonda. "Masa" kupił na Lazurowym Wybrzeżu dom i pojawił się w nim raz.

Oni szastają kasą, łamią sobie nawzajem nogi, zdradzają się, ale jednak są rycerscy. Przynajmniej pod jednym względem: kobiet i dzieci nie ruszają. Chyba że wtedy byli tak młodzi, że jeszcze nie zdążyli dorobić się rodzin.


- Akurat tej zasady przestrzegano: bliskich przeciwnika się nie rusza. Pamiętam historię z wojny z rodziną Niewiadomskich, bossów "Wołomina". Pruszkowscy chcieli zastrzelić "Dziada", ale snajper - to określenie na wyrost, ale dobrze brzmi - już miał palec na spuście, gdy zobaczył, że w samochodzie obok celu siedzi żona. I nie strzelił.

Naturalnie zawsze znalazł się ktoś, kto chciał być cwańszy, groźniejszy, wybić się i łamał zasady. Przecież rodziny gangsterów dla okupu nie uprowadzali harcerze, tylko koledzy po fachu.

A jak już się napili, zdemolowali dyskotekę i zabawili się z kelnerkami, to wracali do domu i co? Składali z dziećmi lego, odprowadzali do przedszkola, a potem szli skosić trawnik?

- "Masa" zdecydowanie oddzielał rodzinę od pracy. Starał się, żeby żona nie słuchała rozmów o interesach, spotkania służbowe nie odbywały się w domu. I trzymał dzieci z dala od biznesu. To wyszło im na dobre - jedno jest finansistką, drugie prawnikiem.

W większości drugie pokolenie już należy do inteligenckiej elity, ale wielu ojcom nie przeszkadzało, że koledzy bawią się i gadają o robocie przy dzieciakach. Nawet jeśli nie przyuczali do zawodu - a byli i tacy - to te dzieciaki nasiąkały atmosferą i etosem. No i "Masa" z kolegami co rusz napomykają: syn tego założył własną grupę, córka tamtego wyłudza VAT, syn kogoś diluje albo wymusza haracze. A taki "Maniek" vel "Stary Klepak" z "Wołomina" tak się starał, żeby fach przeszedł na syna, że młody "Klepak" został zastrzelony, kiedy po śmierci ojca - też w egzekucji - próbował ogarnąć gang.

"Masa" i jemu podobni zostali świadkami koronnymi również z troski o przyszłość dzieci. Ale czy naprawdę są bezpieczne? Dziś nie wystarczy wywieźć takiego zdrajcę na drugi koniec kraju i kazać zapuścić brodę. Maile, komórki, bankomaty, przypadkowy wakacyjny wpis kogoś z rodziny na Fejsie - za takim koronnym ciągnie się elektroniczny ślad.

- Jasne. Ale z tego, co wiem, "Masy" naprawdę szukają. Wyrok śmierci na niego potwierdzano kilka razy, chociaż nie wiadomo, na ile poważnie, bo w okolicznościach alkoholowo-rozrywkowych. Może być i tak, że nikt go nie szuka, bo wszyscy wiedzą, że gdyby "Masie" coś się stało, od razu będzie wiadomo, po kogo wysłać ekipę antyterrorystów. Ale jednak o tych wyrokach się mówi, a przecież nigdy nie wiadomo, czy komuś nie odbije palma.

O "Pruszkowie", "Wołominie", "Nikosiu", Ryszardzie Boguckim, "Słowiku", "Krakowiaku", "Pershingu", "Rympałku" i tak dalej już sporo wiemy. Ale przecież po Polsce kręcili się Rosjanie, Czeczeni, Jugosłowianie - a o nich cisza. To było tylko tło albo wymysł scenarzystów "Ekstradycji"?

- O, żaden wymysł ani tło. Mafia rosyjska tu działała, chociaż nie tak jak w "Psach", gdzie nasi są tylko ekspozyturą grupy sołncewskiej, a tak naprawdę władzę w Kraju Priwislanskim trzymają Rosjanie. Potrafiliśmy obronić niezależność. W latach 90. było kilka spięć, ale nasi się nie patyczkowali, gdy widzieli, że ktoś obcy się panoszy. "Wołomin" odstrzelił w Poznaniu "Malowanego", rezydenta Rosjan, w Szczecinie zginął Wiktor Fiszman, o którym mówiło się, że jest zza Buga, czyli od Białorusinów.

Ale jeśli inne grupy chciały tylko robić pieniądze, to się dogadywano. Weźmy Stadion Dziesięciolecia, który był pod rządami Czeczenów i Rumunów. Zarabiali, nie szumieli, uiszczali opłatę za prawo do działania i procent od zysków.

Byli jeszcze Kolumbijczycy, ale oni działali jak przedstawicielstwo handlowe. Sami nie robili tu interesów, tylko zawierali umowy i dostarczali towar.

Większa delegacja przyjechała, kiedy służby przechwyciły w 1993 roku na statku "Jurata" ponad tonę kokainy wartej miliony dolarów. Zachowywali się bardzo groźnie, ale wszyscy wiedzieli, że chcą zbadać sytuację i choć mają groźnych zawodników, to rozumieją, że są w gościach.

Za to Jugosłowianie z reguły omijali Polskę i od razu walili do Reichu. Ich interesował handel bronią i żywy towar, ale raczej dostarczali tu dziewczyny, jak w całej Europie, niż coś organizowali.

Zaraz, rozumiem, że Rosjanie czy Czeczeni. Ale Rumuni? Może jeszcze Wietnamczycy?

- A żeby pan wiedział, chociaż to późniejsze czasy. I o nich niewiele wiadomo, bo jak przeniknąć do wietnamskiej diaspory? Biały tajniak raczej będzie się rzucał w oczy, trzeba wychować wietnamskiego. Ten sam kłopot jest z mafiami afrykańskimi.

To może nasze lęki uchodźcze są uzasadnione? Na razie nikt nie pcha się drzwiami i oknami do Polski, ale jeśli Schengen przetrwa, to w końcu zrobi się nam społeczeństwo multikulti, a w nim spora grupa syryjskich czy marokańskich chłopaków bez perspektyw.

- Oni już tu są. Czasami bywam na warszawskiej Pradze. Na Targowej róg Zamoyskiego jest kamienica, kiedyś piękna, dziś rudera, w ruderze brama, a przed bramą panowie o ciemnej karnacji. Ludzie podchodzą, zagadują, coś przechodzi z ręki do ręki. Popytałem, podobno to niewinne szmuglowane papierosy.

Oni raczej się nie wtopią w nasze gangi. Ale w cudzoziemskie? Czemu nie. Zwłaszcza że one już tu operują. Są azjatyckie, afrykańskie. Hermetyczne, podobnie jak Wietnamczycy.

Może są hermetyczni i związani lojalnością plemienną czy klanową, ale społeczność jest na tyle mała, że bez inwigilacji widać, że coś kipi i kto żyje ponad stan.


- Tylko że nie bardzo wiadomo, jak te diaspory są licznie i kto tak naprawdę jest kim. Te grupy są doskonale zorganizowane. Policjanci mówią, że widzą dużo więcej ludzi niż rejestrują paszportów. Pięć, sześć osób na jednym dokumencie, zmieniają się twarze, papiery zostają, ale trudno cokolwiek udowodnić, bo nikt nie zna języka, ciał nie ma, nie wiadomo, gdzie się podziewają. Ktoś zginął w porachunkach, ktoś umarł śmiercią naturalną, wskakuje następny.

A poza tym - po co się nimi zajmować? Nikomu nie przeszkadzają, siedzą na bazarach, sprzedają klapki, koszulki i przyprawy, coś tam między sobą załatwiają - komu to przeszkadza. To osobny świat pod swoją własną kontrolą. Dopóki nie wybuchają bomby i ich lewe interesy nie mają konsekwencji dla społeczeństwa, policja specjalnie się nie rwie, żeby ich rozpracowywać.

Mówisz: "mafijny kiler", i widzisz oczyma wyobraźni małomównego dżentelmena w prochowcu. Albo byłego komandosa, którego traumy pchnęły na ciemną stronę mocy. Albo narwanego, niebezpiecznego jak wąż outsidera w skórzanej kurtce.

