Witam, tydzień temu spożyłam suche grzyby w porcji 1.3g (nazwa: łapacz snów), był to mój drugi raz z grzybami. Tak jak pierwszy mogę zaliczyć do udany, bo wzięłam je jak już
MDMA schodziło i grzyby weszły bosko, cudowne uczucie i radość, tak mojego ostatniego razu do dobrych tripow zaliczyć nie mogę. Już w momencie wchodzenia zaczęłam czuć się strasznie. Trzy godzinny badtrip, kontaktowałam normalnie, wszystko do mnie docierało, ale miałam ciagle uczucie ogromnego strachu, paniki, wszystko mnie denerwowało. Wieczór spędzałam tylko z chłopakiem, bo oboje postanowiliśmy sobie umilić wieczór, a jedyne co we mnie chłopak wywoływał to zdenerwowanie. Cokolwiek mówił, robił, ruszał się doprowadzało mnie do szału, aż w końcu mu powiedziałam, ze lepiej gdyby się nie odzywał bo po prostu sprawia, ze czuje się gorzej. Pierwsza godzina wchodzenia to był dramat, bo już wiedziałam, ze zrobiłam błąd jedząc je. W panice chciałam wymusić na sobie wymioty, ale zupełnie nic to nie dało. Uderzenie ciepła, kamizelka, panika, bałam się, ze zaraz serce mi stanie. Wyszliśmy na spacer i chwile było dobrze, już myślałam, ze dalej będzie tylko lepiej, ale zaczął bolec mnie brzuch i znowu próba wymiotowania... zakończona niepowodzeniem. Wróciliśmy do domu bo czułam się niebezpiecznie i stwierdziłam, ze już wole położyć się w łóżku... natomiast tam było za gorąco, wiec siedzieliśmy na tarasie, a ja miałam ciagle uczucie zmęczenia i strachu, ze coś mi się stanie, albo ze już mi zostanie jakiś uraz ja psychice. Ciagle zdawałam sobie sprawę z tego, ze nie pozostaje mi nic innego jak to przeczeka, aż po prostu zejdzie, ale niepokoi się cały czas utrzymywał tragicznie. Jakby co godzinę od nowa wchodziły mi te grzyby, bo ciagle mi się nimi odbijało. W drugiej godzinie już siedzieliśmy w pokoju, ja próbowałam ciagle siedzieć na telefonie( co było ciężkie bo ekran sam się zwiększał, i malał i literki latały) żeby jakoś odreagować i czytałam co robić w przypadku, złego wejścia, i tak siedziałam już prawie do końca tripa. Jakby niepokoi był ciut mniejszy, bo zaczęło lekko schodzić, ale perspecja była dalej mocno zaburzona i bałam się(cały czas ten sam strach) ze już będę miała tak na zawsze i będę jakaś chora psychicznie i jedyne co mnie czeka to psychiatryk. Po 3h stwierdziłam, ze w końcu odezwę się do chłopaka(wtedy i on już miał zjebane tripa), przytule go i poczekam aż całkiem poczuje się normalniej. Myśle, ze ok 3/4h wszystko tak trwało, jak zeszło normalnie wszystko odpowiedziałam chłopakowi, jak się czułam i jak się cieszę, ze jest w końcu normalnie i ze obraz mi nie lata i ze to był fatalny trip. Bijąc do sedna mojego problemu. Na drugi dzień rano wiadomo, zmęczenie, ale humor dość normalny, popołudniu zapalilismy małego blanta, wszystko było spoko, zejście wydawało się dużo lżejsze niż po talerzach. No i nagle wieczorem miałam straszny skok temperatury, bicie serca chyba skoczyło do 200 uderzeń na minutę i leżę cała zestresowana oglądając film, chłopak mnie przytulił i mówi, ze jestem totalnie rozpalona. Wyszliśmy na dwór i powiedziałam, ze się strasznie stresuje No i boje się, ze to od grzybów właśnie. Trochę mnie zaczął uspokajać, potem przyjechali znajomi i No stres trochę zszedł, ale dalej miałam jakby lekkie uczucie leku. Problem właśnie leży w tym, ze ciężko mi to uczucie nazwać. Pierwsze trzy dni to był dramat, bo mnie strach nie opuszczał, rano budziłam się już z przyspieszonym biciem serca, niechęcią do wszystkiego i kompletnym brakiem apetytu, pewnie spowodowanym stresem. Opowiedziałam wszystko mamie, trochę jakby to ze mnie zeszło bo widzę w tej kobiecie ogromne wsparcie, ale taki gorszy stan utrzymywał mi się cały dzień. Nie chciałam z nikim rozmawiać, siedzieć w pracy, ani mie chciało mi się robić treningu(na codzień prowadzę, dość zdrowy tryb życia) dopiero pod wieczór jak kończyłam prace zaczęłam się ciut weselej czuć. Każdy następny dzień jest jakby lepszy. Bo głównie mam dobry humor, a od czasu Do czasu łapie mnie ten napad lekowy/stresowy(kompletnie nie wiem co to może być) ale każdego ranka właśnie dalej mam ten taki gorszy stan, stres, potem staram się jakoś nastawiać, ze wszystko przecież jest dobrze i nie
mak kompletnie zadnych powodów do zmartwień i ze tak powiem jest lepiej niż gorzej. Potem czasem w ciągu dnia znowu łapie mnie taki spadek, bez większego powodu i siedzę taka przygnębiona, przestraszona, ze co ja sobie najlepszego zrobiłam tymi grzybami i zniechęcona do działania. No ale prowadzę ciągła walkę z tym humorem i nastawieniem i mam nadzieje, ze to w końcu minie. Pytanie do was, czy ktoś kiedyś tak miał? W jaki sposób sobie można pomoc? Zapisałam się do psychiatry, ale za żadne skarby nie chce brać leków na depresje(które już kiedyś mi przepisano, po jednej rozmowie wstępnej i ich nawet nie wykupiłam, bo tak jak myślałam, dałam sobie radę bez nich), bo wole polegać na sobie niż na lekach. Jakieś wywary ziołowe, tabletki ziolowe czy coś w tym stylu? Możecie coś w tej kwesti polecić?