Poprawiono link./pletz
http://dziennikbulwarowy.pl/136/domaga- ... VyZWJlY2tp
http://finanse.wp.pl/gid,18248710,kat,1 ... &_ticrsn=5
http://m.krytykapolityczna.pl/artykuly/ ... z-surowiec
Taksówkarz po zakończonym kursie zaproponował pasażerce zakup narkotyków. Mężczyzną zajęła się policja. Znaleziono przy nim m.in. 11 pojemników z substancją działającą jak "pigułka gwałtu".
"Do zatrzymania mężczyzny doszło zaraz po tym jak 31-latek po zakończonym kursie odprowadził pasażerkę wraz z bagażami do drzwi jej mieszkania i tam spytał ją "czy chce się zabawić" proponując amfetaminę" – informuje śródmiejska policja.
Kobieta powiadomiła policję. Na miejsce przyjechali funkcjonariusze ze śródmiejskiego wydziału wywiadowczo-patrolowego i zatrzymali Daniela G. zanim zdążył odjechać.
Do 10 lat więzienia
W kieszeni spodni mężczyzny funkcjonariusze znaleźli dwa woreczki z amfetaminą. Na podłodze w samochodzie leżała niewielka torba, w której policjanci znaleźli 13 "dilerek" z amfetaminą. Znaleźli również 11 plastikowych pojemniczków z zabronioną substancją płynną (GBL) uznawaną, jako dopalacz i środek działający jak "pigułka gwałtu".
31-latek usłyszał już zarzut posiadania znacznej ilości środków odurzających. Grozi za to do 10 lat więzienia.
Amfetamina :D
GBL zakazana substancja :D
Reality: zwykły rc handlarz z czymś wychodzącym na multiteście jak amfetamina i legalnym płynem do felg.
The Guardian - "ecstasy makes comeback as new generation of Europeans discover dance drug"
http://www.theguardian.com/society/2016 ... ugs-survey
Ola Synowiec, 02.06.2016
Gazeta Wybocza
[ external image ]
Na zdjęciu: pierwszy etap zbioru marihuany w North San Juan, północna Kalifornia (Fot. Jamie Forde/Nurphoto/Zumapress.com/Forum)
To najlepiej płatna sezonowa praca na świecie - zwabia co roku 250 tys. młodych ludzi, także z Europy.
Od pięciu lat Michael, 30-letni nowojorczyk, przez dziesięć miesięcy w roku podróżuje po całym świecie. Przez dwa - przycina marihuanę na plantacji w północnej Kalifornii. - Wierz mi, to najlepiej płatna praca sezonowa na świecie - opowiada. - Dziennie zarabiam na czysto od 150 do 400 dolarów, czasem udaje mi się dobić nawet do 600.
Kalifornijskie plantacje dają co roku pracę 250 tysiącom osób. Większość to tzw. trimmigranci (od ang. "to trim" - przycinać), którzy pracują nielegalnie w czasie marihuanowych żniw.
Nowy skarb Sierra Madre
- Siedzimy pod kafejką już trzeci dzień - narzeka 22-letni Urugwajczyk, który po sezonie przepracowanym na Ibizie postanowił dorobić w Kalifornii. Kawiarnia uchodzi w okolicy za trimmingowy "job center". Na drzwiach znajduje się jednak duży napis, że osoby, które będą pytały o pracę na terenie lokalu, zostaną wyproszone.
Bo choć w Kalifornii 20 lat temu zalegalizowano marihuanę na użytek medyczny, większość towaru z 50 tysięcy farm konopi wciąż trafia na czarny rynek.
- Kiedyś ludzie wieszali sobie na szyi nożyczki, ale teraz to podobno w złym guście. Jeśli siedzisz tu z plecakiem przez cały dzień, to oczywiste jest, że szukasz pracy - mówi Czech z długimi dredami. - Ktoś podjeżdża, rozmawia z tobą chwilę, a jak mu się spodobasz, to pyta: "Czy chcesz mi pomóc na farmie?". Ładujecie plecak na jego pikapa i jedziecie - dodaje. 32-letni Radek przyjechał tu ze swoją dziewczyną Lenką. Lenka skończyła Akademię Sztuk Pięknych w Pradze. Siedzi cichutko przy stoliku i rysuje postać dumnego Indianina do projektu o wymierających plemionach świata. W Kalifornii oboje są pierwszy raz. O trimmingu opowiedzieli im znajomi. Dostali od nich mapkę z kafejkami, w których najlepiej szukać pracy. I miejscami nad rzeką Yuba, gdzie szukający pracy trimmigranci rozbijają obozowiska.