Ile wspólnego te filmowe klisze mają z zabójcami, którzy strzelali na zlecenie "Wołomina", "Pruszkowa", gangu "Krakowiaka"? Byli, jak mówią plotki, zimnymi zawodowcami po chrzcie bojowym w Afganistanie? A może raczej przypadkowymi desperatami, którzy musieli regularnie zabijać, żeby przeżyć do pierwszego? Jarosław Sokołowski, jeden z największych polskich gangsterów, którego zeznania przeciwko kolegom z "Pruszkowa" były początkiem końca ogólnopolskich, niemal jawnych grup przestępczych, opowiada o nich Arturowi Górskiemu w książce "Masa o kilerach polskiej mafii".
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Miejska maryśka
Aleksandra Lipczak, Gazeta Wyborcza

[ external image ]

Nie będziemy czekać, aż wyratuje nas rząd - powiedział burmistrz zadłużonego miasta. I zaproponował dzierżawę ziemi pod uprawę konopi. Czemu nie - odpowiedzieli mieszkańcy.

Bilet do Rasquery proszę. Kierowca autobusu puszcza oko i pociąga znacząco nosem: - A wiesz, co trzeba zrobić, żeby pozbyć się kryzysu? Rozdać ludziom marihuanę, wszyscy będą colocados. Pasażerowie pękają ze śmiechu. "Colocado" to po hiszpańsku "upalony", ale i "ustawiony".

Witamy w Rasquerze, miasteczku marihuany, villa cannabis, pueblo maryśki. Nie znajdziecie tu pomarańczy, chociaż rosną tuż za górami, gdzie jest cieplej, znajdziecie za to migdałowce, czereśnie i oliwki. Nie znajdziecie policji ani strażaków - trzeba po nich dzwonić do innego miasteczka. Nie znajdziecie też na razie cannabis sativa, konopi siewnych - przynajmniej oficjalnie. Znajdziecie restaurację, sklep z serami, cukiernię i 900 mieszkańców, z których 308 powiedziało w referendum "tak" marihuanie.

Autobus zajeżdża pod bar, jeden z dwóch w miasteczku. Po placyku biega pies, cisza jak makiem zasiał. Maj, a żar się z nieba leje. Nie dajcie się zmylić ciszy - to cisza po burzy.

***

29 lutego burmistrz trzeciego najbardziej zadłużonego miasta w Katalonii stanął przed radą miejską i powiedział: spójrzmy prawdzie w oczy, w Rasquerze jest marihuana. Tylko od nas zależy, co z tym zrobimy.

Powiedział też: nie będziemy czekać, aż wyratuje nas rząd, sami bierzmy się do dzieła. I zaproponował dzierżawę ziemi stowarzyszeniu z Barcelony pod uprawę konopi. Plantację, która przyniesie 40 nowych miejsc pracy plus centrum badań nad marihuaną, dzięki któremu Rasquera stanie się światowym punktem odniesienia.

Dlaczego nie - odpowiedzieli mieszkańcy. Dokładnie: 56 proc. z nich.

***


Dzwonię do urzędu miasta, żeby umówić się na rozmowę. - Proszę pani - odpowiada urzędniczka - o marihuanie nic nie wiem, mogę za to opowiedzieć o białej kozie.

Bo to koza wyjątkowa, z której rasquerianie są dumni. Zanim przetoczyło się marihuanowe tornado, to właśnie z niej słynęli, bo koza biała to jedyna kozia rasa wyhodowana na katalońskiej ziemi. Dzięki kozie, która dziś wcale biała nie jest, tylko zazwyczaj czarno lub brązowo nakrapiana, żyły i zarabiały pokolenia.

A może pomówimy o pastissets? Kolejnej miejscowej specjalności - ciastkach z nadzieniem na bazie moscatelu, które kształtem przypominają pierogi, tyle że przypieczone i posypane cukrem? Albo o lokalnym winie, wybornej oliwie z pierwszego tłoczenia lub pysznym kozim serze?

- Nie, teraz przyjdzie marihuana i wszystko zmiecie - denerwuje się 22-letni Joan z baru Mart~. - Bestialstwo.

***

Dlaczego maryśka? - A dlaczego nie? - mówi burmistrz Bernat Pellissa, zerkając zza grubych szkieł, spod których wypełzają cienie pod oczami. Wiedział, że niezłe fandango zmalują, ale żeby dziennikarze do nich specjalnie z Korei albo Polski jechali, to już mu się w głowie nie mieści.

Pellissa, w fotelu burmistrza od dziewięciu lat, miał na Rasquerę ekopomysł. Przemysłu tu nie ma, są lasy, góry i rzeki. Stawiał więc na agroturystykę, lokalne produkty. Plus politykę leśną, bo już im podczas suszy w latach 90. o mały włos wszystkie lasy nie spłonęły. Atomowi i sprzedaży krajobrazu, prywaciarzom mówił nie, chociaż tak ciągną inne miasteczka z regionu. Inwestował, ale długi rosły.

- Jestem z nich dumny - mówi - bo każde euro widać na ulicy. Kiedy obejmował urząd, w Rasquerze były drogi do wyasfaltowania. Internet dopiero trzy lata temu podłączyli. Zainstalował centralne ogrzewanie w szkole, postawił fontannę, restauruje stare miasto. Niezbędne, jak mówi, inwestycje. Jak basen - czy można sobie wyobrazić, że byli ostatnim miastem w powiecie bez basenu?

- Basen to konieczność? - pytam.

- Oczywiście! Kto by tu przyjechał w sierpniu, gdy nie ma się gdzie wykąpać? W Hiszpanii to nie przejdzie.

Dług sięgnął 1,3 mln euro. Burmistrz przestał nawet pobierać pensję, żeby mieć z czego zapłacić współpracownikom. Więc kiedy przyjechali do niego ze stowarzyszenia z Barcelony - wysłuchał, przemyślał i powiedział: dlaczego nie.

Tak powstał najgłośniejszy plan antykryzysowy, o którym słyszała Europa.

***


Kiedy w Rasquerze płonęły lasy, w Barcelonie i innych miastach Hiszpanii też zaczęło się dymić, tyle że w prywatnych klubach palaczy marihuany. Dziś jest ich 500, najwięcej w Katalonii i Kraju Basków. Bo prawo w Hiszpanii jest, jak w wielu krajach, dziurawe. Konsumować marihuanę można, byle nie w miejscach publicznych. Za zamkniętymi drzwiami i prywatnie - proszę bardzo, byle wszyscy byli pełnoletni.

Ledwo przekraczam próg barcelońskiego stowarzyszenia ABCDA, które chce dzierżawić ziemię w Rasquerze, a już każą mi wyjść ("To prywatny klub") i odsyłają do prawnika. Udaje mi się tylko dojrzeć zadymioną kanciapę, paru czarnoskórych facetów z dredami i dwoje pracowników wpatrzonych w ekrany komputerów. - Szum medialny wokół projektu trochę ich przerósł - tłumaczy adwokat Oriol Casals z biura DMT Advocats, które współpracuje z "ruchem cannabijskim".

Na rozmowę zgadza się położony o 15 minut spacerem klub Airam. Z przaśnego lokalu trafiam do designerskiej przestrzeni z jazzem i świeżymi sokami (bez dodatku marihuany). Są tu adwokaci, artyści, młodzież i starsi, cały przekrój społeczny, choć Airam, które chce przełamywać rastafariańskie stereotypy, stawia przede wszystkim na członków chic.

- Co muszę zrobić, żeby zostać członkinią? - pytam Ester Salmerón, rzeczniczkę klubu.

- Mieć 21 lat, być poleconą przez innego członka albo mieć wskazania medyczne, co potwierdzi klubowy lekarz, i płacić co roku składkę 20 euro.

Dzięki temu uzyskam dostęp nie tylko do pierwszorzędnej marihuany (za dodatkową opłatą), ale i porad lekarza, a nawet lekcji angielskiego, pilatesu i warsztatów z coachingu dla aktorów. - Jesteśmy klubem, nie szukamy ludzi, którzy przychodzą po prostu palić skręty - podkreśla Ester.

Jest legalnie, higienicznie i poprawnie aż do bólu - nawet żeby wejść do środka na wywiad, trzeba wypełnić stertę papierów. Kluby działają jednak w prawnej próżni. "Wychodząc, schowaj intymną przyjaciółkę w miejscu intymnym" - ostrzega plakat z rysunkiem fioletowych slipek, bo zdarza się, że policja przeszukuje kieszenie wychodzących. To samo z plantacjami. Choć stowarzyszenia są oficjalnie zarejestrowane, marihuanę uprawiają po kryjomu. Bo ile można posadzić marihuany na użytek własny lub klubu - nie wiadomo, wiadomo tylko, że nie może być na sprzedaż ani dla osób trzecich.

- Plantacja w Rasquerze to nic nowego - zapewnia Ester. - Uprawy są wszędzie. W końcu stowarzyszenie takie jak Airam, które ma 9 tysięcy członków, materiał skądś brać musi. Nowością jest tylko to, że znalazł się polityk, który nie udaje, że ich nie ma.

