Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 191 z 207
  • 1180 / 103 / 0
@up nie identyfikuję się z postaciami i treścią załączanych tu cyt. artykułów...



Stulecie narkotyków

Janusz Lis

Narkotyki triumfalnie wkroczyły do naszej cywilizacji po I wojnie światowej. Pod koniec XX w. to, co początkowo wydawało się modą, okazało się plagą.

Ludzkość zna narkotyki od niepamiętnych czasów. Były elementem ludowej medycyny, wspomagały obrzędy sakralne. opium przez stulecia stanowiło najskuteczniejszy środek uśmierzający ból, stosowany przy złamaniach, kontuzjach i ranach. Pod koniec XIX wieku zastąpiła go morfina. Jednak problemem społecznym w naszej cywilizacji narkotyki stały się dopiero w XX wieku, a mówiąc dokładniej - po I wojnie światowej.

Wprawdzie pierwsza fala mody na narkotyki przyszła wcześniej, lecz miała charakter marginalny. Dotarła do Europy i USA w XIX w. za sprawą dwu grup zawodowych. Pierwszą z nich byli marynarze, którzy w Szanghaju czy Hongkongu odwiedzali palarnie opium. Te lokale - obok burdeli - były w portach wschodnich żelaznym punktem w programie wypoczynku każdego strudzonego żeglarza. Drugą grupę stanowili artyści, którzy eksperymentowali z narkotykami dla pogłębienia wyobraźni i wrażliwości. Robili tak np. poeta Artur Rimbaud i jego kolega Charles Baudelaire. Artyści i marynarze - te dwie grupy stanowiły margines społeczeństwa, niemniej przyczółki na kontynencie europejskim zostały zdobyte.

Aż wreszcie przyszła I wojna światowa, która zmobilizowała 67 milionów ludzi, a 13 milionów uczyniła kalekami. Wiele milionów zostało rannych. Ból ofiar uśmierzano morfiną. Problemu uzależnienia jeszcze nie rozpoznano, więc serwowano narkotyki bez ograniczeń. Jako morfinista wyszedł z wojny np. niemiecki as lotnictwa, późniejszy marszałek Rzeszy Herman Goering.

Jeżeli nawet ostrożnie przyjąć, że tylko jedna czwarta traktowanych morfiną popadła w uzależnienie, to i tak między 1914 a 1918 rokiem narodził się nagle w Europie wielomilionowy rynek. A na wielomilionowym rynku można robić wielomilionowe interesy.

Rychło narkotyki stały się modne. Znów zaczęli eksperymentować z nimi artyści, próbując odpowiedzieć na pytanie, jak mogą zmienić postrzeganie świata. Stanisław Ignacy Witkiewicz. malujący obrazy pod wpływem narkotyków, w 1932 r. wydał książkę "nikotyna, alkohol, kokaina, peyotl, morfina. Apendix" (późniejszy tytuł: "Narkotyki"), sumującą jego doświadczenia.

Stopniowo narkotyki stawały się coraz większym problemem społecznym, a przyczyniło się do tego, paradoksalnie, zniesienie prohibicji w USA. Zakaz produkcji, sprzedaży i przewozu napojów alkoholowych, wprowadzony w 1919 r., obowiązywał tam aż do 1933 r. W tym czasie w Ameryce powstała mafia, organizacja, która z nielegalnego handlu alkoholem ciągnęła niebywałe zyski. Miała rozbudowane struktury, sieć dystrybucji, sposoby legalizowania zysków, polityczny parasol ochronny. Jednak złote czasy skończyły się z dnia na dzień. Po zniesieniu prohibicji butelkę można było legalnie kupić w najbliższym sklepie.

Członkowie mafii, przyzwyczajeni do szybkich pieniędzy, szukali dla siebie nowej przestrzeni. Wzrok mafijnych przywódców skierował się więc ku narkotykom. I ku młodzieży, która stała się jednym z najważniejszych podmiotów na rynku.

W XX w. społeczeństwa były coraz bogatsze, okres młodości wydłużył się i stawał wartością samą w sobie. Młodzi ludzie nie aspirowali do dorosłości, wręcz przeciwnie - to dorośli pragnęli w nieskończoność przedłużać swą młodość. Młodzież wytworzyła swoistą kulturę i obyczajowość, której elementem stawały się narkotyki, podsuwane usłużnie przez mafijnych dilerów.

W 1957 r. Jack Kerouac opublikował powieść "W drodze", która stała się biblią pokolenia beatników (przeczytało ją wtedy pół miliona osób). Pokolenie to kontestowało tradycyjne standardy i normy społeczne , a dla zademonstrowania swego buntu propagowało m.in. używanie narkotyków. W 1966 r. po obu stronach Atlantyku wykiełkował ruch hipisów, głoszący apoteozę wolności w każdej dziedzinie, charakteryzujący się obyczajowym permisywizmem, pacyfizmem i używaniem narkotyków. Pod koniec dekady już połowa młodzieży w USA deklarowała przynależność do tej kontrkultury.

To wtedy do listy uznanych narkotyków dołączyła marihuana. Furorę robiły hasła "Make love not war" ("Kochajcie się zamiast walczyć") i "Keep California green, plant grass" ("Utrzymaj zieloną Kalifornię, uprawiaj trawkę"). O powszechności tego specyfiku niech świadczy fakt, że od momentu, gdy został w USA zdelegalizowany w 1967 r., policja zatrzymuje za jego posiadanie ok. 300 tysięcy osób rocznie. A ci zatrzymani to wierzchołek góry lodowej - może 5, może 10 proc. użytkowników.

Nawet były prezydent Bill Clinton przyznał się, że w młodości palił marihuanę. Gdyby zaprzeczył - nikt by mu nie uwierzył, a poza tym na pewno znalazłoby się wielu świadków, którzy zadaliby mu kłam. Wolał więc publicznie bagatelizować sprawę, twierdząc, że wprawdzie palił, ale się nie zaciągał.

W styczniu 1980 r. za posiadanie marihuany na lotnisku Narita w Tokio został zatrzymany członek zespołu The Beatles Paul McCartney. Przesiedział 7 dni w areszcie, a gdyby nie interwencja ambasady brytyjskiej, mógł tam spędzić 7 lat. Dziś jest to szanowany przez Koronę szlachcic, sir Paul.

Wielką popularnością cieszyły się także twarde narkotyki. Tragicznym symbolem tej fascynacji jest śmierć z przedawkowania w 1970 r. piosenkarki Janis Joplin. Miała 27 lat. Skoro gwiazdy estrady używały narkotyków, to dlaczego nie miałyby używać ich też miliony fanów na całym świecie? Sex, drugs and rock'n'roll - to hasło pokolenia. Narkotyki znajdują się na drugim miejscu, przed ulubioną muzyką.

Z czasem narkotyczny asortyment stawał się coraz szerszy. Młodzi kontestatorzy sięgnęli po substancje, które zrodziły się w tak znienawidzonych przez nich laboratoriach wojskowych. Taki jest m.in. rodowód "kwasu", czyli LSD. Jego początki sięgają roku 1953. Na wieść o "praniu mózgów", dokonywanym przez komunistów na jeńcach wziętych do niewoli w Korei, uczeni w militarnych ośrodkach badawczych zaczęli poszukiwać substancji chemicznej zdolnej odmienić świadomość i zapewnić władzę nad umysłami. Program był ściśle tajny i nosił nazwę "MK Ultra". Kierował nim Sidney Gottlieb. Jego uwaga skierowała się na dwuetyloamid kwasu d-lizergowego (LSD), odkryty w czasie wojny przez szwajcarskiego chemika. Środek powoduje halucynacje, euforię, niekiedy objawy depersonalizacji - zażywający go odnosi wrażenie, że staje się kimś innym.

Używanie takich środków propagował w tamtych latach guru kultury narkotycznej dr Timothy Leary w wydawanym przez siebie "Psychodelic Review". Popularności LSD przydawali Beatlesi takimi piosenkami, jak "Lucy In The Sky With Diamods" czy "Magical Mistery Tour". Inne środki psychodeliczne, tym razem niesyntetyczne, zachwalał Carlos Castaneda w słynnej książce "Nauki don Juana".

Militarne początki miał też inny narkotyk - amfetamina. Jej historia sięga jeszcze czasów II wojny światowej. Podczas bitwy powietrznej z Niemcami co noc tysiące maszyn RAF startowały z Wysp Brytyjskich, by przelecieć kilka tysięcy kilometrów, zrzucić bomby i wrócić. Piloci cały czas musieli zachowywać czujność i pełną koncentrację. Pomagały im w tym środki pobudzające, opracowywane w laboratoriach naukowych. Tak narodziła się amfetamina. Dalej poszło już szybko - w 1967 roku Amerykanie spożyli 10 milionów tabletek tej używki.

Magia i popularność narkotyków zaczęły blednąć dopiero pod koniec stulecia, kiedy z pełną mocą ujawniły się negatywne konsekwencje ich zażywania. Kult "kwasu" LSD skończył się, bo odmieniał on świadomość nie tylko chwilowo, ale i trwale. Śmiertelny cios heroinie zadano na zjeździe epidemiologów w Atlancie w 1982 r. Tam właśnie przyjęto nazwę AIDS (Acquired Immune Deficiency Synadrome - nabyty zespół niewydolności immunologicznej) dla infekcji komórek HIV. Wirus ten przenosi się, między innymi, przez krew - czyli na przykład przez wielokrotne użycie strzykawki. Wśród narkomanów używających opiatów wstrzykiwanych dożylnie (takich jak heroina) zebrał on potężne żniwo śmierci.

Naukowcy kłócą się, jak nazwać miniony, XX wiek. Jedni powiadają, że to wiek atomu. Inni, że nauki. Jeszcze inni, że był to czas wojen i totalitaryzmów. Wszystko to prawda, ale nie cała. Był to także wiek narkotyków.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Steve Jobs to ćpun i przestępca? FBI odtajniło dokumenty na temat zmarłego twórcy Apple
Jacek Lolipop

[ external image ]

Serwis wired.com ujawnił dokumenty Departamentu Obrony dotyczące tej nietuzinkowej osoby. W nich przeczytać możemy o barwnej przeszłości Jobsa.

Wydaje się, że Steve Jobs nie może być już żadną tajemnicą. Przez lata nakręcono o nim niezliczoną ilość filmów dokumentalnych, programów telewizyjnych, przeprowadzono mnóstwo wywiadów. Po jego śmierci opublikowano obszerną biografię, w której prześwietlono jego życie, to kim był, jak odbierało go otoczenie i jakie tajemnice skrzętnie chował, na wylot. Jobs sam przyznawał się do regularnego zażywania LSD. Jego przyjaciel i współzałożyciel Apple, Steve Wozniak, mówił, że narkotyk był dla niego rodzajem inspiracji.

Z ujawnionych dziś dokumentów możemy się jednak dowiedzieć nowych interesujących szczegółów. FBI przeprowadziło w latach osiemdziesiątych długotrwałe śledztwo dotyczące życia i biografii założyciela Apple. Dochodzenie poprzedzało nadanie informacjom o Jobsie statusu „Top Secret”, o co zabiegał sam Steve.

Po wielkiej awarii w internecie dane z chmury wyparowały. A miało być superbezpiecznie


W opublikowany przez służby dokumentach czytamy między innymi, że z LSD Jobs miał kontakt 10 do 15 razy w życiu. Sam zaznacza w nich, że był zadowolony z tego doświadczenia i zmian jakich dokonały w jego życiu. Przez pięć lat, od 1973 do 1977 roku Steve palił marihuanę lub haszysz, raz do dwóch razy na tydzień. „Najlepiej jak mogę opisać efekty ich zażywania, to powiedzieć że powodowały u mnie stan relaksu i wzrost kreatywności”, czytamy w dokumentach z zeznań Jobsa.

Z informacji ujawnionych przez przez witrynę wynika, że oprócz używania narkotyków, Steve bał się, że ktoś porwie jego córkę aby wyłudzić od niego pieniądze. Bał się też, że będzie szantażowany ujawnieniem informacji o nieślubnym dziecku. W tym samym czasie był szefem najbardziej innowacyjnej i odnoszącej największe sukcesy firmy elektronicznej na świecie. Charyzmatyczny lider musiał się jednak liczyć z takim zagrożeniem.

Dokumenty nie są jednak tak szokujące, jak chcieliby niektórzy, szczególnie w amerykańskich mediach. Jego przygoda z narkotykami skończyła się w wieku młodzieńczym, ostatni raz miał z nimi styczność w latach siedemdziesiątych. Jego problemy z prawem ograniczyły się do aresztowania za niezapłacone mandaty drogowe czy posiadanie alkoholu jako nieletni.