Pod kafejką pośredniakiem siedzą też Francuzi, Hiszpanie i Kanadyjczycy, dwóch Niemców, Chilijczyk oraz Angielka. - Cały dzień łapiemy okazję, jeździmy bez celu po okolicy, poznajemy ludzi - Kanadyjczyk zdradza kolejny sposób na znalezienie pracy. - Każdy kierowca doskonale wie, po co tu przyjechaliśmy. Nawiązujemy kontakty, dajemy numer telefonu, a kierowcy obiecują, że dadzą znać, jeśli oni albo ich sąsiedzi będą kogoś potrzebować - mówi. Dodaje, że pracy można szukać także na festiwalach Hardly Strictly Blue Grass w San Francisco, na Symbiosis Gathering w Oakdale oraz na Broken String w Sacramento. To imprezy w okolicy, na które przyjeżdża wiele osób z branży.
Wszyscy podkreślają, że nie powinno się rozmawiać na ten temat wprost, szczególnie za pośrednictwem maila czy portali społecznościowych. Przede wszystkim nie używa się takich słów jak "marihuana", "farma", "praca". "Czy możesz pomóc mi na północy?", "Jestem w San Francisco i chcę pojechać na północ, może masz dla mnie jakiś kontakt?" - to wystarczy, by odpowiedni ludzie wiedzieli, o co chodzi. - W tym biznesie wszystko opiera się na wzajemnym zaufaniu - mówi Radek. - Farmerzy chętniej dają pracę ludziom, którzy już u nich pracowali albo są polecani przez znajomych.
- Ludzie przyjeżdżający tu co roku mają zaprzyjaźnione farmy, a podcinanie marihuany jest ich jedynym źródłem dochodu. W dwa miesiące zarabiają tyle, ile w swoim kraju przez rok - mówi 24-letni Niemiec, który przyjechał tu vanem z kolegą. - Vana kupiliśmy w kwietniu w Kanadzie. Najpierw zbieraliśmy grzyby w Kolumbii Brytyjskiej, potem czereśnie. Praca się skończyła i zjechaliśmy tu na sezon marihuanowy - dodaje, że za zarobione pieniądze chcą pojechać aż do Argentyny. Mają nadzieję, że wystarczy im przynajmniej na roczną podróż.
- Przed Kanadą pracowałem jako barman w Berlinie. Ciężko w ten sposób zaoszczędzić na podróże. A zawsze chciałem zobaczyć Amerykę Południową - mówi jego kolega. - O tej pracy usłyszeliśmy od znajomych. W Kanadzie po prostu pytaliśmy ludzi i udało się. Mam nadzieję, że tu będzie podobnie.
Radek z Czech przed przyjazdem do Kalifornii pracował jako kucharz. Jest także didżejem i producentem muzycznym. Chciałby zajmować się tylko muzyką, ale z tego się nie utrzyma.
- Ja też mam już dość harowania całymi dniami, by wieczorem usiąść do tego, co chcę naprawdę robić - dodaje Lenka. - Pracę w Kalifornii traktujemy trochę jako stypendium artystyczne - śmieje się. Po zakończeniu sezonu planują wrócić do Czech.
Francisco z Urugwaju chce zarobić na kurs instruktora nurkowania, jedna z Francuzek - nauczyć się sztuki tatuażu, reszta zarobione pieniądze chce przeznaczyć na podróże.
To dzielenie skóry na niedźwiedziu przerywa właścicielka kawiarni. - Nie możecie siedzieć przez cały dzień, zamawiając tylko jedną kawę. Idźcie tam, na parking, tam też możecie popytać o pracę - mówi. Nikogo nie dziwi, że wie, po co tu siedzimy. Bo czego innego mogą szukać młodzi ludzie z całego świata w tej maleńkiej miejscowości, w której wszyscy mieszkańcy się znają?
Jak hipisi zdobyli Dziki Zachód
Szacuje się, że kalifornijskie plantacje zaspokajają 79 proc. popytu na konopie w USA. W "Emerald Triangle", czyli hrabstwach Humboldt, Mendocino i Trinity, marihuana pojawiła się na początku lat 70., kiedy zaczęli się tu sprowadzać hipisi z San Francisco. Uprawie marihuany sprzyjały żyzne gleby i odpowiednie temperatury. Wraz z rozwojem ruchu hipisowskiego popyt rósł, podaż zaś malała, bo USA pomogły rządowi meksykańskiemu likwidować tamtejsze plantacje. Meksykańską marihuanę zaczął zastępować lokalny kalifornijski cannabis. Hipisi bogacili się, kupowali ziemię, powiększali plantacje. Dziś marihuanę uprawia tu już ich drugie i trzecie pokolenie, a kalifornijska odmiana, sinsemilla, ma opinię jednej z najlepszych na świecie.