***

Zanim rasquerianie ruszyli do domu kultury na referendum, w miasteczku odbyła się konopiana agora. Emeryci, rolnicy, urzędnicy, bezrobotni i młodzi dyskutowali i poznawali właściwości cannabis sativa, która niedługo może wyrosnąć im pod nosem. Spotkali się z lekarzem, wysłuchali osobistych opowieści. Konsumentka opowiadała, jak marihuana łagodzi jej bóle miesiączkowe, księgarz mówił o przyjemności palenia, a chory psychicznie, że przed snem pije mleko z marihuaną na uspokojenie.

A potem był dzień głosowania i jakby tornado przez miasto przeszło. Zjechali się dziennikarze z Korei, USA, Rosji, nawet Al-Dżazira przyjechała nad rzekę Ebro. Imię Rasquery cztery razy obiegło świat, choć wcześniej o jej istnieniu pies z kulawą nogą nie wiedział. Nawet na swoich ciastkach pisali: "Pastissets z Tortosy", bo Tortosę to przynajmniej ludzie w Hiszpanii kojarzą.

Cieszy się Sonia Benaiges ze spółdzielni rolniczej Santo Domingo. Dobrze, że o nich mówią, nawet jakby mieli mówić źle. Coraz mniej oliwy sprzedają, a teraz będzie reklama. Cieszy się właścicielka cukierni Piol Puig, bo jak ma być zysk dla miasteczka, to ona jest za. Cieszy się Domingo, budowlaniec, bo chociaż kiedyś żył jak król, już dwa lata jest bez pracy, a może będą ludzi do uprawy szukać.

Inni się denerwują, że z nich małpy robią. Zwłaszcza odkąd przyjechała ta łajza w czerwonej miniówie z Telecinco, krwiożerczej telewizji rodem z Almodóvara, wpakowała się jednemu z mikrofonem na traktor i nie chciała zleźć, księdza prowokowała, aż ją w zakrystii zamknął. Denerwuje się Joan z baru Mart~, że wszystkim się Rasquera będzie kojarzyć z marychą, jakby praca pokoleń, żeby miasteczku zapewnić dobre imię, na marne poszła. Denerwuje się szef opozycji, bo dziennikarka z Polski do niego dzwoni w tak absurdalnej sprawie.

Gdzie ma być plantacja, to tajemnica ukrywana lepiej niż miejsce niedawno odkrytych prehistorycznych malowideł, które UNESCO strzeże przed turystami. Wiadomo, że w sumie to 7,5 hektara, że będą dwie szklarnie, supernowoczesne ogrodzenie i ochrona. Dług ma się zwrócić w dwa lata, będą pieniądze na ochronę lasów, znajdzie się praca dla ludzi. Urząd miasta powołał firmę zarządzającą marihuanowym projektem i centrum badań nad leczniczymi właściwościami konopi.

Świetlana przyszłość maluje się przed Rasquerą, tylko nie wiadomo, czy plantacja powstanie. Jak tylko w referendum zapadła decyzja na tak, na projekt siadła prokuratura. Temat jest śliski, co prawnik, to opinia. Są wątpliwości: kto ma transportować zioło, żeby nie zaistniał przerzut? Jak zagwarantować, że 2,5 hektara konopi to tylko dla prywatnego użytku? I czy urząd miasta ma prawo się bogacić na uprawie narkotyków? Miasteczko żyje w zawieszeniu.

Rada starszych, która co dzień okupuje placyk przy fontannie, na wieść, że ma do czynienia z kolejną dziennikarką, zasępia się i zapada w ostentacyjne milczenie. Jeden z reprezentantów decyduje się w końcu przemówić. Z kieszeni wyciąga pożółkłą książkę z kowbojem na okładce.

- O Dzikim Zachodzie. Proszę czytać.

"Odkąd zobaczyłem uzależnionych od marihuany, nie mogę spać" - mówi bohater. - Ja też nie mogę - mówi reprezentant, otwierając szeroko zaskakująco błękitne oczy - Niby mówią, że to ziele lecznicze, ale przecież i narkotyk, a ja narkotykom się sprzeciwiam. Mam synową z Kolumbii, to wiem, co mówię. Ale jak sąd powie, że to legalne, to gęba na kłódkę. Góra rządzi.

Juanita i jej trzy 80-letnie siostry głosowały za. Chociaż ona o marihuanie dowiedziała się dopiero z telewizji, bo z domu prawie nie wychodzi, siedzi w salonie otoczona wypchanymi zwierzątkami, co je jeszcze mąż nieboszczyk upolował.

- W telewizji mówią, że szkodliwe to jest dopiero to białe, co się w żyłę wstrzykuje. A jak zaczęło się zamieszanie w Rasquerze, zadzwonił lekarz, który leczył teścia jej syna, jak miał raka, i powiedział, że dla chorych marihuana jest dobra.

- O wnuki się pani nie boi? - prowokuję. - Ci, co mają palić, palić będą, będzie ta plantacja czy nie. Gorsze dla młodych od palenia bezrobocie.

- Palił pan kiedyś? - pytam faceta w barze, na oko 60 lat. - Podobno w wojsku się paliło, ale ja się tam pić nauczyłem - mówi. Jest za plantacją, bo może praca się znajdzie. Marihuany nie zna, ale niech każdy robi, co chce, w końcu trzydzieści parę lat żyjemy w demokracji. Pamięta z dzieciństwa, jak przechodziła Guardia Civil, a wszyscy dreszczy dostawali. Poza tym może miasteczko się trochę rozrusza. Kiedyś jak grała Barça, w barze był tłum, teraz cztery osoby. Ludzie wolą 5 euro zaoszczędzić, zamiast piwko strzelić.

Z tym się zgadza placykowa rada: - Rolnicy ledwo koniec z końcem wiążą. Ludzie nie kupują oliwy jak kiedyś, wybierają taką z supermarketu, bo tańsza, jakąś chemią się trują. 20 lat temu litr oliwy sprzedawało się za więcej niż teraz. To samo z winem. Ludziska wolą się piwa napić, nie to, co kiedyś, do obiadu litr schodził. Mówi się, że kryzys najpierw widać w stolicy, a jak już dotrze do miasteczek, to bardzo źle jest.

***


Burmistrz się denerwuje, jak go pytają, czy nie było mniej kontrowersyjnego planu antykryzysowego. - Nie "kontrowersyjnego", ale innowacyjnego - poprawia. - Plantacje są i tak - mówi.

W samej Katalonii na czarnym rynku krąży co najmniej 15 milionów euro miesięcznie. Skoro są zyski, dlaczego nie przekierować ich z pożytkiem dla społeczeństwa? Żeby było jasne - on żadnej propagandy nie uprawia. Dzieci do 20. roku życia trzeba kontrolować. A kontrolować łatwiej, kiedy się sprawy ureguluje, a nie, jak teraz, na dziko uprawia.

- A pan konsumuje? - pytam.

- Nie wyznam nigdy w gazecie, że palę od 20 lat, ale też nie ukrywam. Zresztą w miasteczku, w którym mieszka 900 osób, wszystko o sobie wiemy. Poza tym, proszę pani, popalać skręty w Hiszpanii to zwyczaj co najmniej normalny.

Widać to w słowniku. - Jak się mówi na sprzedawcę narkotyków po polsku? - pyta mnie prawnik Oriol Casals w biurze w modernistycznej kamienicy w centrum Barcelony. - Diler? Zimno, bezosobowo. A u nas swojsko: "Wielbłąd". Wielbłąd to znak intymnego związku Hiszpanii z cannabis, tak bliskiego, jak bliskie są sobie brzegi Półwyspu i Afryki Północnej. To z Maghrebu, z hiszpańskich kolonii, przenikał tu zwyczaj palenia skrętów. Rekruci i legioniści poznawali od Berberów smak haszu, a potem szmuglowali go do Hiszpanii. Stąd wzięły się "wielbłądy" - pierwsi dilerzy często wywodzili się z oddziału Legii Cudzoziemskiej, który symbol wielbłąda nosił w klapie.

Ale dlaczego mówić tylko o Afryce, rolnicza, nasłoneczniona Hiszpania też jest oswojona z tematem. Od niepamiętnych czasów uprawiało się tu konopie - na włókno i liny, ale czy przy okazji ktoś sobie czasem nie zapalił? Podobno w Rasquerze jest 101-letnia pani, która pamięta skręty z czasów młodości - mówi Oriol - ale może to tylko miasteczkowa legenda.

Jeśli ktoś coś wie na ten temat, to 22-letnia Amparo Benaiges, która w koszulce z napisem "I (listek marihuany w kształcie serca) Rasquera" - produkcie sprytnej katalońskiej firmy, która w referendum zwęszyła okazję do biznesu - obsługuje klientów w barze De Baix należącym do jej rodziców. - Jestem za marihuaną! Jak w coś wierzę, to do śmierci.