Inne problemy z prawem wynikały natomiast z wczesnych zabaw z elektroniką. Wraz ze swoim przyjacielem Wozniakiem skonstruował chociażby urządzenie, pozwalające dzwonić zupełnie za darmo. Urządzenie takie, nazywane przez nich „blue box”, obchodziło system przekierowywania połączeń międzymiastowych, pozwalając na inicjowanie ich samemu, bez wiedzy operatora. Jak mówił jednak sam Jobs „Nie chodziło nam o to, żeby łamać prawo. Naszym celem było sprostać technologicznemu wyzwaniu”, czytamy na wired.com.



Chcę haszyszu z certyfikatem Fair Trade!

Lucjan Grzybicki

[ external image ]
Konsumenci marihuany powinni mieć możliwość wyboru certyfikowanej, wolnej od patologii używki

Będąc świadomym konsumentem, mam możliwość marginalnego wpływu na to, w jakich warunkach produkowana jest kupowana przeze mnie herbata, czekolada, czy wiele innych produktów. Dzięki znakom i certyfikatom typu "Fair Trade", konsumenci mają możliwość wyboru dostawców, którzy na każdym kroku wykazują się szacunkiem do człowieka i natury. Czekam na podobne rozwiązania na rynku marihuany.

Można się kłócić, ile w oznaczeniach typu "Fair Trade" jest realnej troski o pracowników z "trzeciego świata", a ile marketingu - ale nie w tym rzecz. Dla wielu konsumentów, ten czy inny znaczek stanowi istotny czynnik przy wyborze produktów, które kupują. Co ciekawe, marka "Fair Trade" w pewnym sensie specjalizuje się w narkotykach - głównymi produktami objętymi certyfikacją są przecież kawa i herbata, czyli dwie najpopularniejsze substancje psychoaktywne akceptowane przez zachodnią kulturę.

Kupując marihuanę nie mamy niestety możliwości wyboru takiego dostawcy, który wykazuje się poszanowaniem wszystkich zaangażowanych w produkcję osób, jak też troską o środowisko naturalne. Nie chcę używać towaru, który zostawia za sobą krwawy ślad - niestety część suszu pochodzi ze źródeł, które jednocześnie zajmują się handlem bronią, ludźmi, organami itd. Normą w biznesie, jak pokazują przykre doświadczenia z Meksyku, są brutalne przestępstwa i bestialstwo. Pomimo ogromnych dochodów, jakie generuje nielegalny biznes, pierwsze ogniwo produkcji, czyli rolnik opiekujący się roślinami, rzadko kiedy widzi te góry złota. Dobry, afgański haszysz, osiąga w Europie ceny rzędu 10 euro za gram - miejscowi cieszą się, gdy dostaną 100 euro za kilo. Nie słyszałem też, żeby czarnorynkowa produkcja marihuany na dużą skalę przejmowała się środowiskiem - co jest o tyle ciekawe, że wielu jej użytkowników jest konsumentami organicznej eko-żywności. Ostatnim stadium patologii jest to, że na dobrą sprawę nie mamy pewności, czy kupna marihuana jest w ogóle suszonymi kwiatostanami konopi indyjskich, czy słynnym "suszem koloru zielonego" z dodatkiem szkodliwych, syntetycznych kanabinoidów.

Nie chcę brać w tym udziału. Oczywiście skoro i tak jesteśmy "przestępcami" w świetle oderwanych od rzeczywistości przepisów, można zdecydować się na własną uprawę albo korzystać z usług zaprzyjaźnionego rolnika. Nie wszyscy mają jednak taką możliwość, tak jak nie wszyscy mają czas i ochotę prowadzić przydomową plantację herbaty. Możliwość certyfikacji i znaków jakości jest jedną z największych korzyści, jakie płynąć będą z legalizacji posiadania, produkcji i handlu marihuaną. Takie rozwiązanie byłoby najpotężniejszym narzędziem walki z problemami, wiążącymi się z (nad)używaniem substancji psychoaktywnych.

Za kilkanaście lat, idąc za odwiecznym instynktem homo sapiens do intoksykacji, mój syn prawdopodobnie zacznie interesować się cannabisem. Zrobię wszystko, żeby prohibicja i zanieczyszczony towar pochodzący od przestępców były dla niego tym samym, czym dla mnie komuna - przykrym wspomnieniem ojca.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Poznajesz ją? Nawet jeśli nie, doskonale wiesz kim jest. Ona żyje, a jej historia wstrząsnęła pokoleniami nastolatków
Jacek Wolny

[ external image ]
Poznajesz? Historią tej dziewczyny żyło pokolenie lat 80. i 90. Ona wciąż żyje - mimo wszystko •Fot. marcel mettelsiefen

Zastanawiasz się, skąd możesz znasz tę kobietę? Być może widzisz ją pierwszy raz, ale wiesz o niej więcej, niż ci się wydaje. Jest Niemką, ma na imię Christiane, a jej historia prawdopodobnie wywarła duży wpływ na twoje życie. Gdy byliśmy nastolatkami, trudno było przejść obojętnie wobec tego, co przeżyła. Już wiesz?

– To cud, że żyje – piszą zdumieni internauci. Tak, kobieta na zdjęciu to "najsłynniejsza ćpunka w Niemczech", a być może na całym świecie. Ludzie od wielu lat zastanawiali się, co się stało z Christiane Felscherinow. Czy nadal utrzymuje kontakty z Detlefem, czy udało się jej wytrwać w abstynencji i nie wrócić do heroiny, a przede wszystkim, czy w ogóle żyje? Po tym, co przeczytaliśmy w książce "My, dzieci z dworca ZOO", pytania te były jak najbardziej na miejscu. Po 35 latach przyszedł czas na odpowiedzi.

CHRISTIANE FELSCHERINOW
Christiane F. Życie mimo wszystko
Jestem i pozostanę ćpunką, jarmarcznym dziwolągiem. Egzotycznym zwierzęciem. Z gatunku "dzieci z dworca ZOO".

Zobacz, jak w rzeczywistości wyglądali bohaterowie "My, dzieci z dworca ZOO" •marco renna / YouTube.com
https://www.youtube.com/watch?time_cont ... GA1W7gxxnM

Nie było ważniejszej książki

Po "My, dzieci z dworca ZOO" sięgali nawet ci, którzy nigdy wcześniej nie czytali szkolnych lektur. Przynajmniej w mojej szkole, podobny efekt wywołały tylko "Medaliony" Zofii Nałkowskiej, i - niestety - zakazany "Mein Kampf", który krążył w szkolnym "drugim obiegu". Chrisitiane, która w wieku 12 lat sięgnęła po haszysz, LSD, a niedługo później po heroinę, interesowała szczególnie tych uczniów, którzy pierwsze kontakty z narkotykami mieli już za sobą.

ELA
Komentarz internautki
Czytałam tą książkę pierwszy raz w latach 80 tych, jako nastolatka. zrobiła na mnie ogromne wrażenie, powinna być lekturą szkolną. Mam ją do dzisiaj w mojej biblioteczce.

Książka nie była obowiązkową lekturą szkolną, ale niektórzy nauczyciele, którzy nie zaklinali rzeczywistości i rozumieli, że problem narkotyków istnieje nawet w polskich podstawówkach, zachęcali, aby nastoletni uczniowie poznali tę wstrząsającą historię. Książka była (i wciąż powinna być) ważna również dla rodziców, którzy po jej lekturze otwierali oczy i zaczynali dokładniej przyglądać się własnym dzieciom. Zwłaszcza ich źrenicom, które zaczęli badać latarkami.

christiane F trailer
https://www.youtube.com/watch?v=qy-r8EN1T-A

Wstrząsający dla ówczesnych nastolatków był również film z 1981 roku: "Christiane F. – My, dzieci z dworca ZOO". Pamiętam doskonale, jak oglądaliśmy go w czasie lekcji języka polskiego na telewizorze zamykanym na kłódkę w szkolnej szafce. Część z nas miała wypieki na twarzy, a niektórzy byli nim mocno poruszeni. Nie wszyscy, bo rodzice kilku osób nie zgodzili się na ich udział w seansie. Bali się, że film o Christiane zamiast przestrogą, okaże się zachętą do wkroczenia w świat narkotyków. Trudno o lepszą reklamę dla książki czy filmu, niż zakaz wydany przez rodziców.

"My, dzieci z dworca ZOO" - wyd. niem. 1978, wydania polskie 1984. Książka dokumentalna, będąca tekstem spisanym z zapisu magnetofonowego z rozmów z Christiane F. (właśc. Christiane Vera Felscherinow, ur. 1962), młodą narkomanką z Berlina Zachodniego. Autorami tekstu są Kai Hermann i Horst Rieck, dziennikarze niemieckiego „Sterna”. Opisywane wydarzenia miały miejsce w latach 1975-1977, podczas narastającej fali narkomanii wśród młodzieży w wieku ok. 13 lat w Berlinie Zachodnim, natomiast tytułowy Dworzec Zoo to miejsce, gdzie Christiane i wiele osób z jej otoczenia oczekiwało na „klientów”. Prostytucja była dla tych młodych ludzi podstawowym sposobem zdobywania środków na codzienną dawkę narkotyku. Dworzec stanowił też miejsce spotkań i wymiany działek heroiny. Czytaj więcej https://pl.wikipedia.org/wiki/My,_dzieci_z_dworca_ZOO

Powrót do świata Christian F. jest fascynujący. Gdy książka trafiła w moje ręce, zastanawiałem się, czy nie jest to prosty sposób na zdobycie pieniędzy, zarówno dla autorki, jak samej Christian F. Ale z każdym kolejnym rozdziałem okazywało się, że dalsza historia słynnej narkomanki jest równie fascynująca, co "My, dzieci z dworca ZOO". Po przeczytaniu kontynuacji ma się wrażenie, że pierwsza książka była dopiero początkiem historii. Pamiętacie tę okładkę? Na pewno.

Christiane Cię zaskoczy

Książka "Christiane F. Życie mimo wszystko" nie jest nowa, bo ukazała się w 2014 roku. W moje ręce trafiła dopiero niedawno i jak sądzę (oraz jak słyszę od znajomych) wiele osób o niej nie usłyszało. "My, dzieci z dworca ZOO" kończy się optymistycznie, dlatego czytelnik ma nadzieję, że bohaterka poradzi sobie w nowej rzeczywistości. To jednak byłoby zbyt piękne i za proste.

ANNA
Komentarz internautki

To cud że jako narkomanka i alkoholiczka dożyła 54 lat i w sumie wygląda i tak nie najgorzej. Pamiętam zdjęcia z tej książki na których jej koledzy robili wrażenia żywych trupów. Myślę że ta książka zrobiła dużo dobrego jeśli chodzi o poruszenie problemu narkomanii w tamtym czasie.

Dalsze losy Christiane F. nie są sielanką i mogłoby posłużyć za scenariusz do kolejnego filmu. W niektóre "przygody" naprawdę trudno uwierzyć. W jej życiu pojawił się między innymi (i to dosłownie) Dawid Bowie, którego muzyka stała się nieodzownym elementem filmu o narkomanach z berlińskiego dworca. Oprócz języka to właśnie muzyka stworzyła klimat filmu (można go obejrzeć w całości w internecie).

[ external image ]

Premiera "My, dzieci z dworca ZOO" miała miejsce 39 lat temu. Książka uczyniła nastoletnią narkomankę prawdziwą celebrytką, choć dziedzina, w której zasłynęła, nie ułatwiała jej życia. Christiane żałuje dziś, że książki i film powstały. Choć jak wspomina, tantiemy do dziś stanowią źródło jej utrzymania.

Zdarzyło mi się zobaczyć moje zdjęcie rozpowszechnianie przez "Berliner Zeitung" z całkowicie absurdalnym podpisem: "Pogryzł mnie pies Christiane F." - na tablicach reklamowych, kiedy jechałam metrem. Nikt na nas nie patrzył, na mojego psa Leona i na mnie, ale wszyscy zaczęli szeptać: "patrz, tam siedzi".
Można powiedzieć, że współautorka książki "Christiane F. Życie mimo wszystko" rozlicza się z przeszłością. Tak naprawdę jednak przez całe jej dorosłe życie to przeszłość rozlicza się z nią. Christiane twierdzi, że niedługo umrze, ale jest z tym pogodzona. Ma marskość wątroby, jest uzależniona od alkoholu i... narkotyków. – Sądzę, że jej książka mogła pomoc wielu osobom, niestety nie jej samej – zauważają internauci.

Jeśli zdecydujecie się sięgnąć po dalsze losy Christiane, bądźcie przygotowani, że będziecie na nią źli. Moim zdaniem jednak warto to zrobić, bo w końcu lepiej uczyć się na cudzych błędach. Mimo wszystko.