Mówi się, że każdy w tym regionie ma bezpośredni lub pośredni kontakt z marihuanowym biznesem. Według dziennikarki Emily Brady, plantatorzy i ich pracownicy - stali lub sezonowi - stanowią około jednej piątej mieszkańców tych hrabstw. Z uprawy marihuany pochodzi jedna czwarta dochodów regionu.
Wyjęci spod prawa
- Tu jest obozowisko hipisów, tam kilka rodzin mieszka w camperach, pod tym daszkiem z prześcieradeł śpią "hobos" - czyli tak zwani brudne dzieciaki, które włóczą się po kraju i podróżują pociągami towarowymi na gapę - Michael, który jako trimmer pracuje co roku, podrzucił nad Yubę mnie, Czechów i Francisca z Urugwaju. - Wszyscy czekają na pracę, czasami śpią tu nawet miesiąc. Zapewne wszyscy w końcu coś znajdą - dodaje.
Mówi, że świat za tak zwaną Redwood Curtain ("Kurtyną Redwood" - parkiem narodowym w Kalifornii) rządzi się zupełnie innymi prawami.
- Tu, w hrabstwie Humboldt, lokalna stacja radiowa KMUD podaje komunikaty, jeśli helikoptery policji antynarkotykowej pojawią się w okolicy. Nożyczki do podcinania marihuany znajdziesz w każdym sklepie, najczęściej wyeksponowane tuż przy wejściu. A tutejsze dzieci każde nożyczki nazywają "fiskarsami", od nazwy firmy, która produkuje nożyczki do trimmingu - opowiada Michael, kiedy już rozbiliśmy namioty i siedliśmy nad brzegiem rzeki. - Wszyscy wiedzą, co tu się dzieje. Z początkiem października w amerykańskiej prasie pojawiają się nagłówki "Trimmigranci zalewają Kalifornię, by pracować przy przetwarzaniu marihuany", "Sezonowi pracownicy przybywają do hrabstwa Humboldt".
Powstaje serial "The High Country" o życiu trimmerów na farmie marihuany. W 2013 roku wyszła książka "Humboldt: Life on America's Marijuana Frontier" dziennikarki Emily Brady, która spędziła rok z farmerami, by zrozumieć świat plantatorów konopi. Opisuje w niej m.in. historię lokalnego policjanta, który mimo że osobiście jest przeciwko nielegalnym uprawom, niejednokrotnie broni lokalnych plantatorów marihuany przed złodziejami.
- Policjanci to dobrzy ludzie, miejscowi. Wiedzą, że dobrobyt całej okolicy zależy od farm marihuany - mówi Michael i dodaje, że jeśli ktoś zamyka nielegalne farmy, są to policjanci antynarkotykowi, ludzie z zewnątrz.
Wcześniej policjantów widzieliśmy pod kafejką. Uśmiechnęli się do nas, jakby doskonale wiedzieli, co tu robimy. - Nie liczcie jednak na to, że policja pomoże wam, gdyby były jakieś problemy na farmie. To jest biznes wyjęty spod prawa. W takich miejscach wszystko się może wydarzyć - dodaje Michael.
- Słyszałem o plantacjach, gdzie właściciele spacerują z kałachami. Oraz o farmerze, który zamykał pracowników na noc na klucz w stodole, bo bał się, że ukradną mu towar - opowiada Radek.
- Byli też ludzie, którzy zainwestowali w bilety lotnicze z Europy, przepracowali dwa miesiące, a na koniec szef im nie zapłacił i kazał spadać - dodaje Michael. - No bo co mu zrobisz? Pozwiesz go? Przecież pracowałeś nielegalnie na wizie turystycznej, do tego na nielegalnej farmie marihuany!
Michael wyjmuje z samochodu karton piwa Sierra Nevada i podaje nam po jednym. - Możecie tu spotkać trzy rodzaje pracodawców: hipisów, rednecków i tweakerów. Rednecki to farmerzy, zazwyczaj prości ludzie, zwykle uczciwi, ale może się wam trafić jakiś rasista albo inny cham lub cwaniak - mówi - Są też tzw. hipnecks - czyli dzieci hipisów, którzy przybyli tu w latach 60. i 70., by uprawiać marihuanę. Mają na imię Moon albo Rainbow, ale niech to was nie zmyli, to już zwykłe rednecki. Najbardziej problematyczni mogą okazać się tweakerzy, czyli osoby uzależnione od metaamfetaminy. To w większości szaleńcy, ale mimo że może nie wyglądają za dobrze, trafiają się wśród nich także uczciwi ludzie - wyjaśnia.