- A starsi w Rasquerze palą? - podpytuję.

- Nikt się otwarcie nie przyzna. Ale są tacy, co lubią sobie skręta zapalić na święcie miasta albo w sylwestra. Ja palę parę skrętów w tygodniu, żeby się zrelaksować, na koncertach, jak dostaję okres. Hoduję dwie roślinki na tarasie, a jak mi zabraknie, uderzam na czarny rynek, czyli do koleżanki. Takich, co sprzedają, jest u nas nie jedna i nie dwie. I tak w każdym miasteczku. Bo taki to i z nas wesołkowaty kraj! Do Anglii jadą ludzie zwiedzać muzea, a u nas co się robi? Imprezuje.

- Proszę nie robić z Hiszpanii i Rasquery jakiejś europejskiej Kolumbii - ochrzania mnie Bernard Farnós, szef rasqueriańskiej opozycji z konserwatywnej partii Convergencia i Unió. Irytuje się, kiedy przytaczam statystyki mówiące, że konsumpcja marihuany w Hiszpanii zalicza się do najwyższych w Europie. - W całej Europie są przecież ludzie, którzy palą i piją, i nikt się tym nie bulwersuje, prawda? Opozycja nie jest przeciw marihuanie. Nawet w szpitalach podaje się leki na jej bazie. Tylko że ta plantacja to kiepski projekt. Humbug. Po hiszpańsku mówi się, nomen omen: sprzedawać dym. - Szkoda, po prostu szkoda, że Rasquera nie będzie znana w świecie ze swoich wybitnych pastissets.

A może pastissets z marihuaną? Krążą już plotki, że cukiernie szykują się do ich produkcji. - Bzdura - zaśmiewają się w Piol Puig. - Marihuana jest dla Barcelony, my jej tu nawet nie zobaczymy. Będzie ochrona, kamery. Przecież będziemy świecić twarzą przed całym światem. W głosie właścicielki pobrzmiewa legendarny kataloński seny - rozsądek i rzeczowość. - Byle było legalnie. Uprawa jak każda inna, a peseta to peseta.

***


Po placyku biega pies, niebo się chmurzy, a Rasquera się wycisza. Teraz niech się głowią Baskowie, którzy się w swoim parlamencie dogadują, jak uregulować plantacje dla klubów. Co będzie w miasteczku, nie wie nikt. Nie wiadomo, co z plantacją, nie wiadomo, co z burmistrzem, który miał się podać do dymisji, jeśli w referendum wynik będzie niższy niż 75 proc.

Na razie jest dumny, że 70 proc. mieszkańców wzięło udział w referendum. Prawdziwa demokracja - nie na Plaza del Sol ani w centrum Barcelony, ale w małej Rasquerze. - Gdybyśmy teraz zarzucili projekt, to bylibyśmy jak ten, co płynie i płynie, a potem kapituluje przy samym brzegu - mówi. Ale musi już lecieć. Teraz się trzeba szykować na majowe święto kozy. Zjedzie się parę tysięcy ludzi, pasterze ze stadami. Marihuana marihuaną, ale są pilniejsze sprawy.

Zagaduję starszyznę zgromadzoną na placyku. - Teraz rozmawiamy o czereśniach i migdałach. Bo się zbliżają zbiory. A jak spadnie deszcz, to się zrobi ciapa, będzie klapa i dobranoc wszystkim. I proszę się spieszyć, bo autobus ucieknie. Następny dopiero w poniedziałek.






Sposób na kryzys. Marihuana...

Maciej Stasiński, Gazeta Wyborcza

Katalońskie miasteczko Rasquera uchwaliło w pierwszym tego typu w Hiszpanii lokalnym plebiscycie, że wydzierżawi grunt publiczny pod plantację marihuany. Plantacja pomoże spłacić miejskie długi i da pracę 40 osobom.

Rasquerę w prowincji Tarragona zamieszkuje 804 dorosłych mieszkańców. Jak reszta Hiszpanii miasteczko ma kłopoty. Kryzys trwa od czterech lat i końca nie widać. Rasquera tonie w długach, a ludzie nie mają pracy. Hodują co prawda kozy i mają z nich przedni ser, uprawiają gaje oliwne i wytwarzają wyśmienitą oliwę, ale wszyscy z tego nie są w stanie wyżyć.

W końcu lutego rada miejska zagłosowała za oddaniem 7,5 ha gruntów 5 km od miasta stowarzyszeniu palaczy marihuany z Barcelony. Stowarzyszenie liczy ponad 5 tys. członków i złożyło ofertę na wydzierżawienie gruntu pod plantację marihuany za 1,3 mln euro. Siew, uprawa i zbiór mają dać pracę 40 mieszkańcom.

Większość radnych była za, ale wybuchła awantura. Jedni radni krzyczeli, że marihuana to kryminał, przyjadą gangi, poleje się krew. Drudzy, że to szantaż, bo plantacja nikomu nie szkodzi, a miasto się wzbogaci. Dyskusja przeniosła się na ulice i do barów miasteczka i trwała ponad miesiąc. W końcu burmistrz zarządził referendum.

Do Rasquery ściągnęli dziennikarze z Hiszpanii i ze świata. Przyjechały telewizji z Francji, Korei Płd., a nawet arabska Al-Dżazira. Zanim znany był wynik referendum, miasteczko już stało się sławne i zarobiło na wizytach gości mnóstwo pieniędzy.

We wtorek poszło głosować 555 spośród 804 uprawnionych. 308 głosowało za "planem antykryzysowym miasta", czyli dzierżawą marihuany, 239 było przeciw.

Głosowanie jest wiążące, ale spory trwają. - Z narkotyków żyją dilerzy, wda się w to wszystko policja i w końcu wyrzucimy tylko publiczne pieniądze w błoto - mówił we wtorek Francisco Garrido, który głosował przeciw trawie.

Jego sąsiedzi byli innego zdania. - Od dawna nie sprzedawaliśmy tyle chleba co teraz - cieszył się Florenci Miró. A Eugeni Gil i brat burmistrza, zarazem właściciel knajpy La Seu, paradowali po miasteczku w koszulkach z malunkiem liścia konopi indyjskich i napisem: "Rasquera, la Catalunya tropical".

- Ja tam za twardymi narkotykami nie jestem, ale głosowałam za, bo to dobre dla nas. Jeśli odrzucilibyśmy tę propozycję, to plantacje poszłyby sobie gdzieś indziej. Zresztą marihuanę u nas uprawiano i tak od zawsze, tyle że po cichu, i sprzedawano w torebeczkach - broniła plantacji 80-letnia Paquita Torres. Jej dwie wiekowe siostry też głosowały za.

Burmistrz Bernat Pellisa liczył na jednak lepszy wynik. Powiedział, że jak wygra mniej niż 75-proc. większością, poda się do dymisji. W środę już nie był taki skory do rezygnacji. Zapowiedział tylko, że w najbliższych dniach rada miasta zdecyduje ostatecznie, co robić.

Bo nie jest jasne, czy plantacja będzie legalna, czy nie. Hiszpańskie prawo niby zakazuje uprawy, handlu i reklamowania marihuany, ale posiadanie dla celów osobistych i spożycie są legalne. Stowarzyszenie ABCDA, które od kilku lat walczy o legalizację marihuany w Hiszpanii, i za nim miasto twierdzą więc, że prawo nie zostanie złamane.

Uprawa będzie zaspokajała wewnętrzne potrzeby członków prywatnego stowarzyszenia, którzy zażywają trawkę w celach terapeutycznych lub rozrywkowych, ale nią nie handlują ani nie czerpią innych zysków. ABCDA dowodzi, że plantacja będzie ogrodzona i strzeżona, żeby nic nie wpadło w niepowołane ręce.

Sprawę badają jednak i rząd Katalonii, i hiszpańska prokuratura, bo podejrzewają, że plantacja to jednak przestępstwo. Jednak do czasu otrzymania ekspertyz wstrzymują się z zajęciem stanowiska.

Pełnomocnik rządu ds. narkotyków Francisco de As~s Bab~n uważa, iż "spożywanie marihuany przez kilka tysięcy osób ze stowarzyszenia nie może być nazywane spożyciem przez osoby prywatne". Jego zdaniem nie może być mowy o działalności niekomercyjnej, czyli bez zysku, jeśli stowarzyszenie jest w stanie zapłacić miastu 1,3 mln euro za plantację.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Odkryto gen alkoholizmu
mark

[ external image ]

Na razie u myszy, ale uczeni są zdania, że uzależnienie od alkoholu u niektórych ludzi też ma podłoże genetyczne. Kiedy gen jest "zepsuty", łatwo wpaść w nałóg. Genetycznie zmodyfikowane gryzonie robiły wszystko, byle tylko zdobyć alkohol. Z czasem były bezustannie pijane.