My dzieci z dworca Zoo PL

https://www.youtube.com/watch?time_cont ... biG3W6i82M
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Czopki z promieniotwórczym radem są dla ciała niczym ładowanie baterii. Tak głosiła reklama z lat 20.
Joanna Banaś

[ external image ]

Maria Skłodowska-Curie zmarła na anemię aplastyczną wywołaną promieniowaniem, córka Marii Irena - na białaczkę. Wiele lat wcześniej rad uznawano za panaceum, firmy bez skrupułów zarabiały na wierze w cudowną moc radowego promieniowania.

W 1896 r. Henri Becquerel (1852-1908), badając fluorescencję rud uranu, odkrył zjawisko radioaktywności. Idąc tym tropem, Maria Skłodowska-Curie (1867-1934) stwierdziła, że smółka uranowa promieniuje bardziej niż czysty uran, więc musi zawierać składnik, który to wywołuje. Problem zgłębiła z mężem Piotrem (1859-1906) i w lipcu 1898 r. małżonkowie ogłosili odkrycie pierwszego pierwiastka promieniotwórczego, który nazwali polon. A w grudniu ujawnili istnienie kolejnego – radu.

Naukowcy szybko zorientowali się, że substancje promieniotwórcze silnie oddziałują na ludzkie ciało. Becquerela oparzyła szklana fiolka z radem włożona do kieszeni kamizelki. Na dłoniach Marii Skłodowskiej-Curie i Piotra Curie pojawiały się ranki i łuszcząca się skóra. Dla dobra nauki Piotr przyłożył sobie do ręki próbkę radu, by opisać proces powstawania i gojenia się rany.

Dzięki tym eksperymentom lekarze zaczęli wykorzystywać pierwiastki promieniotwórcze do leczenia. Nazywano je początkowo curieterapią, a dziś – radioterapią.

Becquerel w 1901 r. przekazał odrobinę radu lekarzowi z paryskiego szpitala św. Ludwika. Dr Henri-Alexandre Danlos zastosował go z powodzeniem do leczenia tocznia. Z kolei inż. William J. Hammer (1858-1934) wspólnie z dr. Willym Meyerem radem otrzymanym od małżeństwa Curie w 1903 r. naświetlali nieuleczalnego guza, który zmniejszył się i sprawiał mniejszy ból, choć pacjent nie został wyleczony. Natomiast w 1905 r. nowojorski chirurg Robert Abbe (1851-1928), przyjaciel Marii Skłodowskiej-Curie, ogłosił, że wyleczył raka szyjki macicy za pomocą terapii radem.

[ external image ]

Radowe, czyli lepsze

Do państwa Curie zgłaszały się amerykańskie firmy chcące kupić prawa do stosowania ich metod. Ale naukowcy odmawiali, uznając, że nie mogą zarabiać na odkryciu, które „powinno służyć wszystkim ludziom”. Wiele firm bez skrupułów zarabiało jednak na wierze w cudowną moc radowego promieniowania.

Związków radu i toru, którego radioaktywność odkryli w 1899 r. Ernest Rutherford i Robert Owens, dodawano, do czego tylko się dało. A jeśli się nie dało, zawsze można było nazwać produkt tak, by kojarzył z promieniotwórczością.

Pojęcie to na początku XX w. zrobiło zawrotną karierę. Stało się synonimem energii, młodości, zdrowia i potencji. Na rynku pojawiało się mnóstwo „radowych”, „radioaktywnych” lub „atomowych” produktów, m.in. masło, czekolada, zabawki, prezerwatywy, bielizna, włóczka, pasta do zębów, woda sodowa, puder dla niemowląt i oczywiście cała zawartość kobiecej kosmetyczki, z perfumami i kremem koloryzującym, który „pozwala zbrązowieć szybko i bezpiecznie”, włącznie. A reklama doodbytniczych czopków Vita Radium produkowanych w latach 20. głosiła, że ich conocne wkładanie jest dla organizmu jak ładowanie baterii. Rad wchłania się już w jelicie i za pomocą krwiobiegu dociera do wszystkich komórek i organów – wyjaśniał producent.

Panaceum


Berliński chemik Siegmund Saubermann (1851-1922) w 1913 r. skonstruował domowy dystrybutor wody radowej, która „z odmierzoną porcją składników radioaktywnych” miała leczyć m.in. miażdżycę, podagrę, reumatyzm, artretyzm, zapalenie nerek, rwę kulszową, wiąd rdzenia (objaw kiły układu nerwowego) czy cukrzycę. Rok później Saubermann opublikował w USA książkę „Lecznicze działanie radu”, w której wprawdzie zalecał umiar i stosowanie terapii pod kontrolą specjalistów, ale wymienił tyle dobroczynnych działań promieniowania, że rad powszechnie uznano za panaceum.

Zaczął się wysyp artykułów „radowych” reklamowanych jako lecznicze. Na przykład maść dr. Showera miała pomagać na wypryski, owrzodzenia, a nawet zmiany rakowe, nie mówiąc o toczniu i skrofułach, czyli gruźlicy węzłów chłonnych. Laboratorium ze Strasburga produkowało kompresy radowe z ilustrowaną instrukcją, gdzie je przykładać, by np. rozwiązać problem zimnych stóp.

W czeskim Jáchymovie, skąd pochodziła ruda uranu, którą w Paryżu oczyszczali Maria Skłodowska-Curie i Piotr Curie, powstało nawet radowe spa. Można było zażywać radowych inhalacji w stroju wyjściowym lub siedząc w wannie. A pewien piekarz z myślą o kuracjuszach piekł chleb z dodatkiem wody z kopalni rud uranu.

Radowy król


William J. Bailey (1884-1949), podający się za absolwenta Harvardu z doktoratem, choć nie skończył nawet studiów, w ciągu kilkunastu lat sprzedał 400 tys. butelek wody radowej Radithor. Buteleczkę zawierającą dwa izotopy radu sprzedawał po 1,25 dol. (równowartość dzisiejszych 15 dol.) – z 400-procentowym zyskiem. Oferował tysiąc dolarów każdemu, kto udowodni, że radu jest w wodzie mniej, niż zadeklarował.

Karierę preparatu przerwała śmierć znanego amerykańskiego golfisty Ebena Byersa (1880-1932). Od 1927 r., gdy lekarz polecił mu preparat jako łagodzący dolegliwości po urazie, do 1930 r., gdy wystąpiły objawy choroby popromiennej, zużył aż 1400 buteleczek Radithora. Umierał w męczarniach – w mózgu miał ropień, a jego czaszka stała się dziurawa jak sito. Woda radowa działała, póki nie odpadła mu szczęka – obrazowo ujął cierpienia golfisty „Wall Street Journal”. Preparat został wycofany z rynku w grudniu 1931 r., trzy miesiące przed śmiercią Byersa.

Bailey produkował też tabletki Arium na reumatyzm, neuralgię i podagrę. Oferował 5 tys. dol., gdyby nie zadziałały. A w kolejnej fabryce wytwarzał preparaty z torem – jej flagowym produktem stał się środek na potencję, skuteczny niczym „wewnętrzny promień słońca”.

[ external image ]

Więdnącą męskość wspierał także przyrząd o nazwie radiendocrinator. W futerale wyłożonym aksamitem znajdowały się nasączone radem jakby miękkie karty kredytowe, które należało wkładać na noc do majtek, by aktywizowały pracę właściwych gruczołów. Pierwsze zestawy w połowie lat 20. kosztowały nawet 1 tys. dol., później staniały do 150 dol.

Jesteśmy dosłownie zanurzeni w promieniowaniu pochodzącym z kosmosu i ze skorupy ziemskiej, a nawet z fundamentów i ścian budynków

Żywe trupy przed sądem

W 1902 r. inż. William J. Hammer (ten od naświetlania guza) do sproszkowanego radu dodał klej i siarczek cynku – tak powstała farba fluorescencyjna, a dzięki niej odbijające światło tarcze zegarów, włączniki, kompasy, latarki, wskaźniki samochodowe, a nawet zapięcia kapci, żeby nie szukać ich po omacku.

Założona na początku XX w. firma U.S. Radium Corporation zatrudniała 4 tys. kobiet do malowania tarcz zegarków farbą luminescencyjną produkowaną na bazie radu. Posługiwały się pędzelkami z wielbłądziego włosia, które dla większej precyzji co jakiś czas oblizywały. Na zmianie malowały 250-300 tarcz.

Nikt nie powiedział im o szkodliwości radu, choć pracownicy laboratorium nosili ochronne fartuchy i rękawice. Nieświadome dziewczyny dla zabawy malowały sobie farbą paznokcie, zęby i twarze. Gdy szły do domu, ich głowy i buty świeciły w ciemności.

W 1923 r. jedna z byłych pracownic Grace Fryer (1899-1933) zaczęła tracić zęby, i to z kawałkami szczęki. Szybko zorientowała się, że winna była jej poprzednia praca w U.S. Radium Corporation. Z czterema innymi, podobnie chorującymi koleżankami rozpoczęły batalię z dawnym pracodawcą, który starał się zatuszować sprawę. Kobiety próbowano zdyskredytować, informując opinię publiczną, że chorują na kiłę, bo źle się prowadziły. Pomógł im patolog i medyk sądowy Harrison Stanford Martland (1883-1954), który badał wpływ promieniowania na organizm człowieka. Sprawę podchwyciły także media, nadając kobietom przydomek „radowe dziewczyny”.

Podczas pierwszej rozprawy w styczniu 1928 r. dwie z nich były już tak słabe, że nie zdołały złożyć przysięgi. Na kolejną nie były w stanie się stawić. Znając stan ich zdrowia, firma grała na zwłokę – termin trzeciej rozprawy odroczono o kilka miesięcy, bo korporacyjni świadkowie wypoczywali akurat w Europie. Konające pracownice (gazety nazwały je „żywymi trupami”) po dwóch latach procesu poszły na ugodę – firma zobowiązała się wypłacić im odszkodowanie, pokryć koszty leczenia i wypłacać dożywotnio symboliczną rentę. Wypłacała zaledwie trzy lata, gdy zmarła ostatnia z piątki. W międzyczasie umarło mnóstwo ich koleżanek z U.S. Radium Corporation. Ręczne malowanie tarcz zegarków farbą z radem zakończono tam dopiero w 1947 r.

Curie, ale nie ten


W 1932 r. francuski farmaceuta egipskiego pochodzenia Alexis Moussalli (1894-1955) stworzył markę kosmetyczną Tho-Radia. Wytwarzał m.in. mydła, pudry, fluidy, szminki i toniki do włosów, zawierające związki radu lub toru. Nie firmował ich jednak własnym nazwiskiem, zastosował lepszy chwyt promocyjny: zatrudnił figuranta z doktoratem i świetnym nazwiskiem – Alfreda Curie. Nie był on spokrewniony z najbardziej noblowską rodziną świata, ale i tak przydawał kosmetykom wiarygodności.

Maria Skłodowska-Curie z córką zamierzały nawet wytoczyć mu proces o nadużycie nazwiska (prawnik dawał im szansę na wygraną), jednak ostatecznie zrezygnowały, uznając, że zadziałałby wbrew ich intencjom i wypromował markę Alfreda Curie.

Gdy w 1937 r. francuski rząd ograniczył używanie materiałów promieniotwórczych w artykułach przemysłowych, Moussalli wycofał z receptur tor i rad, nie zmieniając jednak nazwy Tho-Radia. Rozstał się też wtedy z dr. Alfredem Curie, bo jego nazwiska już nie potrzebował.

Wieczne źródło młodości

Maria Skłodowska-Curie zmarła na anemię aplastyczną wywołaną promieniowaniem, podobnie jej przyjaciel chirurg Robert Abbe. Córka Marii Irena – na białaczkę. Współzałożyciela U.S. Radium Corporation dr. Sabina Arnolda von Sochocky’ego również zabiła anemia aplastyczna. Producent dochodowego Radithora William J. Bailey zmarł na raka pęcherza.

Maria Skłodowska-Curie. Po wielu dekadach jej zapiski, w tym także przepisy kucharskie, wciąż są radioaktywne

Najstarsza „radowa dziewczyna” Mae Keane odeszła jednak dopiero w 2014 r. w wieku 107 lat. Nie wiadomo, jakim cudem przeżyła o blisko 90 lat swoje koleżanki z pracy.