Dodaje, że rozmawiając z potencjalnym pracodawcą, trzeba być niezłym psychologiem, by w kilka minut ocenić, czy można mu ufać. - W tym czasie musicie zadać kilka podstawowych pytań. Ile i kiedy płaci - lepiej, żeby wypłacał dniówki. Gdzie będziecie spać - najczęściej trzeba mieć namiot, który rozbija się na jego farmie. I kto płaci za jedzenie - najczęściej płaci właściciel, czasem organizuje się zrzutkę, ale wtedy warto poprosić o wyższe wynagrodzenie.
Wynagrodzenie trimmera zależy od ilości funtów przyciętej przez niego marihuany. Za funt, czyli mniej więcej 454 gramy, kilka lat temu płacono 250 dolarów, do niedawna - 200, teraz zarobki spadły nawet do 150.
- Stawki zależą od ceny rynkowej marihuany, a ona jest coraz niższa, dlatego że coraz więcej osób uprawia konopie. W latach 80. funt konopi był wart podobno więcej niż funt złota, w latach 90. sprzedawano go za 6 tysięcy dolarów. W tym roku przed sezonem kosztował już tylko 1800 dolarów, w sezonie ceny mogą spaść do 1200. Przyjęło się, że dla trimmera idzie z tego ok. 10 proc. Nie dajcie jednak sobie zapłacić mniej niż 150 dolarów. To teraz "najniższa krajowa" - radzi Michael. Mówi, że ilość wyrobionych funtów zależy od wielu rzeczy - jakości i rodzaju marihuany, dobrych nożyczek, własnej techniki, koncentracji i samodyscypliny. - Na początek pewnie będziecie robić funt dziennie, ja dochodziłem czasem do trzech albo nawet czterech. Ale to wtedy, gdy spałem po cztery godziny - chwali się, skręcając jointa.
- Dziękuje, nie palę - odmawia Lenka, kiedy Michael podaje jej skręta. - I nie piję alkoholu. Gdybym jednak miała coś wybrać, wybrałabym marihuanę, na pewno mniej szkodzi.
Radek bierze od Michaela jointa i głęboko się zaciąga - Myślę, że nasze wnuki nie będą mogły zrozumieć, dlaczego kiedyś marihuana była nielegalna. Będą myśleć o tym, jak my dzisiaj o paleniu czarownic na stosie - śmieje się.
- Legalizacja marihuany to przecież najlepszy sposób na rozprawienie się z przestępczością narkotykową - skręta przejmuje Francisco. - W Urugwaju pozwolono na uprawianie konopi na użytek własny. Prezydent José Mujica uznał, że ta ustawa będzie skuteczniej walczyła z uzależnieniami i gangami dilerów niż policja i wojsko.
Lenka dużo czasu spędziła w Meksyku, gdzie w wojnie narkotykowej w latach 2007-14 zginęło ponad 160 tysięcy cywilów (więcej niż w tym czasie w Iraku i w Afganistanie łącznie). - Gdy Kalifornia przejęła od Meksyku większość marihuanowego biznesu, zmniejszyła się przestępczość związaną z marihuaną. Dlatego nie czuję się, żebym robiła coś złego, pracując na farmie konopi, nawet nielegalnej - wyznaje Lenka. - Inna sprawa, że kartele narkotykowe w Meksyku wzięły się do przemytu do USA heroiny i metaamfetaminy, a w wojnie narkotykowej wciąż giną ludzie.
Eldorado
- Studiowałem botanikę, byłem najgorszym studentem na roku. Profesor mnie strofował, mówił, że z takim podejściem nigdy nie znajdę pracy i że on w ogóle nie wie, co ja będę robił po studiach. Więc odpowiedziałem, że założę farmę marihuany. I tak zrobiłem. Zarabiam najwięcej ze wszystkich kolegów z roku - śmieje się 34-letni Bill. Siedzimy na werandzie jego ogromnego domu z widokiem na jezioro. Bill postawił go za pieniądze z marihuany. - Wtedy to był raczej żart, ale zamienił się w samosprawdzającą się przepowiednię. Po moim dowcipie znajomy przysłał mi artykuł o tym, ile zarabiają właściciele farm marihuany w Kalifornii. Podczas gdy średni roczny dochód zwykłego rolnika w USA to 35 tysięcy dolarów rocznie, plantator sprzedający konopie na czarnym rynku może zarobić 100 tysięcy. To były średnie zarobki, wyczytałem, że niektórzy dochodzą nawet do 2 milionów - opowiada Bill.
Wsiadamy na quada, Bill pokazuje mi farmę. Ma ją od siedmiu lat, wcześniej pracował u innych, by nauczyć się zawodu i zarobić na własną plantację. Do Kalifornii przyjechał z Arizony, gdzie się urodził i studiował.