Normalne laboratoryjne myszy nie interesują się alkoholem i piją go bardzo mało lub wcale, kiedy mają wybór między wodą a napojem z domieszką procentów. Jednak, gdy gryzoniom zmodyfikowano gen Gabrb1, dosłownie rzuciły się na "flaszkę". Wolały pić alkohol niż wodę - aż 85 proc. ich dziennego spożycia płynów stanowiły drinki o mocy wina. Zwierzęta tak się uzależniły, że wykonywały każdą, coraz trudniejszą prace, którą stawiali przed nimi naukowcy, byle tylko zdobyć alkohol. Z czasem były bezustannie pijane.

Zespół badaczy z pięciu brytyjskich uczelni opublikował wyniki swoich badań w piśmie "Nature Communications".


Dr Quentin Anstee, hepatolog (specjalista od schorzeń wątroby), z uniwersytetu wNewcastle: - To niewiarygodne, kiedy się pomyśli, że tak maleńka zmiana w zapisie ledwie jednego genu może mieć kolosalny wpływ na złożone zjawisko, jakim jest uzależnienie od alkoholu.

- Kontynuujemy pracę, by stwierdzić czy ten gen ma podobny wpływ na ludzi. Choć trzeba zdawać sobie sprawę, że u człowieka uzależnienie od alkoholu jest dużo bardziej skomplikowane, bo w grę tu wchodzą jeszcze czynniki środowiskowe, np. wpływ otoczenia - wyjaśnia.

Zmiana, której dokonali naukowcy, dotyczyła pojedynczej mutacji w parze zasad w zapisie genetycznym genu Gabrb1. Koduje on podjednostkę (jedną z pięciu), która jest ważnym składnikiem receptora GABA w mózgu.

GABA (kwas gamma-aminomasłowy) nazywany jest aminokwasem hamującym, a jego receptor - receptorem hamującym. Receptor ten, oprócz miejsca wiążącego kwas, rozpoznaje również m.in. leki takie jak: barbiturany, bezodiazepiny (środki uspokajające), a także alkohol.

Okazuje się, że mutacja genu Gabrb1 powoduje, że receptor GABA aktywuje się samoistnie nawet przy braku bodźca, który normalnie go pobudza. Te zmiany w jego działaniu (wywołane zmianą w jego budowie) są najbardziej widoczne w rejonie mózgu, który odpowiada za kontrolowanie przyjemnych odczuć oraz w tzw. układzie nagrody. Zmutowane gryzonie miały zatem stale pobudzony układ nagrody, odczuwały przyjemność, pijąc alkohol, i dlatego robiły wszystko, żeby zapracować na drinka.

Prof. Howard Thomas: - Wiemy z wcześniejszych badań, że także u ludzi GABA jest zaangażowany w kontrolę spożycia alkoholu. Dobrze, że udało nam się ustalić mechanizm działania tej mutacji u myszy, zanim będziemy starali się wpłynąć na ten proces najpierw u gryzoni, a potem może u ludzi.

Uczeni wciąż badają, w jaki sposób i dlaczego jedni silnie uzależniają się od alkoholu, a drudzy nie - mimo że wszyscy zaczynają od jednego kieliszka.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Problem alkoholizmu wśród kapłanów Kościoła Katolickiego



Oblicza samotności
Z ks. Wacławem Oszajcą rozmawia Michał Okoński

MICHAŁ OKOŃSKI
: - Przed kilkoma tygodniami poruszyła nas wiadomość o biskupie, który pod wpływem alkoholu spowodował wypadek samochodowy. Jeden z księży-bohaterów książki Jana Grzegorczyka "Adieu" mówi: "Szkoda, że wśród apostołów nie było jednego z problemem alkoholowym, byłby jakiś patron dla nas". Dlaczego księża sięgają po kieliszek?

KS. WACŁAW OSZAJCA: - Z tego samego powodu, co i wszyscy inni. My przecież jesteśmy z tej samej gliny. Jedni bardziej podatni na alkohol, inni mniej; niewykluczone, że wielu księży-alkoholików zaczęłoby pić i bez trafienia do seminarium.


Głód ciała, głód domu

Poza tym należymy do grupy podwyższonego ryzyka, podobnie jak np. lekarze czy policjanci. Są więc specyficznie "księżowskie" powody. Pierwszy dotyczy nie tylko prezbiterów, nie tylko biskupów, ale także zakonników i zakonnic - a więc wszystkich, którzy składają śluby czystości. Znajdujemy się w trudnej sytuacji, bo nie bardzo umiemy wyrazić nasze pozytywne emocje: przyjaźń, miłość, nawet koleżeństwo. W normalnym życiu te najgłębsze uczucia człowiek wyraża poprzez ciało. Nie tylko podczas stosunku seksualnego, ale też w mnóstwie innych gestów, które rodzą się między bliskimi sobie ludźmi. A my jesteśmy odcięci od języka ciała, mamy w sobie bardzo mocną blokadę. Alkohol może dać złudne poczucie relaksu, więc człowiek coraz częściej do niego wraca, żeby się rozluźnić.

- Rozluźnić się, żeby złamać celibat czy rozluźnić się, żeby o zapomnieć o jego ciężarze?

- Żeby zapomnieć i żeby stworzyć sobie pewnego rodzaju namiastkę. To zgubne przede wszystkim dla młodych, ponieważ oni najczęściej jeszcze nie pogodzili się z tajemnicą, z którą muszą żyć w stanie duchownym: z jednej strony odcięcie od własnej cielesności, a z drugiej od wyrażenia siebie w tym, co cielesne. Formatorzy, magistrowie nowicjatu, ojcowie duchowni powinni pomóc tym ludziom zrozumieć, że w nich zawsze będzie pewnego rodzaju niespełnienie, a więc i głód, jeśli chodzi o możliwość wyrażenia siebie przez ciało.

Powód drugi: plebania i klasztor dla wielu księży, zwłaszcza młodych, nie jest domem. Zdarzają się ludzie, którzy traktują te miejsca jak hotel, gdzie się człowiekowi należy obsługa, bo przecież on się poświęcił, wybierając taką trudną drogę. Ale bywa i tak, że to przełożeni nie potrafią stworzyć domu. Dopóki proboszcz będzie tylko pracodawcą, który dysponuje pieniędzmi i czasem swoich podwładnych, dopóty ci ludzie nie będą wiedzieli, co to wspólnota; nie będą mieli oparcia w drugim człowieku. Będą samotni i będą uciekać przed samotnością, a najbardziej poręcznym i powszechnie tolerowanym sposobem jest alkohol.


Diabeł parafialny

Problem w tym, że plebania jest często traktowana jako beneficjum, miejsce zarobkowania. Proboszcz jest w tym świecie wszystkim, natomiast wikary żyje z jego łaski. Wyobraźmy sobie chłopaka, który wyszedł z seminarium. Przeżywa pierwszy, najtrudniejszy okres kapłaństwa, musi się nauczyć żyć z ludźmi, pośród ludzi i dla ludzi. Co go spotka na pierwszej placówce? Jaki wzór osobowy pokaże mu proboszcz, jaki styl pracy? W jaką duchowość go wprowadzi? Myślę, że tu jest do odkrycia rola, jaką w diecezji powinni sprawować biskupi - to biskup tworzy prezbiterów. Nie może być tak, że przyjeżdża do parafii na wizytację i nawet nie wejdzie do pokoju wikarego, nie zapyta, gdzie ten młody ksiądz siebie widzi, co mu wychodzi, a co nie. W naszym zakonie nazywamy to ,,rozeznawaniem": ja ze swoim przełożonym mam obowiązek być szczery, on ma obowiązek szacunku dla mojego zdania. Posłuszeństwo bowiem nie polega na tym, że przełożony może zrobić ze mną, co chce, tylko że nad nami jest Ktoś, komu obaj mamy służyć. Jeśli odniesienia do Chrystusa zabraknie, wtedy mamy dyktaturę, a podwładni wyrabiają w sobie mentalność niewolnika: jak najmniej wysiłku, jak najwięcej korzyści.

- Ale po alkohol sięgają nie tylko młodzi księża.