Korzystałam m.in. z: „Kroniki medycyny” Mariana B. Michalika, „Okrętów na oceanie czasu. Historii nauki polskiej do 1945 r.” Macieja Iłowieckiego, „A Century of X-Rays and Radioactivity in Medicine” Richarda F. Moulda, „Radium Girls” Claudii Clark oraz materiałów Oak Ridge Associated Universities (orau.org)
Ostatnio zmieniony 09 marca 2017 przez jan potocki, łącznie zmieniany 1 raz.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Do czego prababkom były ołów, rad, arszenik?
Maria Hawranek

Uważano, że kuracja radem nadaje skórze nowy blask. Promieniotwórczy, powiedziałabym, a sole rtęciowe dodawano do pudru. Piękno boli, uroda jest sportem walki - rozmowa z autorką książki "Piękno bez konserwantów. Sekrety urody naszych prababek"

Wchodzimy do popularnej niemieckiej drogerii. Lustrujemy półkę z antyperspirantami.

– Aluminium na pierwszym miejscu, tu na drugim – pokazuje mi Aleksandra Zaprutko-Janicka, historyczka, która właśnie wydała książkę „Piękno bez konserwantów. Sekrety urody naszych prababek”. – Kolejność substancji wymienionych w składzie kosmetyku pokazuje, jakich substancji jest w nim najwięcej. W każdym balsamie do ciała znajdujemy parafinę, czyli pochodną ropy naftowej. W każdym szamponie – nawet najdroższym – SLS na pierwszym miejscu listy INCI.

– Sodium lauryl sulfate to ostry detergent odtłuszczający. Drażni i wysusza skórę, szkodliwie działa na oczy. Jest nawet w produktach do delikatnej skóry i dla dzieci. Jak do mnie dotarło, co w siebie wcieram, wywaliłam z domu niemal wszystkie kosmetyki.

Przenosimy się do kawiarni. Aleksandra wyciąga z torebki trzy pojemniki – balsam do ust, pomadkę i krem.

– Od rana czatowałam na kuriera z zamówieniem ze specjalistycznego sklepu z półproduktami kosmetycznymi – są sprawdzone, ekologiczne. To składniki ekskluzywnych kosmetyków, z nich można sobie ukręcić w domu krem za jedną trzecią ceny. Kurier przyszedł pół godziny przed moim wyjściem z domu.

– I zdążyłaś zrobić taki krem?
– To chwila. Mieszam wszystko patyczkiem w filiżance.

– Z czego się składa?
– To krem na bazie emulgującej, która łączy wodę z olejem. Do tego olej ryżowy, wyciąg olejowy z zielonej herbaty, hydrolat mięty z Bułgarii. Łagodzący, delikatny. Domowy krem mogę dopasować do bieżących potrzeb – jeśli np. cały dzień sprzątałam i moja skóra jest podrażniona, sięgam po delikatny olej ze słodkich migdałów i macerat z aloesu. Na stan zapalny przyda się nagietek. Używam kosmetyków własnych albo aptecznych, dermatologicznych. Mam pewność, co w nich jest.

– Chemia powszechna w kosmetykach to jedyny powód, że sięgnęłaś po receptury prababek?
– Powodów jest kilka. Mam niedoczynność tarczycy Hashimoto i jeszcze kilka przypadłości, przez co wypadały mi włosy, a skóra była podrażniona i wiecznie obsypana wypryskami. Do tego dochodzą moje zainteresowania historyczne. No i zazdrość.

– Zazdrość!?
– Napatrzyłam się na zdjęcia prababek. Elegancko ułożone włosy, dobrze wyprasowana sukienka, zadbana skóra. Nie było wtedy filtrów na Instagramie ani takich możliwości retuszowania jak dziś. Miały czar, byłam zafascynowana ich wyglądem. Zofia Batycka, pierwsza polska miss, przepiękna aktorka Ina Benita czy muza skamandrytów Maria Morska. Zazdrościłam im, chciałam poznać ich metody pielęgnacji. Odkryłam, że mniej znaczy więcej i najważniejsza jest natura.


– Piszesz o toniku z wina i bluszczu, soku z melona i truskawek, wywarze z lilii. Co na talerzu, to na twarzy?
– Właśnie. Dziewczyny smarowały się też śmietaną, by nawilżyć i zmiękczyć skórę. W czasie wojny, jeśli pojawiało się mleko, towar deficytowy, to po wypiciu zalewano garnek wodą i potem obmywano nią twarz. Z kolei korzeń rabarbaru, dla mnie przysmak z dzieciństwa – łodyga i do cukiernicy – stosowano jako skuteczny środek w rozjaśnianiu włosów. Ale zdziwiłam się, że bluszcz, który wydawał mi się trujący, jest składnikiem toniku na wągry. Z kolei skórka z orzechów włoskich, która też nie nadaje się do jedzenia, wykorzystywana była jako samoopalacz lub farba do włosów. Zalewano skórki orzechów rozgrzanym olejem i zostawiano na trzy tygodnie. Zależnie od stopnia skoncentrowania używano na skórę lub na włosy.

– Ale prababki stosowały też metody niebezpieczne.
– Mam w domu stare lokówki i nie zamierzam ich użyć. Moja 95-letnia babcia wychowała się na wsi z kilkoma siostrami. Przed sumą w niedzielę chciały się wystroić i w pośpiechu często odpadał jakiś przysmażony pukiel. Dawniej każde wielkie wyjście pachniało spalonymi włosami. Lokówki rozgrzewano na piecu, a temperaturę testowano za pomocą kartki – jeśli przyłożona do lokówki dymiła, lokówka była za gorąca. Żadnej ochrony w postaci teflonu albo kosmetyków!

– A do czego prababkom były ołów, rad, arszenik?
– Uważano, że kuracja radem nadaje skórze nowy blask. Promieniotwórczy, powiedziałabym. Bielidła ołowiowe stosowano do wybielania twarzy, rtęć – do leczenia chorób wenerycznych, a sole rtęciowe dodawano do pudru. Namierzyłam w internecie minizestaw kosmetyków idealnych na bal z lat 20., wśród nich taki puder. Trzymam go w szczelnym szklanym pojemniku, rzeczywiście ma perłowy poblask. Piękno boli. Jak powiedziała biografka heleny Rubinstein: „Uroda jest sportem walki”.

– Wcześniej wydałaś książkę „Okupacja od kuchni”. Interesują cię kulisy wielkiej historii.
– Zawsze pociągała mnie historia kobiet, ale nie ruchu feministycznego i emancypacji, tylko historia życia codziennego. Nie słyszałam o niej na wykładach, nie mogłam wyczytać w podręcznikach akademickich ani książkach. Tam dominuje bardzo polityczno-militarna męska narracja. W XVII, XVIII w. niewiele było poczytnych pamiętnikarek, nie uznawano literatury kobiecej za godną wydawania. Liczyła się miłość ojczyzny, 123 lata zaborów – kogo obchodziło, co powstańcy jedli na obiad? A ja chciałam wiedzieć, co się jadło, piło, co kładło na włosy, jak wyglądał plan dnia, gdzie się chodziło na zakupy. Kiedy uwierzyłam w siebie, postanowiłam, że opowiadanie o tym to będzie moje zadanie.

– A co się stało, że uwierzyłaś w siebie?
– Moje wpisy na współprowadzonym przeze mnie portalu Ciekawostkihistoryczne.pl zaczęły mieć po kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń i dziesiątki komentarzy. Zrozumiałam, że ta codzienność interesuje wielu ludzi. Prowadzę serię „Historyczna pani domu”, gdzie wrzucam odszukane przepisy, teraz planuję serię z przepisami na kosmetyki. Ale nie jesteśmy przyzwyczajeni do rozmawiania o takich zwykłych sprawach. Kiedy pytałam mojej babci, czym myła włosy, wydawało jej się to jakieś błahe, nieistotne. Ale przyzwyczaiła się, ostatnio sprezentowała mi 55-letni pas do pończoch.

– Założyłaś?
– Tak. Szalone uczucie. Ale rozumiem, czemu wraca moda na pończochy. Noszenie ich w świecie rajstop to taka nutka tajemnicy, poza tym lepiej prezentują się w nich dolne partie ciała – pas spłaszcza brzuch, zwęża talię. Są dni, kiedy mam ochotę się w niego wbić.

– Ale właściwie dlaczego ta historia dnia codziennego jest taka istotna?
– Bo zrozumienie codzienności pomaga nam rozumieć mentalność danej epoki. Weźmy np. makijaż. Obie mamy umalowane oczy, muśnięte usta. Odrobinę ponad sto lat temu uznano by nas za panie lekkich obyczajów, prostytutki albo aktorki. W książkach z tamtego okresu czytamy, że matka szczypie córkę w policzki i każe gryźć się w usta, bo idzie kawaler. Jak byśmy zrozumiały takie zachowanie, nie znając kontekstu?

– Albo to, że damy rysowały sobie na dekolcie niebieskie żyłki za pomocą akwareli.
– Niebieskie żyłki to był kanon piękna z przełomu XIX i XX w. Ta pochwała bladości była dla mnie wyzwalająca. Mam wrażliwą skórę, nie mogę wychodzić na słońce. W porównaniu z uśmiechniętymi dziewczynami na plaży z twarzami muśniętymi słońcem zawsze wypadałam słabo. Gdy dowiedziałam się, jak wyglądała piękna kobieta na początku lat 20., pomyślałam: to nieźle, że mam białą skórę i rumiane policzki. Chociaż też do końca się nie wpasowuję, bo mam piegi. Dawniej z gorliwością godną lepszej sprawy wybielano je cytryną, pietruszką, kwaśnymi owocami.

– Czyli badanie kanonów piękna może nas wyzwolić.
– Jeśli nie pasujemy dziś, pasujemy gdzieś po drodze. Patrzę w lustro: twarz w piegach, rude włosy, nie najmniejszy rozmiar. I myślę: pal sześć, Tycjan by mnie uwielbiał.

– Przed wojną kobiety też tak obsesyjnie dbały o figurę?
– Owszem, ale ideał miał o kilka centymetrów więcej w pasie. Powiedziałabym, że dzisiejszy rozmiar 38-40. Dziewczyny rozmiaru 36 uznawano by za wychudzone.

– Prababki chętnie szły pod skalpel?
– Pierwsza wojna światowa pozostawiła tysiące osób bez rąk, nóg, z uszkodzonymi twarzami, pourywane nosy, uszy, policzki. Niektórych nie były w stanie rozpoznać ich własne matki. Na nich lekarze nauczyli się operować. W latach 20. medycyna estetyczna stała się popularna. Klasyczny zabieg z tamtego okresu to podnoszenie biustu – gorsetów już nie noszono, a dobrych staników podnoszących jeszcze nie było. Do tego korekty nosa, odstających uszu. Polki jeździły za granicę, najczęściej do Francji. W Krakowie medycynę plastyczną rozwijali studenci chirurga prof. Ludwika Rydygiera. W latach 30. reklama chirurga plastyka w gazecie nikogo nie dziwiła.

– Z Krakowa wywodzi się też helena Rubinstein. A z Gliwic – Oskar Troplowitz, który wymyślił krem Nivea. Jakie jeszcze postaci związane z Polską zapisały się w historii kosmetologii?
– Julia Świtalska, moja guru, która zaczęła karierę zawodową jako lekarka legionowa, została żoną przyszłego premiera, rozwiodła się, a w międzyczasie rozwijała swoje imperium kosmetyczne. Zbudowała laboratorium Świt, które było bardzo popularne w latach 20. i 30. Produkowała kosmetyki, kształciła wykwalifikowane kosmetyczki, prowadziła swoje instytuty piękna, wydawała książki o pielęgnacji włosów, ciała. Laboratorium nie przetrwało wojny. Ale za to inna firma kosmetyczna – laboratorium Izis założone przez helenę Brzezińską – funkcjonowała w czasie okupacji i istnieje do dziś. Ma prawie 90 lat tradycji, ale większość jej pracowników nie ma o tym pojęcia. Sprawdziłam, dzwoniąc po różnych salonach tej firmy.

– Jaki aspekt codzienności zamierzasz nam przybliżyć w przyszłości?
– Higienę. Jak chodziło się do toalety w latach 20.? Czy w domu były łazienki? Jak wyglądała ewolucja od chodzenia za stodołę do budowy wychodka z serduszkiem? A higiena menstruacyjna? Nie było tamponów ani nawet ligniny, którą stosowały nasze mamy w PRL-u. Całe szczęście, że babcia już się nie wstydzi opowiadać o banałach.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Rok 1973. Fotograf robi zdjęcia przyrody dla rządu USA. Ale trafił w lesie na nastolatków palących trawkę, a oni...
jab, MAW

[ external image ]
Rok 1973. Pogodny dzień nad rzeką Frio... (Fot. Marc St. Gil | DOCUMERICA | The U.S. National Archives)

Marc St. Gil został zatrudniony w latach 70. wraz z setką innych fotografów przez amerykańską Agencję Ochrony Środowiska. Miał robić zdjęcia dokumentujące lokalne problemy związane z zanieczyszczeniem środowiska. Trafił przez to do miejscowości Leakey w stanie Teksas, gdzie przez przypadek spotkał grupę nastolatków palących razem marihuanę. Przyjaźnie nastawieni młodzi ludzie pozwolili mu zrobić zdjęcia, kiedy razem beztrosko się bawili nad rzeką. Dokumentacja z tego dnia znajduje się w zasobach The U.S. National Archives, dzięki czemu możemy zobaczyć, jak wyglądały beztroskie lata 70.