Jeździmy po lesie należącym do Billa. Co chwilę między drzewami natrafiamy na małe grządki z marihuaną. Każda liczy od 12 do 20 dwumetrowych krzaków, gdzieniegdzie są też pojedyncze niższe rośliny w materiałowych donicach. - Uważaj, lepiej tam nie podchodź, to poison oak (sumak jadowity) - Bill wskazuje na krzaki, między którymi rośnie jeden z krzaczków konopi. - Jak go dotkniesz, dostaniesz swędzącej wysypki. Wyjaśnia, że nie pozbywa się rośliny, bo jest doskonałym kamuflażem. Policyjne helikoptery do namierzania plantacji używają m.in. detektorów promieniowania elektromagnetycznego, a tak się składa, że poison oak jest na nich nie do odróżnienia od marihuany.
- To wyzwanie: jak sprawić, by rośliny były niewidoczne z helikoptera, a jednocześnie miały odpowiednie nasłonecznienie. Niektórzy plantatorzy sadzą marihuanę w kukurydzy, inni przypinają na gałęziach materiałowe kwiatki. Sporo osób uprawia marihuanę w publicznych lasach, ale tam jest ona narażona na kradzieże. Ja uważam, że wystarczą małe poletka ukryte na zalesionym zboczu - Bill opowiada, że nigdy nie miał problemów z policją, chociaż kilka razy helikoptery przelatywały bardzo nisko nad jego ziemią. - Kiedyś byli tu policjanci i pytali, czy mamy pozwolenie na uprawę. Wedle prawa mogliśmy mieć z moją dziewczyną łącznie 12 krzaczków, na własny użytek. A mieliśmy kilkaset. Skończyło się na pokazaniu pozwolenia, nikt nie wszedł na plantację, żeby je policzyć - mówi. W części gospodarczej jego plantacji stoją dwa metalowe kontenery. - Zatrudniam trzy osoby, które zajmują się pracami ogrodowymi. Nawożą i podlewają rośliny. Gdy kwiatostany są już duże, ścinają gałęzie i przynoszą je tutaj, by przeschły. Po trzech-czterech dniach są gotowe do trimmingu - mówi Bill.
W sezonie Bill zatrudnia 15 trimmerów, których zadaniem jest oddzielenie cennych kwiatostanów od liści i gałęzi. Trimmerzy siedzą pod daszkiem z plandeki. Każdy podcina marihuanę w trzymanym na kolanach tzw. trim-binie, czyli dwupoziomowym plastikowym pojemniku przypominającym prostokątną miednicę. Górna część ma na dnie gęste sitko, dzięki któremu do dolnej części spada kif, czyli sproszkowany haszysz - żywica konopi indyjskiej. Bill chce, by go zostawiać, ale na niektórych farmach trimmer może go wziąć. Do trimmera należy także cały haszysz, który zbiera się na jego palcach. Bill pozwala pracownikom palić marihuanę ze swojej plantacji. - Warto z tym uważać, "weed"może nie wpływać dobrze na szybkość i jakość twojej pracy. Ja sam nie palę, dzięki temu skupiam się na robocie - mówi.
Na niektórych gałęziach są większe kwiatostany, na niektórych mniejsze. - Fajniej pracować z większymi, bo są cięższe. Niepisana zasada fair play mówi jednak, że nie wolno sobie gałęzi wybierać - mówi Bill. - "Cherry picking", czyli wybieranie sobie co ładniejszych okazów, spali cię w oczach współpracowników. A przecież dobra atmosfera w pracy jest najważniejsza - dodaje.
Billowi bardzo zależy na atmosferze, bo, jak mówi, szczęśliwy pracownik to pracownik wydajny. Lodówkę stale uzupełnia darmowym piwem, raz na jakiś czas zarządza też przerwę na "beer shotguna", czyli szybkie picie piwa w kółku. Czasem przywozi pizzę albo cały bagażnik fastfoodowego jedzenia z Taco Bell albo z Jack in the Box.
Za garść dolarów
- W przerwach w pracy gramy w rugby, frisbee albo w zombi podchody - opowiada Jenni, 23-letnia Niemka pracująca na farmie.
Większość trimmerów ma nie więcej niż 28 lat. Ponad połowa jest ze Stanów. Poza tym są: Austriak, Australijka, Anglik, dwoje Niemców oraz Kanadyjczyk z Quebecu.
- Trzeba mieć dużo samodyscypliny, żeby tu nie imprezować i skupić się na pracy - dodaje Jenni. - Nie ma stałego harmonogramu. Każdy wstaje i kładzie się spać, kiedy chce. Zaczyna i kończy pracę, kiedy ma ochotę.