- Bo w życiu księdza są różne etapy. Koło pięćdziesiątki problem samotności jest przeżywany inaczej: myśli się o starości bez domu, bez dzieci, na dobrą sprawę nawet bez przyjaciół... Jeśli wcześniej myślało się o robieniu kariery, a nie o służbie, jest już jasne, że się nie będzie biskupem, nie trafi się na lepszą parafię. Tu wraca problem formacji duchowej księży. Bo jeśli zabraknie żywej wiary, mocnego związania z Chrystusem, które będzie się objawiało w całej gamie przeżyć natury emocjonalnej (nawet wątpliwości czy buntu przeciwko Bogu), nie znajdzie się np. mocnego uzasadnienia dla celibatu. Nikt przecież nie zechce marnować życia na samo sprawowanie obrzędów, choćby były nie wiem jak piękne i mądre. Nie wystarczy też człowiekowi rzekomo większa wolność (w końcu żyje sam), bo ta wolność się przeciwko niemu obróci i zacznie ją zapełniać: "zamieni żądzę na pieniądze", popadnie w alkoholizm, stanie się karierowiczem albo kompletnym cynikiem. Całą gamę takich postaw pokazuje Grzegorczyk w "Adieu". Ataki na niego, ale i popularność książki, biorą się z pokazania źródeł naszych problemów.

- Są takie miejsca, gdzie nawet najsilniejszy duchowo ksiądz nie wytrzyma dłużej niż kilka lat. Dla jednego to może być hospicjum, dla innego antyklerykalna szkoła albo parafia, w której wydaje się, że nikt z wiernych nie przejmuje się tym, co mówisz...

- Albo taka parafia, gdzie wszystko wydaje się na ostatni guzik zapięte: tam, gdzie kuchnia dobra, pieniądze nie najgorsze i proboszcz uprzejmy, też nieraz dochodzi do tragedii.

Nie wystarczy, że parafia będzie porządnym punktem usługowym, nie wystarczy nawet to, że proboszcz będzie bardzo miły, jak też nie wystarczy to, że będzie próbował być ojcem dla młodszych kolegów. My nie mamy być dla siebie ojcami i synami, nawet biskup nie ma być dla nas ojcem. Ojca mamy w niebie, a my jesteśmy dla siebie braćmi. I jesteśmy sobie dani, żeby siebie nawzajem w wierze i miłości umacniać.

Stoi przed nami przemyślenie tego, co się nazywa karierą czy awansem w Kościele. Uważam, że takie pojęcie powinno zniknąć nie tylko z języka kościelnego, ale przede wszystkim z naszego serca.

- Księża mówią o lepszym i gorszym klasztorze czy parafii...

- A za tym się bardzo często czai diabeł i ludzka krzywda. Na małych parafiach wiejskich, które się nieustannie wyludniają, proboszczom zaczyna brakować pieniędzy nawet na utrzymanie domu. W miastach jeszcze jest dobrze, czasem bardzo dobrze. Może trzeba myśleć o wspólnotowym zarządzaniu pieniędzmi - o tym, że bogatsza diecezja wspiera uboższą? To kwestia nie tylko solidarności, ale i sprawiedliwości. Ksiądz, który ma w ciągu roku więcej pogrzebów niż chrztów i ślubów w ciągu pięciu lat, ma prawo do szczególnego wsparcia. Z jednej strony wsparcia materialnego - on nawet na katechezie nie może zarobić, bo szkoły mu się wyludniły... A z drugiej wsparcia duchowego, bo przecież ma do czynienia z ginącym Kościołem, z ginącą parafią. Jest zupełnie sam pośród ludzi starych, opuszczonych przez dzieci: z dala od innych księży, z dala od duszpasterstwa innego niż pogrzeby. Co się dziwić, że siada wieczorem na pustej plebanii, zmęczony i zniechęcony, włącza telewizor i wyciąga butelkę.


Kiedy Jezus nie wystarcza


- Stres w pracy kapłańskiej musi być czymś bardzo silnym: spowiedzi, nieraz towarzyszenie przy czyjejś śmierci, cierpieniu...

- Mówiłem, że jesteśmy grupą podwyższonego ryzyka. Po żadnym człowieku nieszczęścia nie spływają jak woda po kaczce. Prezbiterem się jest na okrągło, dzień i noc. Jeśli się o tym zapomni, nieszczęście gotowe. Nie można zbyt długo grać, odstawiać księdza, bo się popada w schizofrenię. Nic wtedy człowieka nie cieszy, bo nie jest ani celibatariuszem, ani mężem; jedną nogą na plebanii, drugą w domu kobiety, która też nie wie, kim jest - kochanką, żoną, gospodynią? Tymczasem trzeba stanąć przed ołtarzem i mówić nowożeńcom o miłości, o czystości małżeńskiego życia, mówić przerażonym śmiercią kogoś bliskiego o radości życia, biznesmenom o etyce pracy... Takiego rozdwojenia nie można zbyt długo dźwigać.

Ja jestem księdzem od 1971 r. - z czego pierwszych 16 lat w diecezji, a od 1987 w zakonie. I mam poczucie, że miałem w życiu ogromne szczęście. W Lublinie trafiłem do wspaniałej parafii - św. Pawła, a w zakonie też czuję się u siebie. Nie jestem sam. Wieczorem wiem, że ktoś do mnie zajrzy choćby po to, żeby obejrzeć "Panoramę". Wyciągamy piwo, gadamy, czasem ja idę do kogoś. Pukam do drzwi, jeśli mnie zaprosi - wchodzę, jeśli nie - nie narzucam się, bo wiem, że ten człowiek akurat potrzebuje samotności. To, że mogę z kimś usiąść, sprawia, że nie potrzebuję uciekać, kiedy nie wystarcza - a są takie chwile - samo towarzystwo Jezusa. Bywa, że się zaplączę, wpadnę w matnię, przed którą innych ostrzegam i chronię - wtedy błogosławieństwem jest pewność, że mam, jak mówi Ignacy z Loyoli, przyjaciół w Panu, to znaczy mogę pójść do współbrata, do przełożonego i powiedzieć - pomóż, rozgrzesz.

Czasem od nas, duchownych, świeccy za dużo wymagają. Angażują się w przyjaźń z nami, zapominając, że jesteśmy w ich parafii tylko przez jakiś czas i że wkrótce będziemy musieli zacząć od nowa - dla innych. Bo parafia jest Pana Boga, a nie najfajniejszego nawet księdza. Czasem to strasznie trudne, bo zaprzyjaźnisz się z kimś, a wiesz, że będziesz musiał walizkę spakować. W pewnym momencie można popaść w cynizm: dosyć tego, będę trzymał dystans, jak sprzedawca, który się uśmiechnie, bo to popłaca, ale nic więcej.

Na dodatek to, co z natury rzeczy nas, prezbiterów, miało stawiać przy człowieku i kazało być z nim twarzą w twarz - sakramenty - też stało się tylko obrzędem. W konfesjonale ci w oczy nie popatrzę, na Mszy stoisz bardzo daleko. Nawet udzielenie sakramentu chorych jest aktem, gdzie nie ma na dobrą sprawę tego najważniejszego - intymnego kontaktu z drugim człowiekiem. W każdym z tych przypadków nie musi tak być, ale często tak jest. Myślę, że ludzie uciekają z Kościoła nie tylko ze złej woli czy warunków zewnętrznych - np. dlatego, że muszą zarabiać i nie mają czasu. Oni po prostu czego innego od nas oczekują; chcą, żebyśmy byli nie tyle pasterzami czy duszpasterzami, co towarzyszami w ich drodze, tymi, którzy pomagają, podpierają, a prowadzi Kto inny. Wydawałoby się, że to abstrakcja i marzenie jakichś mistyków. Ale coraz bardziej widzę, że bez tego nie da się dobrze służyć Temu, którego nazywamy jedynym kapłanem. Że przychodzi czas Kościoła; czas na poważne potraktowanie wiary w Kościół.


Prawo do błądzenia

Nie da się rozmawiać o "księżych problemach" bez rozmowy o księżej duchowości. Człowiek choćby nie wiem co robił, jeśli zrezygnuje z tego, co Miłosz nazywa "sięganiem po niemożliwe", będzie musiał znaleźć jakąś dechę, którą będzie przygniatał duszę. Może to być alkohol, ale może być także np. pracoholizm.

- W formacji księdza trzeba nauczyć go upadać... Ks. Grzegorz Ryś pisał kiedyś, że pogoń za idealnym księdzem jest usiłowaniem budowania Kościoła obok Ewangelii. "Kościół Ewangelii nie jest Kościołem herosów. Najważniejszym jego doświadczeniem (z którego się rodzi!) jest doświadczenie grzechu i przebaczenia"...