[ external image ]

Amerykański fotograf Marc St. Gil został zatrudniony na początku lat 70. przez Agencję Ochrony Środowiska po to, by udokumentować na zdjęciach problemy związane z zanieczyszczeniem wody i powietrza w okolicach miasta Houston w stanie Teksas. On i setka innych fotografów krążyli po całym kraju, by zebrać materiały, na których The Environmental Protection Agency, czyli EPA, miała oprzeć swoją dalszą działalność. Agencja została utworzona przez prezydenta Richarda Nixona. EPA powstała w 1970 roku i działa do dziś. Dzięki pracy fotografów w archiwach narodowych USA do dziś można podziwiać tysiące zdjęć pokazujących świat, którego już tak naprawdę nie ma.
Kiedy St. Gil w maju 1973 roku robił zdjęcia w miejscowości Leakey, trafił nad rzekę Frio i znalazł tam mały zagajnik cedrowy. Właśnie to miejsce wybrała sobie do odpoczynku i zabawy grupa bardzo przyjacielsko nastawionych nastolatków. Pozwolili oni fotografowi zrobić sobie zdjęcia, kiedy cieszyli się ładną pogodą, ciepłą wodą w rzece i wspólnym paleniem jointa. Albo dwóch. Albo i trzech... Dzięki temu możemy po 43 latach oglądać to spotkanie z czasów, które bezpowrotnie minęły

[ external image ]

Co jest takiego szczególnego w tych zdjęciach? Poza niewątpliwie ciekawą historią prowadzącą do ich powstania, warto wiedzieć, co się wtedy działo wtedy Stanach. W 1973 roku podpisano w Paryżu układ pokojowy wieńczący amerykańską interwencję zbrojną w Wietnamie. 4 lata wcześniej odbył się słynny festiwal w Woodstock. Prezydentem był jeszcze Richard Nixon, który zakończył swoje urzędowanie w wyniku afery Watergate. W tym samym roku doszło też do kryzysu naftowego, który wstrząsnął całym światem. W świetle nawet tych wyrywkowych informacji, te zdjęcia nabierają zupełnie innego wydźwięku...

[ external image ]

Lata 70. były końcem epoki Dzieci-Kwiatów. Swoje złote lata przeżywały grupy aktywistów z ochrony środowiska. To był wspaniały czas dla muzyki. Jeśli żyliście w tamtych czasach, to zapewne pamiętacie winyle z przebojami Led Zeppelin czy Davida Bowiego. Ale był to też czas wojny z narkotykami, którą oficjalnie ogłosił prezydent Nixon.

[ external image ]

Narkotyki w całym XX wieku były z każdym rokiem coraz większym problemem dla władz Stanów Zjednoczonych. Wprowadzano kolejne zakazy, tworzono rządowe agencje, walczące z przemytem i dystrybucją, karano wszystkie osoby, które miały styczność z narkotykami na którymkolwiek etapie ich produkcji czy sprzedaży - ale również zażywających. W roku powstania tych fotografii (datowane są na 1973r.) powołano do istnienia DEA - Drug Enforcement Administration. Ta rządowa agencja miała konsolidować i zarządzać wszystkimi działaniami antynarkotykowymi.

[ external image ]

Od 1937 roku w USA obowiązywało Marijuana Tax Act, zakazujące posiadania i zażywania marihuany. Przepis ten powtórzono w Controlled Substances Act w 1970 roku. Wtedy narkotyk ten postawiono na równi z heroiną, LSD i ecstasy. Jednak już od 1973 roku kolejne stany rezygnowały ze stosowania kar. Nie Teksas. Dopiero od 2015 lekarz odpowiedniej specjalizacji może przepisać pacjentowi olej z konopi w Teksasie. Rekreacyjne stosowanie tego narkotyku wciąż jest tam karane.

[ external image ]

Młodzi ludzie ze zdjęć Marca St. Gila popełniają zatem niebagatelne przestępstwo, zagrożone karą nawet roku więzienia. Był to czas, kiedy za zażywających narkotyki zabrano się szczególnie brutalnie. Zapewne jednak do niewielkiego miasteczka, jakim wtedy było Leakey, nowe, ostrzejsze przepisy docierały z pewnym opóźnieniem.

[ external image ]

Kiedy St. Gil w maju 1973 roku robił zdjęcia w miejscowości Leakey, trafił nad rzekę Frio i znalazł tam mały zagajnik cedrowy. Właśnie to miejsce wybrała sobie do odpoczynku i zabawy grupa bardzo przyjacielsko nastawionych nastolatków. Pozwolili oni fotografowi zrobić sobie zdjęcia, kiedy cieszyli się ładną pogodą, ciepłą wodą w rzece i wspólnym paleniem jointa. Albo dwóch. Albo i trzech...

[ external image ]

[ external image ]
[ external image ][ external image ][ external image ][ external image ][ external image ][ external image ]
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
"Magiczne" grzybki pomagają w depresji osobom chorym na raka
Wojciech Moskal

[ external image ]

Halucynacje. Niektóre grzyby z rodzaju Psilocybe (łysiczka) zawierają substancję czynną zwaną psylocybiną, która wywołuje euforię i działa halucynogennie. Halucynacje polegają na postrzeganiu nieistniejących dźwięków lub obrazów wyobrażonych jako rzeczywiste. Mogą być wywoływane również przyjmowaniem substancji psychoaktywnych

Halucynogenne grzyby zawierające psylocybinę mogą łagodzić poczucie niepokoju i objawy depresji u osób ciężko chorych na raka - ogłosili naukowcy


„Magiczne grzybki”, „grzybki halucynki” lub po prostu grzyby halucynogenne czy psylocybinowe to chyba najsłynniejsza po LSD substancja psychodeliczna na świecie. Podobnie jak LSD psylocybina (to ona jest głównym składnikiem aktywnym grzybków) w większości krajów jest zaliczana do narkotyków i zabroniona od ponad pół wieku (choć np. w Anglii była dozwolona jeszcze do 2005 roku). Badania przeprowadzone w ostatnich latach przez naukowców każą jednak patrzeć na grzybki w odmienny sposób – nie wyłącznie jak na narkotyk, ale potencjalny lek mogący ulżyć ciężko chorym.

Badania w tym kierunku prowadzono np. z udziałem osób uzależnionych od alkoholu czy opioidów, jednak najczęściej w przypadku pacjentów zmagających się z depresją czy z zaburzeniami lękowymi. W najnowszym wydaniu „Journal of Psychopharmacology” naukowcy ze słynnego Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore opisali podobny eksperyment, w którym aktywne związki uzyskane z grzybów testowali u osób cierpiących na nowotwory.

Zajrzeli w głąb własnej duszy

Udział w doświadczeniu wzięło 51 osób (połowa mężczyzn, połowa kobiet, średnia wieku – 56 lat) z rakiem piersi, żołądka, przełyku, układu moczowo-płciowego czy jednym z nowotworów krwi. U zdecydowanej większości pacjentów choroba była już w stadium zaawansowanym – z przerzutami bądź też po nawrocie; u wszystkich też lekarze potwierdzili poważne zaburzenia lękowe, napady niepokoju lub depresję.

Jak wyglądała terapia?

Podzielono ją na dwie części, które przeprowadzono w odstępie pięciu tygodni. Podczas każdej sesji pacjent otrzymywał kapsułkę z psylocybiną, ale raz była to duża dawka (22 lub 30 mg na 70 kg masy ciała), a raz w zasadzie placebo – dawka zbyt niska (1-3 mg na 70 kg masy ciała), by wywołać jakikolwiek biologiczny efekt.

Ani pacjent, ani lekarz bezpośrednio podający mu kapsułkę nie wiedzieli, czy podczas danej sesji zażywane jest placebo czy właściwa dawka halucynogennej substancji.

Zaraz po połknięciu kapsułki uczestnicy przechodzili „sesję psychoterapii”.

– Chorzy wygodnie kładli się na łóżkach, a na oczy zakładali opaski. Następnie puszczaliśmy im nastrojową muzykę i prosiliśmy, by spróbowali pomyśleć o swoich wewnętrznych przeżyciach, skupili się tylko na tym, co jest w nich samych, a nie w otaczającym ich świecie – opowiada prof. Roland Griffiths kierujący badaczami z Baltimore.

Jak pisze w swojej pracy, psychodeliczna podróż w głąb własnej duszy powiodła się. Prawie wszyscy uczestnicy zgłaszali po zażyciu właściwej dawki psylocybiny głębokie, intensywne przeżycia – wejrzenie we własną duszę, poczucie więzi ze wszystkimi innymi ludźmi itp.
Oczywiście akurat tego typu doświadczenia nie były głównym celem eksperymentu (choć moment psychodelicznego „odjazdu” prawie 70 proc. uczestników uznało za jedno z pięciu najwspanialszych przeżyć w swoim życiu). Chodziło o złagodzenie objawów lękowych i depresji. Wszyscy ochotnicy przechodzili więc dokładne testy psychologiczne – siedem godzin, pięć tygodni i sześć miesięcy – po zażyciu psylocybiny.

Wyniki były więcej niż dobre.

Poprawa jest, i to na długo

U pacjentów, którzy wzięli udział w eksperymencie, stwierdzono wyraźną poprawę. – Zgłaszali o wiele rzadsze epizody poczucia niepokoju czy zaburzeń nastroju, złagodzenie objawów depresji, poprawę jakości życia, zdecydowanie większy optymizm, a w niektórych sytuacjach nawet spokojne zaakceptowanie nadchodzącej śmierci. I wszystko to zgłaszali nie tylko sami uczestnicy, ale również ich bliscy – rodzina i przyjaciele, których zaprosiliśmy do badania – mówił prof. Griffiths w rozmowie z „New Scientist”.

Autorzy pracy bardzo podkreślają to, że osiągnięte przez nich rezultaty okazały się trwałe. „Po sześciu miesiącach poprawę stanu psychicznego wciąż zgłaszało aż 80 proc. uczestników” – piszą.

– To naprawdę niezwykłe, że podanie zaledwie jednej dużej dawki psylocybiny, działającej wcale nie tak długo, bo około czterech-sześciu godzin, dało tak trwały efekt złagodzenia objawów depresji czy zaburzeń lękowych. Być może mamy tu do czynienia z początkiem całkiem nowego modelu postępowania w przypadku zaburzeń psychicznych – podkreśla prof. Griffiths.
Tym bardziej że – jak twierdzi – tradycyjna psychoterapia zalecana pacjentom nowotworowym, obejmująca terapię behawioralną i leki antydepresyjne, z reguły trwa wiele tygodni lub miesięcy i często nie daje oczekiwanych rezultatów.

Potwierdzają to wyniki drugiego badania, które przeprowadzono niemal w tym samym czasie (opublikowane w tym samym wydaniu „Journal of Psychopharmacology”).

W doświadczeniu przeprowadzonym na Langone Medical Center na Uniwersytecie Nowojorskim wzięło udział 29 osób z zaawansowanym rakiem. Również oni otrzymali psylocybinę (różnica polegała jedynie na tym, że funkcję placebo pełniły kapsułki w witaminą B3) i również u nich zanotowano wyraźną trwałą poprawę (w obu eksperymentach nie stwierdzono poważniejszych skutków ubocznych, z reguły były to nudności, wymioty, lekkie zaburzenia nastroju i chwilowe podniesienie ciśnienia krwi).

„Diagnoza zaawansowanej choroby nowotworowej to zawsze ogromne wyzwanie psychiczne dla każdego człowieka. I bardzo często zdarza się, niestety, że wiąże się ona ze strachem i depresją. Wiele osób »wchodzi« wtedy na najwyższy poziom lęku, obawy o swoje dalsze życie, braku nadziei. Nasze doświadczenia z ponad dekady badań – zarówno z udziałem zdrowych ochotników, jak i pacjentów nowotworowych pokazują, że zastosowanie w takich przypadkach psylocybiny może znacząco podnieść komfort życia tych ciężko chorych ludzi” – podsumowuje prof. Roland Griffiths.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Co robi Alicja w krainie grzybów?
Aleksandra Stanisławska
Alice-In-Wonderland-1.jpg
Scena, w której dziewczynka na przemian robi się mała i wielka, to opis wizji po zjedzeniu muchomora.
Aleksandra Stanisławska: W szkole zawsze przestrzegali: "Nie ruszaj Muchomorów czerwonych, bo na nich mrą nawet muchy". Wiadomo jednak, że niektóre zwierzęta jadają muchomory bezkarnie. O co więc chodzi?