Sama na początku pracowała nocami, a w ciągu dnia spała. - To był efekt jet-lagu, nie mogłam się przestawić z czasu europejskiego na kalifornijski. Ale miało to też plusy - pracowałam sama, słuchałam audiobooków z telefonu, nikt mnie nie rozpraszał ani nie krytykował za "cherry picking" - puszcza oko. - Praca jest dość monotonna, ale lubię ją. Trzeba usuwać nasiona oraz małe gałązki. Kwiatostany nie mogą być za duże, najlepiej, żeby nie były wyższe niż kciuk. Nad mniejszymi niż paznokieć w ogóle się nie pracuje. Drobinki idą do osobnego worka. Nazywamy je "bees". Nie wiem, czy oznacza to "pszczółki", czy "towar klasy B". To właśnie z "bees" możemy skręcić sobie jointa - wyjaśnia. Przycięte kwiatostany wkłada się do podpisanej imieniem plastikowej torby. - Umieszczamy na niej także nazwę szczepu marihuany. Teraz pracujemy nad OG Kush, dlatego na torbie jest napisane "Jenni, OG" - pokazuje mi worek do połowy wypełniony kształtnymi, zbitymi kwiatostanami przypominającymi miniaturowe drzewka umieszczane na makietach architektonicznych. - Po zakończeniu pracy ważymy torby i dostajemy pieniądze. Tu stoi waga, możemy na bieżąco kontrolować postępy w pracy - kładzie torbę na wadze - Ponad półtora funta. Od wczorajszego wieczora. Całkiem nieźle.
- Jakieś minusy pracy na farmie? - pytam.
- Zaczęło robić się już naprawdę zimno, temperatura nocami spada do zera. Pracujemy w rękawiczkach. Za kilka dni planujemy przenieść się z pracą do stodoły. Jest tam ciemniej, ale przynajmniej cieplej - mówi - Najgorzej jest w nocy, w namiotach. Bill przyniósł nam dzisiaj koce i stare ubrania, może będzie cieplej.
Jenni pracowała już w wielu miejscach. Na poprzedniej farmie miała przykrą przygodę. - Przepracowałam już cały tydzień, kiedy w środku nocy obudziła mnie zimna lufa pistoletu przy głowie. Właściciel był pijany, groził mi śmiercią. Kazał mi jak najszybciej wynosić się z jego ziemi. Wszystko dlatego, że ktoś powiedział mu, że jestem lesbijką. Krzyczał, wygadywał okropne rzeczy, wyzywał mnie, byłam przerażona. Szybko spakowałam się i uciekłam. Szłam przez las dwie godziny, sama, w środku nocy. Ułożyłam się do snu gdzieś pod drzewem, a rano złapałam stopa do najbliższej miejscowości. Oczywiście nie zobaczyłam żadnych pieniędzy za tydzień pracy - opowiada. Dodaje, że innemu chłopakowi, który teraz pracuje u Billa, także nie zapłacono. - Wpadła policja, spalili krzaki, aresztowali właściciela. Trimmerom pozwolono odejść bez konsekwencji. Ale i bez pieniędzy. To wciąż jest trochę Dziki Zachód. Ale przeważnie praca na plantacji to po prostu nuda i ból pleców.
Jenni na farmie Billa znalazła się przez... couchsurfing, czyli serwis, gdzie ludzie oferują podróżnikom darmowe noclegi u siebie w domu.
- Jeśli ktoś jesienią szuka noclegu tu, na północy, to raczej oczywiste, że przyjechał za pracą. Z rekomendacji na profilu mogę się więcej o nim dowiedzieć: na przykład czy to uczciwy człowiek. To lepsze niż jeżdżenie po okolicy i przywożenie do pracy zupełnie obcych ludzi - mówi Bill. - Podejrzane osoby zdarzają się zarówno wśród pracodawców, jak i trimmerów. Słyszałem o pracownikach okradających farmy, a także o donoszeniu policji na farmera, jeśli spóźniał się o dzień z wypłatą. Kilka razy w sezonie słyszy się też o morderstwach na plantacjach - opowiada.
Ostatni zachód słońca
- Mimo że to Stany Zjednoczone zaczęły wojnę z narkotykami, w ostatnich latach widać coraz większe rozluźnianie tych przepisów - mówi Jeff, 70-letni hipis i szanowany w okolicy plantator.