- Kiedy człowiek jest najpiękniejszy? Dotychczas mówiono, że piękny jest ten, który jest kryształowo czysty - taki model Ryś słusznie krytykuje. Kiedy się spojrzy przez pryzmat poezji, szerzej - sztuki, ale też przez pryzmat konfesjonału - widać, że człowiek najpiękniejszy jest wtedy, kiedy ma odwagę bić się w piersi i mówić ,,moja wina". Wielkość chrześcijanina polega na tym, że bierze odpowiedzialność za wszystko i nawet trochę więcej, nie odbiera winy jako nieszczęścia, tylko jako coś, co go buduje (pomijam w tej chwili patologie). Trzeba samemu umieć robić rachunek sumienia i trzeba umieć wysłuchać grzechów drugiego człowieka. W konfesjonale, ale i w rodzinie czy wśród przyjaciół. Powiedziano: ,,odpuszczajcie sobie grzechy nawzajem". Nie chodzi o ekshibicjonizm: ktoś tam wychodzi w kościele i daje świadectwo, jakim to był grzesznikiem, a teraz się nawrócił i jest święty. Chodzi o to, żeby dać człowiekowi prawo do rozwoju, a więc również prawo do błądzenia.

Bo jak my, katolicy, reagujemy na upadki księży? Ze współczuciem czy z satysfakcją? Zapominamy, że ten, który się wyśmiewał z pijanego ojca, nosi imię Cham. I że takie nieszczęście jest sprawdzianem dla tego, na ile jesteśmy chrześcijanami. Niedawno poznałem historię parafii, w której proboszcz przyglądał się, jak wikary popada w alkoholizm, a taksówkarze przywożą mu dziewczęta z agencji towarzyskiej. Cała wieś gadała, a nikt nie miał odwagi zająć się tym człowiekiem. I kiedy w końcu zapytano proboszcza, czy nie próbował mu pomóc, padła odpowiedź: "Przecież ja go na odchodne przycisnąłem i pocałowałem, a nawet dałem pieniądze".

Oburzamy się, potępiamy albo wyśmiewamy się z człowieka, ale nie chcemy mu pomóc. Jego nieszczęście nas wcale nie boli, przeciwnie: myślimy, że skoro proboszcz może, skoro biskup czy wikary może, to co dopiero my. Z drugiej strony to także nasza wina, księży, bo próbujemy się postawić ponad Kościołem, ponad wierzącymi i udawać, że jesteśmy niepokalanie poczęci. Pamiętam taki poradnik dobrego wychowania dla księży, gdzie było powiedziane, że jeśli ktoś dzwoni do plebanii, to nie powinniśmy wychodzić natychmiast, tylko musimy przywdziać sutannę i biret, a potem wziąć brewiarz pod pachę. Taki ksiądz nie zagraża ani naszemu lenistwu, ani naszemu świętemu spokojowi.

- A może to ludzie oczekują od księży, żeby byli na piedestale, święci, bez skazy?

- Wystarczy się przejechać pociągiem w koloratce i bez koloratki. Jeśli jesteś w koloratce, masz łatwy żywot. Z jednej strony są ci, którzy ciebie lubią, z drugiej ci, którzy będą cię atakować. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie dowiesz się prawdy.

Jest chrześcijański sposób reagowania na alkoholizm - czy to księdza, czy biskupa, czy świeckiego. To ma nas boleć. Ma w nas budzić troskę. To sprawdzian tego, czy wierzymy w Kościół.


Do kurii czy do mamy

- Problem w tym, że alkoholizm jest społecznie akceptowany. Słyszałem kiedyś takie zdanie: "Może pić, byle nie gadał z ambony, że to grzech".

- Mimo wszystko ludzie mają dobrze ustawioną hierarchię wartości. Tolerują alkoholizm, tolerują nawet to, że ksiądz ma dziecko, natomiast nie cierpią innego uzależnienia - kiedy ksiądz staje się materialistą, staje się pazerny i wszystko tej pazerności podporządkowuje.

- A może, wiedząc, co to w Polsce znaczy - że z alkoholem wiążą się tysiące nieszczęść - księża nie powinni sięgać po wódkę?

- Abstynenci na pewno mogą dawać mocne świadectwo. Ale mogą też narobić dużo złego. Kiedyś na pielgrzymce zjawił się desant: trzy abstynentki, damy w słusznym wieku, zaczęły mówić do studentów, że alkohol to trucizna, diabelski wymysł. Ktoś przytomnie zapytał: to co ze Mszą zrobić, gdzie jest również wino? Kluczem do wszystkiego jest umiar.

Sam miałem w życiu różne okresy, byłem zatwardziałym abstynentem, i byłem człowiekiem, który lubi wypić. Teraz zaczynam być bardziej cnotliwy, bo żołądek i głowa już nie ta. Ale wiem, że to nie diabeł wymyślił alkohol. Problemem jest natomiast kultura picia i kulturalne obchodzenie się z człowiekiem, który sobie podpił. Jeśli jestem gospodarzem i widzę, że mój gość popił tak, że ledwo się na nogach trzyma, to nie powinienem go wypuścić, zwłaszcza jeśli ma kluczyki od samochodu. Tak można by uniknąć wielu dramatów, także w Kościele.

- No właśnie: co robić, jak ksiądz się udaje po alkohol?

- Kiedyś przyjęliśmy na plebanię księdza-alkoholika, suspendowanego przez biskupa. Wydawało się nam, że to nie jest rozwiązanie: że obowiązkiem biskupa jest dbać o księdza zwłaszcza w takiej sytuacji, zapewnić mu utrzymanie, namawiać na leczenie, nawet być gotowym na to, że policja przywiezie go pijanego do kurii. Ten człowiek w którymś momencie życia, przyjmując święcenia, włożył przecież swoje ręce w ręce biskupa: to zobowiązuje.

Któregoś dnia ten ksiądz zapragnął zastąpić mnie na różańcu. Po jakimś czasie przyszła do mnie zakrystianka i mówi, że odprawiający jest przy drugiej tajemnicy i nie może pójść dalej, bo zdążył coś wypić. Poszedłem do kościoła i powiedziałem, że dalej poprowadzę różaniec. Kiedy odchodził, trzeba go było podtrzymywać. Po skończonym nabożeństwie powiedziałem normalnie: "Kochani, jest tak, jak widzieliście. Módlmy się za niego, ale spróbujmy też coś dla niego zrobić. Niech on będzie jednym z nas, a nie kimś wykluczonym". To wydarzenie, poza paroma osobami, nikogo nie zgorszyło. I myśmy go pilnowali, jako cała plebanijna wspólnota, zwłaszcza kilku studentów. Były takie dni, kiedy naprawdę dobrze mówił, spowiadał, miał nawet swoją grupę duszpasterską: właśnie studentów. Ale trzeba było wyczuć moment, kiedy przychodzi na niego "trzydniówka" i chodzić koło niego jak koło małego dziecka. Mimo to po paru latach się zapił. Nigdy nie widziałem ludzi tak płaczących na pogrzebie księdza...

- Z tą chorobą wiąże się szczególny proces samookłamywania: nie jestem uzależniony, mogę pić...

- Żeby skutecznie pomóc temu człowiekowi, trzeba lekarza, psychologa, psychiatry. My możemy próbować go podprowadzić pod bramę szpitalną, a potem nie zostawić go samego. I znowu: rola parafii jako wspólnoty. W sytuacji, kiedy ma się między sobą alkoholika, zwłaszcza w tym pierwszym etapie, może trzeba zrezygnować z alkoholu nawet przy świątecznym stole.

- W wielu takich sytuacjach problemem jest fałszywa tolerancja: wiemy, ale nic nie robimy.

- To sprawa, nad którą wciąż się zastanawiam. Z jednej strony jestem naznaczony tym, co się dzieje w konfesjonale, a więc zachowywaniem absolutnej tajemnicy. Z drugiej, alkoholizm może się wiązać z krzywdą innych ludzi - nie tylko tego, który pije. Jak reagować? Chciałoby się tego człowieka ochronić, żeby nie wyrządzono mu krzywdy, ale przecież nonsensem jest przeczekiwanie, przyklepywanie wszystkiego, niereagowanie w porę.

- W jakimś sensie jestem za tego człowieka odpowiedzialny. Mam donieść przełożonemu?

- Dotykamy sprawy, która jest nierozwiązywalna w obecnych strukturach diecezjalnych. W zakonach jest łatwiej: nie wszędzie, nie bez oporów, ale są mechanizmy, które pozwalają na większą szczerość; na ogół nie ma rywalizacji - o parafię czy inne tzw. zaszczyty. Jeśli nie ma serdecznej więzi między księżmi a biskupem, to jest problem, gdzie jest zwykła informacja, która wynika z troski o drugiego człowieka, a gdzie już donoszenie. Jeśli powiadomienie biskupa o tym, że ktoś staje się alkoholikiem, równa się suspensie i wyrzuceniu na bruk, to mam poważne wątpliwości, co zrobić.