Dr Anna Muszewska, mykolog z Instytutu Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk: Muchomor czerwony cieszy się przesadnie złą sławą. Zabójcą jest muchomor sromotnikowy, bo zawiera toksyny niszczące naszą wątrobę. Natomiast Muchomor czerwony, owszem, powoduje nudności i wymioty, ale do śmierci prowadzi niezwykle rzadko. Wywołuje natomiast wizje.

Podobne do tych, które uzyskuje się po grzybkach halucynogennych?

- Owszem. Na Syberii przez 3 tys. lat istniała tradycja spożywania muchomorów przez szamanów. Zjadali suszone owocniki, czyli kapelusze, zbierane w sierpniu, bo wtedy jest najwyższa koncentracja substancji aktywnych.

Zjadali je, mimo że wywołują ostre zatrucie żołądkowe?


- Rzeczywiście, dają bardzo nieprzyjemne objawy w postaci mdłości, bólu brzucha i wymiotów. Jednak wieloletnia praktyka pokazała, że te efekty są neutralizowane wtedy, gdy muchomor przefiltruje się przez organizm ssaka. To znaczy, że najbardziej zdeterminowani pijali... mocz osoby, która wcześniej taki grzyb zjadła. Na Syberii spożywano też siuśki renifera, który skądinąd gustuje w Muchomorach czerwonych i nie reaguje na nie silnym zatruciem. Taki filtrat był wykorzystywany do ośmiu razy - to znaczy osiem kolejnych osób mogło korzystać z wizji i filtrować szkodliwe substancje z muchomora.

Co takiego w tych siuśkach tak dobrze się przechowuje, że może być aż osiem razy filtrowane i wciąż działa?


- Główna substancja aktywna w muchomorach to muscymol, który nie jest metabolizowany w organizmie. Tak naprawdę nie ma działania halucynogennego, a więc nie powoduje powstawania nowych obrazów. Odnosi się to do wszystkich substancji psychoaktywnych zawartych w grzybach. Działają one tak, że pozwalają zobaczyć w innym kontekście to, co nas otacza. Sprawiają, że inaczej jest odbierany czas, coś się zmniejsza lub zwiększa.

Czy to nie motywy z "Alicji w Krainie Czarów"?


- Rzeczywiście, scena, w której Alicja na przemian robi się mała i wielka, to opis wizji charakterystycznych dla działania muscymolu. Wśród bohemy artystycznej początku XX wieku takie substancje były dobrze znane. Przypuszcza się więc, że i Lewis Carroll mógł być ich użytkownikiem.

Wychodzi na to, że Muchomor czerwony to niezwykle cenny grzyb.

- O tak! I to w dosłownym znaczeniu. Muchomory to grzyby mikoryzowe - żyją w symbiozie z drzewami lub krzewinkami. A Syberia nie wszędzie jest mocno zalesiona, dlatego na niektórych obszarach cena jednego kapelusza była równa cenie jednego renifera. A szaman w czasie sesji potrafił zjeść aż cztery owocniki.

Jednak to nie muchomory są najbardziej znane ze swoich właściwości psychoaktywnych, tylko grzybki psylocybinowe. Czy one też rosną w Polsce?

- Jak najbardziej, jest ich całe zatrzęsienie. Spośród ponad 25 rodzajów grzybów podobnych do Psilocybe w Polsce rośnie około dziesięciu rodzajów, czyli zbiorów gatunków. Najłatwiej znaleźć je na łące lub granicy lasu. W większości są saprotrofami, czyli żyją na martwej materii organicznej. A to oznacza, że chętnie korzystają z odchodów zwierzęcych, można je więc znaleźć na pastwiskach. Grzyby psylocybinowe w Polsce, w przeciwieństwie do tych ze strefy tropikalnej, nie mają jednak dużej zawartości substancji psychoaktywnych.

Ale właściwie po co grzybom substancje wywołujące u nas inne stany świadomości?

- kwas ibotenowy i psylocybina to związki syntetyzowane przez grzyby psylocybinowe w celu obrony. Te psychoaktywne toksyny udają neurotransmitery w organizmach ssaków, dzięki czemu wiążą się z receptorami serotoninowymi i pobudzają ich działanie. Z kolei muscymol zawarty w muchomorach łączy się z receptorami GABA - tymi samymi co alkohol. Z punktu widzenia grzybów ten system powinien działać na nas odstraszająco, ale tak się w większości przypadków nie dzieje. U nas wywołuje to uwolnienie serotoniny i dopaminy, substancji poprawiających nam nastrój. Tak to odbiera dwie trzecie ludzi, a około jednej trzeciej miewa po grzybach efekty paranoi, paniki, lęku i dyskomfortu. Tak więc tylko w około 30 proc. przypadków grzyby dopięły swego. Zapewne ludzie nie byli dla nich tą grupą, która miała być odstraszana.

To przed czym bronią się grzyby?

- Przed innymi grzybami. To są organizmy, które trawią zewnętrznie - nie mają żołądka jak my, tylko muszą wypuścić na zewnątrz enzymy trawienne i to, co dzięki nim rozłożą, chciałyby wciągnąć do środka. Ale wszyscy dookoła też tego pragną, bo jedzenie jest cenne. Tak więc grzyb konkuruje z innymi grzybami albo z bakteriami. To dlatego produkuje całą masę toksyn. Na przykład penicylina truje bakterie. Toksyny z muchomora sromotnikowego eliminują z jego otoczenia konkurencję w postaci innych grzybów.

A jak działa na nas psylocybina?


- Bardzo niewiele jej dostaje się do naszego krwiobiegu. To efekt działania enzymu o nazwie monooksydaza aminowa, który rozkłada w układzie pokarmowym wszystkie substancje podobne do serotoniny. Z jednej strony nas zabezpiecza, z drugiej - okrada z zewnętrznych źródeł serotoniny. To dlatego na przykład nie poprawia nam nastroju zjedzenie jednej kosteczki czekolady, tylko dopiero naprawdę duża jej ilość. Dotyczy to również grzybów psylocybinowych.

Ile trzeba by zjeść grzybków, żeby ich nasze własne enzymy nie zneutralizowały?


- Pewnie kilka owocników. Tutaj jednak czai się pułapka, bo taka ilość wywoła ostrą niestrawność podobną do tej, której doświadcza się po Muchomorze czerwonym - zawarte w grzybach toksyny, takie jak amanityna i falloidyna, trują wątrobę. Jednak w przypadku grzybów psylocybinowych nieskuteczna jest nawet metoda picia moczu. psylocybina nie jest na tyle stabilna, żeby zachowała się w takim procesie. Tak więc konsumenci stosują rozmaite metody, w tym gotują grzybki, co i tak nie chroni ich w pełni przed wymiotami i bólem brzucha.

Czy to, jak grzybki działają na naszą świadomość, może wynagrodzić te poświęcenia?

- Sama tego nie testowałam, efekty te jednak są podobno mocno przereklamowane. Wbrew popularnej nazwie "grzyby halucynogenne" nie ma tu mowy o halucynacjach, ale raczej o doznaniach estetycznych. Jeśli mamy przyjemny nastrój, to zwykle jest on wzmacniany. Jeśli jednak odczuwamy dyskomfort, to też jest wyolbrzymiany. Dla psylocybiny charakterystyczne jest, podobnie jak dla muchomora, zaburzenie poczucia czasu, który może zwalniać lub przyspieszać.

Dlaczego?


- Substancja ta oddziałuje przede wszystkim na te struktury kory mózgowej, które związane są z odczuwaniem czasu.

Istnieją też próby wykorzystywania jej w medycynie.

- Trwają badania nad wykorzystaniem jej w terapii zaburzeń kompulsywnych i zaburzeń pamięci. Problem w tym, że wojna z narkotykami toczona w latach 70. w Stanach Zjednoczonych zablokowała zaawansowane badania nad substancjami psychoaktywnymi pochodzącymi również z naturalnych źródeł. Dopiero jakieś dziesięć lat temu te badania znów się odrodziły, tym razem w bardziej kontrolowanych warunkach. Naukowcy poszukują sposobów wykorzystania tych substancji w terapii konkretnych zaburzeń. Istnieją dowody na to, że nawet LSD może leczyć niektóre ich rodzaje, a psylocybina jest sto razy od niego słabsza.

Skoro mowa o LSD, to czy ono też ma coś wspólnego z grzybami?

- LSD było pierwszą syntetycznie uzyskaną silnie działającą substancją o pochodzeniu naturalnym, grzybowym. Jej źródłem jest sporysz, czyli buławinka czerwona pasożytująca w kłosach zboża. Z zawartej w niej ergotaminy w 1938 roku szwajcarski chemik Albert Hofmann uzyskał LSD.

Sporysz to chyba silna trucizna?


- Owszem. Buławinka produkuje wiele różnych alkaloidów, które wywołują u ludzi choroby w dwóch wariantach: konwulsyjnym lub gangrenowym. Dawniej zdarzało się więc, że wszyscy mieszkańcy jakiejś wioski miewali koszmarne wizje albo doświadczali ran i obrzęków podobnych do gangreny, ze śmiertelnym skutkiem. Zatruciu sporyszem poświęcony jest XVI-wieczny tryptyk "Kuszenie św. Antoniego" Matthiasa Grünewalda, na których widać pokrytego wrzodami człowieka.

Ale sporysz to nie samo zło. W mniejszych stężeniach używany był dawniej jako środek poronny, ale też ułatwiający poród i hamujący krwawienie poporodowe. Istnieją obecnie leki ginekologiczne, które wykorzystują związki wyprowadzone z buławinki. Ze związków tych korzystają również farmaceutyki używane w leczeniu migrenowych bólów głowy. Jak widać, w przypadku grzybów nic nie jest oczywiste.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
amfetamina - chwilowa euforia i mnóstwo szkód. Działanie i skutki przyjmowania amfetaminy
mmr

amfetamina ma niewielkie zastosowanie medyczne. Jest wykorzystywana głównie jako narkotyk. amfetamina nie uzależnia fizycznie, ale powoduje silne uzależnienie psychiczne.

amfetamina: co to jest?

amfetaminy to grupa związków chemicznych, które są bardzo powszechnym, lecz nielegalnym środkiem psychotropowym. To narkotyk, który prowadzi do ciężkiego uzależnienia psychicznego, wyniszczenia organizmu (w końcu do śmierci) i wykluczenia społecznego. amfetamina przyjmowana jest dożylnie, doustnie, przez nos lub palenie. Ogólnie rzecz biorąc, powoduje kilkugodzinne skrajne pobudzenie psychoruchowe. Najpopularniejszą odmianą amfetaminy jest metamfetamina. Ma nieco inną budowę, lecz daje bardzo podobne efekty. Aby dowiedzieć się więcej o narkotykach w ogóle, kliknij tutaj (rozbudowana definicja z Wielkiej Encyklopedii Medycznej).

amfetamina: jak działa?

amfetamina stymuluje przekaz impulsów między neuronami mózgu. Pobudza funkcjonowanie kory mózgowej i działanie neuroprzekaźników. W wyniku tych procesów zwiększa się koncentracja, zmniejsza zmęczenie, znika łaknienie i rośnie wytrzymałość. Im częściej przyjmuje się amfetaminę, tym większą dawkę trzeba zażyć, by osiągnąć "pożądany" efekt.

amfetamina: skutki przyjmowania


amfetamina najczęściej nie wywołuje uzależnienia fizycznego (a jeżeli już, to bardzo słabe, objawiające się lekkimi zawrotami głowy i dusznościami). Nie oznacza to jednak, że amfetamina nie powoduje szkód fizycznych! Często przyjmowana doprowadza do wyniszczenia organizmu i poważnych problemów psychicznych. Doraźne skutki przyjęcia amfetaminy odczuwa się przez 2-3 godziny od zażycia narkotyku.

Jednorazowe skutki przyjęcia amfetaminy to:


silne pobudzenie psychomotoryczne,
brak łaknienia,
jadłowstręt,
przyspieszona akcja serca,
przyspieszony oddech,
podwyższone ciśnienie tętnicze,
rozszerzone źrenice,
suchość w jamie ustnej,
wzmożone wydalanie moczu,
formikacje (wrażenie, że po skórze chodzą owady),
chwilowe polepszenie koncentracji,
chwilowe polepszenie umiejętności zapamiętywania,
subiektywne poczucie mocy,
nieodczuwanie lęku (nieostrożność, ryzykowne zachowania),
niezdolność do racjonalnej oceny własnych zachowań,
euforia,
gadatliwość,
agresja.