W stanach Waszyngton, Oregon, Alaska i Kolorado marihuanę zalegalizowano już na użytek rekreacyjny. Można ją kupić na podobnych zasadach co alkohol. Trzeba mieć 21 lat, a ilość kupionego towaru nie może przekroczyć jednej uncji (28 gramów). W Kalifornii od 1996 roku dozwolony jest jej medyczny użytek, pozwolenie wydaje lekarz pierwszego kontaktu. Jako podstawę do leczenia marihuaną kalifornijskie prawo podaje listę chorób (z których pacjenci najczęściej powołują się na bezsenność, stany lękowe i bóle miesiączkowe). - Z pozwoleniem możesz kupić marihuanę w specjalnych punktach, jest ich już ponad 1200 w całym stanie, więcej niż Starbucksów czy McDonaldów! - mówi Jeff.
Ceny zaczynają się w okolicach 10 dolarów za gram. Marihuana na czarnym rynku wciąż jest tańsza niż w legalnym obrocie. Średnia cena uncji medycznej marihuany w Kalifornii to 299 dolarów, podczas gdy na ulicy można ją kupić za 218 dolarów (w Waszyngtonie różnica jest mniejsza - 238 legalna, 210 na czarnym rynku).
Pacjentom z pozwoleniem kalifornijskie prawo zezwala na posiadanie 8 uncji suszu, a także na uprawę własną - można mieć sześć dorosłych roślin albo 12 mniejszych. Niektóre hrabstwa mają swoje własne przepisy, Mendocino na przykład zezwala na 25 krzaczków.
Jeff zna kilka osób, które uprawiają marihuanę na cele medyczne. On sam ma trochę więcej niż dozwolona liczba roślin, a cały jego towar trafia na czarny rynek. Mówi, że to prostsze, bo medyczna marihuana musi spełniać wiele norm. - Preferuje się tę uprawianą w pomieszczeniach, a to bardzo kosztowne. Rośliny muszą być stale naświetlane, to pożera mnóstwo energii - mówi.
Jego sąsiad ma większą plantację, legalną. Wynajmuje pokoje ludziom, którzy mają pozwolenie na marihuanę i w razie czego zaświadczą, że część jego roślin należy do nich. - Kiedyś się nie przejmował, miał o wiele więcej roślin, niż mógł. Teraz urodził mu się syn i nie chce ryzykować - opowiada Jeff. Sąsiad swoją marihuanę też sprzedaje nielegalnie.
Do Jeffa przyjeżdżają zaufani kupcy z San Francisco. Żeby zarobić więcej, Jeff stara się wyhodować konopie wcześniej i sprzedać je jeszcze przed sezonem. - Rośliny zaczynają kwitnąć, kiedy noc staje się dłuższa niż 12 godzin. Ja je trochę oszukuję i zasłaniam im światło - wyjaśnia.
Marihuanowy sezon trwa od początku października do końca listopada. Wraz z marihuaną rozkwita cała okolica. Przyjeżdżają z koncertami zagraniczne gwiazdy, a bilety wyprzedają się błyskawicznie. Są imprezy na rozpoczęcie i zakończenie sezonu trimmingowego. Jeff z własnych środków organizuje lokalne "marihuanowe dożynki". Impreza odbywa się w lokalnym centrum kulturalnym, jest scena na świeżym powietrzu, gra kapela, jest także konkurs na najlepsze zioło. - Lokalni plantatorzy często się przechwalali, że ich towar jest najlepszy. Postanowiłem więc, że to sprawdzimy, ustanawiając "marihuanowy puchar". Sprawdzamy nasze szczepy w laboratorium. Jest też konkurs palenia trawy przez jury - Jeff pokazuje mi kilka zdjęć z imprezy.
Uprawą marihuany zajmuje się od niemal 40 lat, przez cały ten czas mieszkał w przyczepie kempingowej na swojej posiadłości. - Wcześniej nie miałem potrzeby życia w luksusie, ale jestem coraz starszy i marzę o postawieniu domu. Na razie jednak nie mogę sobie na to pozwolić. Większość tego, co zarobię, idzie na spłacenie mojego długu za wypadek, który przydarzył mi się 12 lat temu. Obciąłem sobie palec na farmie, helikopter zabrał mnie do szpitala na operację. Nie byłem ubezpieczony, więc kosztowało mnie to ponad 100 tysięcy dolarów.
Jeff co roku zatrudnia na farmie siedmiu trimmigrantów. Znajduje ich pod kawiarnią pośredniakiem. Kupuje im jedzenie, ale gotują sobie sami w polowej kuchni. Śpią w namiotach, mają też do dyspozycji jedną przyczepę kempingową oraz zbity z desek prysznic na podwórku.