- Ks. Piotr Brząkalik, niepijący alkoholik, duszpasterz trzeźwościowy z Archidiecezji Katowickiej, mówił w "Znaku", że potrzebował tej suspensy. Z jednej strony chodzi o czytelny sygnał, że w tym stanie ksiądz nie jest w stanie godziwie wypełniać swoich obowiązków, z drugiej - mówiąc potocznie - bez sięgnięcia bruku nie będzie wyleczenia.

- Powtarzam: nie można takiego człowieka wyrzucać na bruk. Owszem, jeśli tylko tak można pomóc, tzn. suspendować, to trzeba. Ale nie można człowieka odesłać, jak to się mówi, "do mamy". Istnieją w Polsce ośrodki odwykowe dla duchownych, równie dobre, a może i lepsze są oddziały odwykowe w szpitalach publicznych - bo może nie ma sensu tworzenie "getta" księży-pijaków? Ale by ksiądz alkoholik tam trafił, trzeba go nieraz "dostarczyć", a potem, w czasie kuracji, podtrzymywać.

- A co zrobić, jak pije przełożony?

- Przełożony powinien mieć swojego przełożonego. Jeśli proboszcz zaczyna pić, jest od tego biskup. Jeśli pije biskup, są koledzy biskupi i Watykan.

- Ale daleko.

- Więc póki co, trzeba zainteresować kolegów, którzy są najbliżej. To nie jest łatwe, jeśli na jego beneficjum już ktoś czyha.
- Jest też kwestia troski o wizerunek Kościoła: skandalu z wypadkiem biskupa może można by uniknąć, skoro jego choroba była tajemnicą poliszynela...

- Zawsze powinniśmy okazywać człowiekowi miłosierdzie. Jeśli popełnił przestępstwo - od tego są sądy. Ale prezbiter, biskup, a właściwie każdy chrześcijanin jest od miłosierdzia i musi stać przy człowieku do upadłego. Podziwiam np. biskupów amerykańskich, którzy mają odwagę być na sali sądowej, kiedy ich podwładnych sądzą za pedofilię: to pokazuje, jak wiele znaczy, jak prawdziwa i mocna jest więź pomiędzy biskupem a prezbiterem. Myśmy mieli w zakonie księdza, o którym Urban pisał, że zabił drugiego jezuitę. I do końca prowincjałowie, choć się zmieniali, a także znajomi ojcowie jeździli do niego do szpitala psychiatrycznego.

- Z rozmów z młodymi księżmi wynika, że w seminariach o problemie alkoholizmu mówi się mało. Nawiasem mówiąc: do czego może mieć prawo kleryk, jeżeli chodzi o alkohol?

- Myślę, że przede wszystkim do wspólnego stołu z wykładowcami i wychowawcami. Jeżeli są święta, np. czyjeś imieniny, powinny być obchodzone przez całą wspólnotę - ciągle chodzi o to, żeby seminarium coraz bardziej stawało się tym, czym ma być: miejscem, w którym człowiek rozsmakuje się w życiu wspólnotowym, w którym pokocha Kościół. Ludzie przychodzą z różnych domów, z różnych wspólnot kościelnych, często o mocnym zabarwieniu sekciarskim i najpierw trzeba ich otworzyć na Kościół powszechny. Pomóc w nawiązywaniu kontaktów, otworzyć, żeby umieli wspólnie żyć i świętować.

W seminariach i scholastykatach zakonnych winno się jak ognia unikać wszelkich pozorów. Najprościej zakazać spożywania alkoholu. Trudniej uczyć świętowania, bo alkohol, stuknięcie się lampką wina, zmusza do popatrzenia sobie w oczy, a to weryfikuje nasze sądy o sobie i innych.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Tajemnica mumii Inków: Dzieci przeznaczone na ofiarę odurzano koką i pojono alkoholem
mig

[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
Mumia z Llullaillaco (fot. Joseph Castro/Flickr/CC BY 2.0)

Badania odnalezionych w 1999 r. w Argentynie mumii trójki inkaskich dzieci wykazały, że w chwili śmierci były one odurzone alkoholem i narkotykami. Odkrycie amerykańskich naukowców rzuca nowe światło na tzw. capacocha - obyczaj składania ofiar z dzieci, praktykowany w imperium Inków - pisze BBC.

W ostatnich tygodniach i miesiącach życia inkaskich dzieci przeznaczonych na ofiarę podawano im duże ilości alkoholu i narkotyków - twierdzą naukowcy, którzy badali mumie trojga dzieci znalezionych w 1999 r. nieopodal liczącego 6739 m n.p.m. wulkanu Llullaillaco w Argentynie.


- Zgromadzone dane, zdobyte dzięki pobraniu materiału z włosów na czaszce [mumii], wskazują na wzrastające spożycie koki i alkoholu w okresie poprzedzającym śmierć - napisali naukowcy w periodyku amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk. "Hiszpańscy kronikarze sugerują, że dzieci były składane w ofierze z różnych powodów: ważnych wydarzeń w życiu Inków, wojen czy katastrof naturalnych. Istniał też rytualny kalendarz" - pisze cytowana przez BBC dr Emma Brown z wydziału archeologicznego Uniwersytetu Bradford.

Niezwykłe mumie z Llullaillaco


Idealnie zachowane, zmumifikowane przez zimno i suche, wysokogórskie powietrze zwłoki 13-letniej dziewczynki oraz młodszego od niej chłopca i jeszcze jednej dziewczynki odkryto w 1999 r. nieopodal liczącego 6739 m n.p.m. wulkanu Llullaillaco w Argentynie. Przechowywane obecnie w muzeum w Salta w Argentynie szczątki mają około 500 lat i pochodzą z czasów imperium Inków, istniejącego w Ameryce Południowej do połowy XVI w.

"Zachowały się w znakomitym stanie. Te dzieci wyglądają, jakby spały" - komentuje dr Brown.

Przed rytualną śmiercią dzieci dostały kokę i alkohol


Ekipa naukowców wykorzystała w badaniach mumii techniki medycyny sądowej - m.in. przeanalizowała włosy dzieci. I właśnie dzięki temu badaniu odkryła, że cała trójka spożywała alkohol i kokę w ostatnich miesiącach życia. Według źródeł historycznych zażywanie tych substancji było przywilejem klas wyższych.

Przeznaczone na ofiarę dzieci przed śmiercią dostąpiły także innych przywilejów elity - a mianowicie zaczęły się lepiej odżywiać. Analiza mumii 13-latki wskazała, że o ile wcześniej jej dieta była typowo chłopską dietą ziemniaczaną, o tyle później zaczęła dostawać dużo mięsa i kukurydzy.

Jak zginęły dzieci? Według BBC zostały zabrane do świątyni w pobliżu wulkanu, umieszczone w grobach i pozostawione na śmierć. "W przypadku dziewczynki nie ma śladów przemocy. Jest zadbana, ma pięknie ułożone włosy i odświętne szaty" - pisze dr. Brown. Archeolog sugeruje, że przyczyną śmierci dziecka była kombinacja trzech czynników - umieszczenia w grobie, alkoholu i zimna panującego na wysokości ponad 6,7 tys. m n.p.m. "Zmarła szybko" - konstatuje badaczka.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 142 z 207
Newsy
[img]
Maroko stawia na legalne konopie. Ulga dla tysięcy farmerów

Największy na świecie producent konopi indyjskich stawia na legalizację upraw. Po dekadach działania w cieniu, rolnicy z regionu Rif mogą wreszcie pracować bez obaw o aresztowanie. Legalizacja przynosi nowe możliwości, ale też wyzwania — nielegalny rynek wciąż ma się dobrze, a rolnicy narzekają na problemy z wypłatami za plony.

[img]
USA: Donald Trump usunie marihuanę z listy najcięższych narkotyków?

Stało się to, o czym spekulowano od miesięcy. Donald Trump, mimo oporu konserwatywnego skrzydła własnej partii, ma sfinalizować proces reklasyfikacji marihuany. Konopie mają trafić z surowego Wykazu I (gdzie są traktowane na równi z heroiną) do łagodniejszego Wykazu III substancji kontrolowanych.

[img]
Produkowali tyle amfetaminy, że narkotyki musieli wozić taczką

Ponad 64 kilogramy amfetaminy, nielegalna linia produkcyjna i dwie osoby zatrzymane – to efekt działań specjalnego wydziału antynarkotykowego łódzkiej policji. Ilości narkotyków były tak duże, że do ich transportu sprawcy wykorzystywali… taczkę.