Po kilkudniowym przyjmowaniu amfetaminy organizm jest całkowicie wyczerpany. Osoba, która zażywała narkotyk, zapada w bardzo długi sen trwający nawet 48 godzin.

Długotrwałe fizyczne efekty narkotyzowania się amfetaminą to:

ogólna nerwowość,
ubytek wagi,
kłopoty ze snem,
wyniszczenie organizmu,
wypłukiwanie witamin z organizmu,
zaburzenia cyklu miesiączkowego,
uszkodzenia szkliwa zębów,
uszkodzenia nerek i wątroby,
zmniejszenie potencji i równoczesne zwiększenie popędu płciowego (niemożność osiągnięcia ejakulacji i orgazmu).

Uzależnienie od amfetaminy może wywoływać szereg zaburzeń psychicznych. Są to:

wahania nastroju,
agresja,
anhedonia (niezdolność odczuwania przyjemności),
psychoza amfetaminowa (majaki, urojenia, omamy, mania prześladowcza; stany przypominające schizofrenię),
głęboka depresja.
Samo przedawkowanie amfetaminy skutkuje skrajnym pobudzeniem, omamami, podwyższoną temperaturą ciała, niewydolnością krążenia, mikrowylewami, paraliżem mięśni oddechowych, a nawet udarem mózgu lub zawałem serca! Zanieczyszczona amfetamina sprzedawana na ulicach może zawierać octan ołowiu, więc dodatkowo stwarza zagrożenie zatrucia ołowiem.

amfetamina: zastosowanie w medycynie

amfetaminę w celach medycznych zaczęto używać w latach 20. XX wieku. Występowała pod nazwą benzedryna. Próbowano wykorzystywać ją do leczenia astmy oskrzelowej, otyłości i narkolepsji. Sportowcy przyjmowali ją w ramach dopingu. Była zażywana również przez żołnierzy niemieckich i alianckich podczas II wojny światowej.

Dziś używana jest w medycynie sporadycznie, funkcjonuje przede wszystkim jako narkotyk. Została wykreślona z polskiej bazy leków. W nielicznych krajach wykorzystuje się ją do leczenia zespołów nadpobudliwości ruchowej u dzieci, depresji, śpiączki i narkolepsji.

amfetamina: leczenie uzależnienia


Jak leczyć uzależnienie od amfetaminy? Narkotyk ten powoduje głównie uzależnienie psychiczne, dlatego leczenie opiera się przede wszystkim na terapiach psychologicznych (na przykład terapii poznawczo-behawioralnej). Jeśli u osoby uzależnionej występują stany lękowe, depresja czy psychoza, trzeba wprowadzić środki farmakologiczne. Leczenie uzależnienia polega także na zwalczaniu powstałych w jego wyniku schorzeń (zarażenia wirusem HIV, wyniszczenia organizmu i tak dalej).



DBT (dialektyczna terapia behawioralna) - terapia większego zrozumienia?

Jolanta Komorowska

DBT (dialektyczna terapia behawioralna) wyrosła na gruncie tradycyjnej terapii poznawczo-behawioralnej i skierowana jest głównie do pacjentów z dużą impulsywnością i chwiejnością emocjonalną. Zakłada, że pracę nad zmianą należy bardziej docenić, a pacjent powinien przede wszystkim skoncentrować się na redukcji zachowań, które obniżają jego jakość życia.
Jej twórcą jest profesor psychologii Marsha Linehan, która na co dzień pracowała z pacjentkami z zaburzeniami osobowości z pogranicza ( borderline ). Jej podopieczne często przejawiały tendencje samobójcze.

W początkowym etapie swojej pracy Linehan stosowała tradycyjną terapię poznawczo-behawioralną. Ta forma terapii nie odnosiła jednak oczekiwanych rezultatów u tej grupy pacjentek. Narzekały one głównie na to, że terapeuci behawioralni oczekują od nich szybkich i trwałych zmian za pomocą rygorystycznych metod. Uważały, że zarówno ich bliscy, jak i terapeuci, unieważniają ich cierpienie i umniejszają wkładany wysiłek w pracę nad zmianą.

Marsha Linehan, obserwując cały proces terapeutyczny, dostrzegła pewien obszar do zmiany, w który postanowiła ingerować. Wyszła więc naprzeciw oczekiwaniom pacjentów, dokonując istotnych modyfikacji klasycznej terapii poznawczo-behawioralnej i dostosowując tym samym proces terapeutyczny do leczonej populacji.

Można przyjąć, że dialektyczna terapia behawioralna opiera się na trzech głównych założeniach:

1. behawioryzmie, tj. metodach i technikach zmiany zachowania

2. treningu uważności (mindfulness), tj. ćwiczeniu byciu w chwili obecnej, akceptacji a zarazem dystansowania się od problemu;

3. dialektyki, czyli równoważenia akceptacji i zmiany w zetknięciu ze sztywną postawą i impasem oraz poszukiwania "ziarnka prawdy" w każdym zachowaniu i wypowiedzi pacjenta;

Z pacjentką na huśtawce


Autorka za pomocą trafnej metafory, tak opisuje "dialektykę" w terapii:

"Jest to tak, jak gdybyśmy siedziały razem z pacjentką na przeciwnych końcach huśtawki; jesteśmy z sobą połączone deską tej huśtawki. Terapia jest procesem poruszania się do góry i na dół, przy czym każda z nas przesuwa się do tyłu i do przodu na huśtawce, próbując ją zrównoważyć, tak abyśmy mogły się razem znaleźć na środku i wspiąć się, jeśli można tak powiedzieć na wyższy poziom. Ten wyższy poziom, reprezentujący wzrost i rozwój, można rozumieć jako syntezę poprzedniego poziomu. Po osiągnięciu równowagi proces rozpoczyna się ponownie. Jesteśmy na nowej huśtawce, próbując znaleźć się na środku, żeby przejść na następny poziom i tak dalej. W trakcie tego procesu, gdy pacjentka stale porusza się do tyłu i do przodu na huśtawce, od końca w kierunku środka i z powrotem, ja poruszam się także, próbując utrzymać równowagę".

W rozumieniu dialektycznym krańce huśtawki reprezentują przeciwieństwa, a poruszanie się do środka - integrację czy połączenie przeciwieństw, które jak bumerang powraca, żeby ponownie rozpaść się na przeciwieństwa. W "dialektyce" bardzo ważne jest to, że każde stwierdzenie zawiera w sobie stwierdzenie przeciwne. "Dialektyka" odnosi się do zmiany poprzez perswazję oraz wykorzystywanie przeciwieństw istniejących w ramach relacji terapeutycznej bardziej, niż formalne i logiczne rozumowanie. W efekcie z dwóch przeciwnych i różnych znaczeń wyrastają nowe, o zupełnie innej jakości. To jak szukanie ziarnka prawdy w każdej wypowiedzi przy założeniu, że nie istnieje prawda obiektywna.

Środowisko ma znaczenie

Dialektyczna terapia behawioralna oparta jest na teorii mówiącej, że impulsywność, chwiejność czy próby samobójcze są wynikiem połączenia wpływu czynników biologicznych oraz środowiskowych - rodzina, bliskie relacje, otoczenie. Główne założenie jest takie, że podatność biologiczna plus wzrastanie w unieważniającym środowisku (brak odpowiedniego treningu regulowania emocji) generuje powstawanie zaburzeń osobowości z pogranicza, impulsywnych zachowań, a nawet tendencji samobójczych.

Głównymi celami w ramach DBT są:


- redukowanie zachowań zagrażających życiu (próby samobójcze, samouszkodzenia),

- redukowanie zachowań kolidujących z jakością życia (zachowania impulsywne, problemowe relacje z innymi ludźmi, absencje w pracy czy w szkole),

- rozwijanie umiejętności behawioralnych (regulowanie emocji, umiejętności interpersonalnych czy tolerowania dyskomfortu psychicznego).

Na dialektyczną terapię behawioralną składają się: terapia indywidualna i grupowa, tworzące spójny system oddziaływań wobec pacjenta.

Jolanta Komorowska - psycholog i terapeuta EMDR. Specjalizuje się w terapii zaburzeń klinicznych, a w szczególności zaburzeń stresu pourazowego. Na co dzień pracuje w BEN MED Centrum Psychoterapii w Warszawie oraz prowadzi własną praktykę terapeutyczną w Gabinecie Psychoterapii w Radomiu.




EMDR - uznana metoda leczenia traumy

Jolanta Komorowska

Wkrótce minie ćwierć wieku od chwili, gdy świat usłyszał po raz pierwszy o tym sposobie pokonywania lęku. Do dziś z metody z sukcesem skorzystały już ponad 2 miliony ludzi. Skuteczność EMDR u osób cierpiących z powodu mniejszych i większych traum jest potwierdzona klinicznie.
Kiedy wypowiadamy słowo TRAUMA, mamy na myśli psychiczne konsekwencje negatywnego doświadczenia, które powodują dezorganizację i rozregulowanie układu fizjologicznego człowieka.

Symptomami traumatycznych przeżyć mogą być: bezsenność, obniżona koncentracja, intruzywne (poza wolą, nachalne) wspomnienia, drażliwość i wiele innych. To wszystko bywa skutkiem jednego wydarzenia traumatycznego o gwałtownym charakterze, jak i wielu pojedynczych trudnych wydarzeń życiowych, nie spełniających kryteriów dużej traumy, a wpływających negatywnie na funkcjonowanie w wielu obszarach życia człowieka. Jak podkreślają znawcy tematyki stresu, trudne życiowe doświadczenia związane z pracą czy relacją partnerską, mogą mieć tak samo duży ciężar znaczeniowy w powstawaniu objawów silnego stresu jak jednorazowa poważna trauma.

Nie jest też oczywiste, że obiektywnie traumatyczne wydarzenie musi prowadzić do negatywnych następstw spełniających kryteria zaburzenia stresu pourazowego. Istotna jest relacja jej intensywność i czas trwania, a także indywidualne predyspozycje. Zawsze wiele zależy od naszej osobowości, umiejętności radzenia sobie w sytuacjach stresowych, a także zewnętrznego wsparcia: rodziny, partnera, itd. Niemniej istotne jest to, czy trudne wydarzenie zostało przepracowane czy "wepchnięte" w ciemny zakamarek świadomości. W tym kontekście szczególnie ważna wydaje się terapia stresu pourazowego czy szeroko rozumianej traumy. Jedną z najbardziej skutecznych i coraz szerzej dostępnych jest terapia EMDR.

Czym jest EMDR?


Odwrażliwianie i przetwarzanie za pomocą ruchów gałek ocznych (eye movement desensitization and reprocessing - EMDR) jest opartą na obserwacji i szerokim materiale klinicznym metodą leczenia urazów psychicznych. Twórcą terapii jest Francise Shapiro, która odkryła, że szybkie i powtarzające się ruchy gałek ocznych znacząco redukują lęk u osoby, która wcześniej była narażona na stresujące wydarzenie. Od czasu ukazania się pierwszej publikacji nt. EMDR minęło 24 lata, a prężnie rozwijający się nurt z obszernym zapleczem badań klinicznych niezmiennie dowodzi skuteczności tej metody w redukcji symptomów urazów psychicznych. Terapię zalecają takie organizacje jak: Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne; Światowa Organizacja Zdrowia czy International Society for Traumatic Stress Studies (Międzynarodowe Towarzystwo Badań nad Stresem Traumatycznym).

W terapii zaburzeń stresu pourazowego metodą EMDR, przywołuje się i przetwarza dawne traumatyczne zdarzenia. Skupia się uwagę na traumatycznych wspomnieniach, przekonaniach na temat siebie, odczuwanych emocjach i doznaniach z ciała. Jednocześnie trwa naprzemienna stymulacja, polegającą na wodzeniu wzrokiem za przesuwającą się dłonią terapeuty. W zależności od potrzeb lub ograniczeń pacjenta, do naprzemiennej stymulacji terapeuta może też użyć dźwięku czy tappingu (opukiwania) określonej części ciała.

Od traumy do normalnych wspomnień


EMDR oparta jest na założeniu, że objawy traumy powstają w wyniku zablokowania systemu przetwarzania informacji, a co za tym idzie nieprzetworzenia wspomnień dotyczących negatywnego wydarzenia. Model Adaptacyjnego Przetwarzania Informacji (AIP), będący podłożem teoretycznym dla EMDR, łączy w sobie trzy komponenty - przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Zgodnie z jego założeniem, bieżące doświadczenia łączą się z już utworzonymi sieciami pamięciowymi i mogą aktywować nieprzetworzone emocje, doznania fizjologiczne oraz przekonania wykształcone na podstawie wcześniejszych negatywnych doświadczeń.