Kilka lat temu wśród trimmigrantów popłoch wywołało urządzenie o złowieszczej nazwie triminator - maszyna do podcinania konopi. Strach okazał się bezpodstawny. - Pożyczyłem kiedyś na jeden dzień tę maszynkę - opowiada Jeff, pokazując na YouTubie działanie urządzenia. - To był koszmar, co ona robiła z moją marihuaną! Przecinała kwiatostany w połowie, obcinała to, co spokojnie mogło zostać. Straciłem na tej zabawie sporo dobrego towaru, który maszyna zakwalifikowała jako śmieci.
Jeff przyznaje jednak, że "złota epoka trimmingu" powoli się kończy. Z jednej strony z roku na rok przyjeżdża coraz więcej trimmigrantów, którzy godzą się na coraz niższe stawki. Z drugiej - coraz więcej osób uprawia konopie, przez co ich cena spada. Plantatorzy spodziewają się, że dużo zmieni także planowana legalizacja rekreacyjnej marihuany w Kalifornii.
Referendum w tej sprawie ma odbyć się 8 listopada. Według ostatnich sondaży za opowie się 60 procent uprawnionych. Legalizacja marihuany ma zmniejszyć przestępczość okołonarkotykową i przynieść zyski stanowi. Na zalegalizowaniu w 24 stanach medycznej i rekreacyjnej marihuany budżet USA zyskał w 2015 roku 5,4 miliarda dolarów.
Jeff obawia się jednak, że po legalizacji plantatorzy na funcie zarobią zaledwie 500 dolarów, czyli trzy-cztery razy mniej niż obecnie na czarnym rynku. Wielu plantatorom nie podoba się, że hodując konopie legalnie, będą musieli płacić podatki od zarobków. I boją się, że na konopiach zaczną zarabiać potentaci, a nie miejscowi farmerzy.
- W czasach prohibicji alkohol produkowało kilkadziesiąt tysięcy małych nielegalnych destylarni, teraz niemal cały rynek należy do kilku wielkich korporacji. To samo może stać się z marihuaną - przewiduje Jeff.
Spowolnienia w gospodarce regionu obawia się wielu mieszkańców "Emerald Triangle". Na samochodach z miejscowymi rejestracjami można zobaczyć naklejki z napisem "Save Humboldt County - Keep Pot Illegal" ("Ocalcie hrabstwo Humboldt, zachowajcie nielegalną maryśkę").
- Czarny rynek jeszcze przez jakiś czas się utrzyma, tak długo jak marihuana będzie nielegalna w innych stanach. Tam będą trafiać nasze konopie. Ale za jakiś czas kalifornijski Green Rush stanie się historią, podobnie jak kiedyś Gold Rush - mruga do mnie Jeff i bierze ze stołu harmonijkę ustną. Zaczyna grać rzewną melodię. Nad jego farmą zachodzi słońce. W oddali wyją kojoty.
Imiona bohaterów zostały zmienione
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news/klefedronfabrik5.jpg)
Polski narkobiznes zwiększa zasięgi. Czarny rynek domaga się towaru
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/mozg-jointy-1000.png)
„Tysiąc jointów później” – co naprawdę dzieje się z mózgiem stałego palacza marihuany?
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/mjleaves.jpg)
Polska zmaga się z "treatment gap". Psycholog: etykieta ćpuna blokuje dostęp do pomocy
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/76-25649_g.jpg)
19-latek po narkotykach zadzwonił na policję. Wydawało mu się, że ktoś chce się włamać do jego domu
Rudzcy policjanci podczas interwencji w jednym z mieszkań w Wirku ujawnili marihuanę i metamfetaminę. 19-letni rudzianin został zatrzymany, usłyszał zarzut posiadania narkotyków i objęto go policyjnym dozorem.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/kluczborkprasowy.jpg)
Był twarzą lokalnej policji od wielu lat. Zwalniają go za narkotyki
Rzecznik komendy policji w Kluczborku został zatrzymany w związku z posiadaniem narkotyków, właśnie jest wydalany dyscyplinarnie ze służby - dowiedział się tvn24.pl. To kolejny w ostatnim czasie przypadek przyłapania funkcjonariusza służb mundurowych z narkotykami.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/naslasku.jpg)
Ogromne ilości narkotyków przejęte na Śląsku. Za procederem mieli stać obywatele Ukrainy
Na ponad milion złotych oszacowana została czarnorynkowa wartość narkotyków przejętych przez mundurowych ze Śląska. W ich rękach znalazły się ponad 43 kilogramy pseudoefedryny. - Z zabezpieczonej ilości, można było uzyskać ponad 32 tysiące działek dilerskich metamfetaminy - wskazują policjanci. Za nielegalnym procederem stała 51-letnia obywatelka Ukrainy i jej 17-letni syn.