Gdy przeszłość staje się teraźniejszością, człowiek reaguje w nieadaptacyjny sposób. Przeżywa wciąż te same, pierwotne emocje i za każdym razem jest nimi równie intensywnie poruszony. Dzieje się tak dlatego, że teraźniejsza sytuacja postrzegana jest przez pryzmat nieprzetworzonych negatywnych wspomnień. Z pomocą terapeuty, poruszając się pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, inicjujemy komunikacje między emocjonalnym przetwarzaniem prawej półkuli mózgu i logicznym/językowym przetwarzaniem lewej. Moment wglądu i integracji przychodzi, kiedy wspomnienia zorganizowane w sieci neuronalne w obu półkulach łączą się ze sobą. Dzięki systematycznie powtarzanym ruchom oczu aktywizowane są nieprawidłowo zapisane informacje (odwrażliwianie), co integruje informacje w nowy sposób. Pozytywny efekt pojawia się, kiedy uprzednio wyizolowane przykre wspomnienia zostają połączone z informacjami o treści adaptacyjnej (przetwarzanie), co przejawia się w zmienionych wyobrażeniach osoby, emocjach i przekonaniach na temat siebie. Dzięki EMDR dokonuje się transformacja i konsolidacja przeżyć traumatycznych w normalne wspomnienia.

Etapy leczenia krok po kroku

EMDR jest ośmiofazowym podejściem terapeutycznym, na które składa się wystandaryzowany protokół leczenia, a poszczególne jego etapy nazywane są fazami terapii. Taka strukturyzacja umożliwia dokładną ocenę problemów pacjenta oraz jak najlepsze przygotowanie go do procesu terapii.

1. Zebranie wywiadu i nakreślenie mapy trudnych wydarzeń rozpoczyna pierwszą faza EMDR. Terapeuta ocenia gotowość klienta na skorzystanie z EMDR i nakreśla plan terapii. Pierwszy etap jest bardzo ważny, gdyż zawiera ocenę czynników zabezpieczających klienta, a głównym kryterium dopasowania osoby jest jego umiejętność radzenia sobie z wysokim poziomem niepokoju. Wywiad obejmuje ocenę całego klinicznego obrazu dysfunkcjonalnych zachowań klienta, symptomów i innych cech, które powinny być uwzględnione w terapii.

2. Faza druga to przygotowanie klienta do pracy nad procesem przetwarzania. W tym czasie, terapeuta przekazuje klientowi metody i techniki samokontroli i stabilizacji, niezbędne do radzenia sobie z lękiem przy przetwarzaniu ("bezpieczne miejsce" oraz inne metody relaksacji, nauka oddychania, techniki odwracania uwagi, itp.). To również czas na budowanie relacji terapeutycznej i przedstawienie klientowi informacji na czym polega EMDR.

3. W fazie trzeciej wspólnie z terapeutą, klient wybiera cel do pracy, a następnie aż do fazy szóstej trwa właściwa terapia.

4. W wyznaczonych momentach terapeuta prosi osobę, aby ta skoncentrowała się na obrazie, który teraz uważa za najbardziej nieprzyjemny i w tym samym czasie śledziła wzrokiem ruchy dłoni terapeuty, słuchała dźwięków w słuchawce lub trzymała w dłoniach naprzemiennie wibrujące pulsery. Co jakiś czas terapeuta zapyta "co się pojawiło/co zauważyłeś?" lub "Co przychodzi ci do głowy?". Może to dotyczyć obrazów, myśli, emocji czy doznań fizycznych.

5. W fazie siódmej, tj. fazie "zamknięcia", terapeuta instruuje pacjenta, że proces, który rozpoczęli, może być aktywny po spotkaniu i proponuje pacjentowi prowadzenie zapisków, by dokumentować myśli i wspomnienia, które posłużą jako materiał do pracy na przyszłe spotkanie.

6. Faza ósma, to podsumowanie i ocena dotychczasowej pracy i postępu od ostatniej sesji.

Zaskakujące efekty terapii

Po przeprowadzeniu kilkunastoletnich badań i eksperymentów z zastosowaniem EMDR można z całą pewnością mówić o dużej skuteczności tej metody w redukcji symptomów traumy. Opublikowane w 2013 roku przez Światową Organizację Zdrowia "Wytyczne w zarządzaniu warunkami specyficznie związanymi ze stresem" wskazują na różnice w skuteczności dwóch głównych podejść terapeutycznych: Poznawczo-Behawioralnej Terapii Skoncentrowanej na Traumie (CBT) oraz Odwrażliwianiu i Przetwarzaniu Za Pomocą Ruchów Gałek Ocznych (EMDR).

Wprawdzie celem obu podejść jest redukcja symptomów traumy, jednak w przeciwieństwie do CBT, terapia EMDR nie obliguje do: szczegółowego opisu zdarzenia, bezpośredniej konfrontacji z przekonaniami czy typowym dla CBT wykonywaniem ćwiczeń poza sesjami. Kolejnym argumentem na rzecz EMDR jest niewielka ilość zastosowanych sesji. Znaczny spadek symptomów traumy następował już po sześciu 50-minutowych sesjach EMDR u ofiar traumy złożonej (powtarzające się trudne doświadczenia). Prowadzono też badania porównujące sesje EMDR do farmakoterapii, w których wykazano większą skuteczność EMDR pod względem łagodzenia nasilenia objawów, zarówno silnego stresu jak i depresji.

Bibliografia:

1. Berezowska-Pogoń, J. (2003). Zastosowanie techniki EMDR w pracy z pacjentami kardiologicznymi. Sztuka leczenia, 3-4.

2. Dudek, B. (2003). Zaburzenia po stresie traumatycznym. Cena strachu. Gdańsk: GWP.

3. Mol, SS., Arntz, A., Metsemakers, JF., Dinant GJ., Vilters-van Montfort, PA, Knottnerus, JA. (2005). Symptoms of post-traumatic stress disorder after non-traumatic events:evidence from an open population study. Br J Psychiatry, 186 (6), 494-9.

4. Pasternak, J. (2006). Teoretyczne podstawy terapii odwrażliwiania za pomocą ruchów gałek oczu. Studia z psychologii w KUL w Lublinie, 13, 217-232.

5. Shapiro, F. (1995). Eye Movement Desensitization and Reprocessing. Basic principles, protocols and procedures. New York: Guilford Press.

6. Shapiro, F. (2001). Eye Movement Desensitization and Reprocessing. Basic principles, protocols and procedures (II wydanie). New York: Guilford Press.

7. Shapiro, F. (2014). Rola terapii odwrażliwiania za pomocą ruchów gałek ocznych (EMDR) w medycynie: niekorzystne życiowe doświadczenia jako podłoże symptomów psychicznych i fizycznych. The Permanente Journal, 18, 71-77.

8. Verardo, A.R., (2014). EMDR w pracy z dziećmi. Materiały z seminarium zorganizowane przez PTTEMDR.

9. van der Kolk BA, Spinazzola, J., Blaustein, ME., et al. (2007). A randomized clinical trial of eye movement desensitization and reprocessing (EMDR), fluoxetine and pill placebo in the treatment of posttraumatic stress disorder: treatment effects and long-term maintenance. Jclin Psychiatry, I, 68; 37-46.

10. Wywiad z E. Ścigała: http://www.emdr.org.pl
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Mlaskanie, chichot i Bosch
Katarzyna Boni
bozch.jpg
Ogród rozkoszy ziemskich. Najsłynniejszy obraz Boscha (Fot. wikimedia commons)

Klikam. Zbliżam, oddalam, zbliżam. Aż do ostatniego piksela. Widzę maźnięcia pędzla i siatkę popękanej farby. Ogród rozkoszy ziemskich.

Najsłynniejszy obraz Boscha

Miałam pisać felieton, a siedzę i klikam. Zbliżam, oddalam, zbliżam. Aż do ostatniego piksela. Widzę maźnięcia pędzla i siatkę popękanej farby. Oddalam. Maźnięcia zamieniają się w kaczkę z rybim ogonem. Kaczka czyta książkę. Siedzi w stawie, nad którym stoją Adam i Ewa, między nimi Chrystus. Dokoła słonie, żyrafy, jednorożce, bawoły, króliki. Trwa dzieło stworzenia i Bóg dobrze się bawi, przynajmniej tak sobie wyobraża Hieronim Bosch. Psy mają dwie nogi, a ptaki gadzie głowy. Nie każdy boski eksperyment się udał, ale wyobraźni odmówić nie można.

A to dopiero panel pierwszy! Przesuwam obraz. Wielkie jeżyny pływają w sadzawkach, ludzie dosiadają drozdów i dzięciołów, korowód postaci ujeżdża gryfy, pantery i wielbłądy. I te pary! Chowają się w różowych wieżach, muszlach małży, kielichach kwiatów, nie do końca osłonięte przed wzrokiem ciekawskich. Włączam głośniki: mlaskanie, chichoty, pluskanie. Ogród rozkoszy ziemskich. Najsłynniejszy obraz Boscha.

W 2016 roku obchodzimy 500. rocznicę śmierci malarza. Naprawdę nazywał się van Aken i mieszkał w 's-Hertogenbosch (bardziej swojsko: Den Bosch, czyli las). Ojciec i dziadek też malowali. Należał do Bractwa Najświętszej Marii Panny. Wżenił się w bogatą rodzinę.

Jedni uważają, że stwory Boscha to szyfr tajnego bractwa, inni, że wynik choroby umysłowej. Albo zatrucia sporyszem, grzybem atakującym zboże. Współcześnie sporyszu używa się do produkcji LSD. W średniowieczu wystarczyło zjeść chleb z zatrutej mąki, by widzieć boskie bądź diabelskie stwory. Ogień św. Antoniego - tak nazywano chorobę, która zaczynała się od halucynacji, prowadziła do martwicy tkanek (stąd częste amputacje), a nawet do śmierci. Wiem to z komentarza do obrazu, który oglądam w internecie. Doszłam do piekła, lewego skrzydła słynnego tryptyku. Tu słychać tylko jęki. Świst noża odcinającego uszy złodziejom, wrzaski przerażenia tych, którzy w rozgrywce tryktraka tracą duszę, skrzek ptaków uciekających z tyłka grzesznika zjadanego przez dziobatego demona. Demon siedzi na krześle-toalecie dla bogaczy (Bosch z pewnością miał taką w swoim domu, komentuje Redmond O'Hanlon z mocnym brytyjskim akcentem). Do tego płacz ukrzyżowanych na lutni, chrumkanie psowatych stworów rozrywających ciało żołnierza, któremu z rąk wypadają kielich i hostia. Bo piekło to też psychiczna tortura, przed którą ostrzega Bosch. Choć mam wrażenie, że malarz dobrze się bawił. W jego piekle jest nawet świnia przebrana za zakonnicę.

Z okazji 500-lecia śmierci Boscha zorganizowano dwie retrospektywne wystawy, w sieci udostępniono muzealne zbiory, a nawet stworzono wirtualną rzeczywistość - wystarczy założyć okulary 3D, by stanąć obok par chowających się w kielichach kwiatów. Muzycy odtwarzają nuty zapisane na ciałach męczenników torturowanych harfami, bębnami i trąbami. Gazety opisują teorie, analizują, interpretują, inspirują.

A u nas? Kilka skromnych wzmianek. Czy nas sztuka nie obchodzi? Może gdybyśmy poobcowali z piekłem Boscha, odetchnęlibyśmy od naszego piekiełka? Tamto jest z pewnością o wiele ciekawsze. Zachęcam: https://tuinderlusten-jheronimusbosch.ntr.nl/#
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 191 z 207
Newsy
[img]
Ten napój to hit w USA. Sprzedaż rośnie jak szalona, alternatywa dla drinków

Rewolucja na rynku napojów trwa – Amerykanie coraz częściej sięgają po napoje z THC zamiast po alkohol. To już nie nisza, a branża warta setki milionów dolarów, która zmienia oblicze rynku spożywczego i wywołuje poruszenie wśród regulatorów.

[img]
"Bardzo lubiłem amfetaminę". Znany muzyk o narkotykach

Kazik Staszewski opowiedział o swoim doświadczeniu z narkotykami. Muzyk sporo eksperymentował z używkami.

[img]
Marihuana zmniejsza pragnienie alkoholu u osób pijących dużo – Nowe badania finansowane przez rząd

Czy marihuana może pomóc osobom pijącym dużo alkoholu pić mniej? Nowe badanie przeprowadzone w USA sugeruje, że tak – i to z zaskakująco prostego powodu. Osoby, które sięgały po marihuanę tuż przed alkoholem, piły wyraźnie mniej i miały mniejsze łaknienie.