Daria Łojek Chinatown (Fot. Materiały prasowe)
Z narkotykami nie ma zabawy, ale nie od dzisiaj wiadomo, że gwiazdy rządzą się innymi prawami. Zwykły śmiertelnik już dawno byłby zwolniony, gdyby przyszedł do pracy pod wpływem czegokolwiek, a aktor, muzyk? Im można! Ale żeby było sprawiedliwie - nie zawsze, potem, mogą dostać kolejne propozycje.
Swoją drogą, o kim pomyślałeś, kiedy przeczytałeś ten tytuł? Z muzykami to łatwiej, czasem mogłoby się zdawać, że bycie gwiazdą rocka nie byłoby możliwe bez jakichkolwiek używek. A jak jest z aktorami? Cóż, i tutaj znajdą się nazwiska, które lubią sobie uatrakcyjnić dzień w pracy. Wszyscy wiemy, że gościem honorowym w tym artykule musi być nie kto inny tylko Charlie Sheen! https://www.instagram.com/p/BDgmqRLv-7A/ Jego silne uzależnienie od narkotyków było główną przyczyną zwolnienia aktora z pracy w serialu "Dwóch i pół". W momencie, kiedy aktor nie był naćpany, czy pijany to akurat trzeźwiał. Mimo swoich wybryków, chyba mało kto jest w stanie się na niego złościć.
Niestety, nieciekawie skończyła się przygoda Eminema z używkami, a zaczęła się na planie "Ósmej mili". Raper i aktor miał wtedy problemy ze snem, a różne eksperymenty pozwalały mu sobie z tym poradzić. Kilka lat później był o krok od śmierci z powodu przedawkowania.
Ten sympatyczny pan to Seth Rogen, https://www.instagram.com/p/1tN_BRQF2M/ który jest nałogowym palaczem do czego, bez ogródek, się przyznaje. Pali nie tylko na planie zdjęciowym ale też poza, na przykład, przy pisaniu scenariuszy. Kevin Smith, reżyser filmu "Zack i Miri kręcą porno", był pod wrażeniem jak Rogen dobrze funkcjonuje, mimo tego, że jest cały czas spalony. Nie spóźniał się, a i zaskakiwał ciekawymi pomysłami, w odróżnieniu od Wesleya Snipesa, która na planie filmu "Blade:Mroczna trójca" potrafił nie wychodzić przez całe dnie z przyczepy i palić zielsko, ku utrapieniu reżysera filmu.
Świętej pamięci Carrie Fisher, odtwórczyni księżniczki Lei w sadze "Gwiezdnych wojen" przyznała, że zażywała kokainę podczas filmowania scen na planecie Hoth w części "Imperium kontratakuje", a w swojej autobiografii ten epizod wspomina tak:
" w sumie to tak naprawdę nie lubiłam kokainy, po prostu brałam to, co było dostępne, żeby być na haju"
Z kolei Jack Nicholson, oprócz palenia marihuany na planie filmy "Easy Rider", poszerzył swoje horyzonty o kolejne używki i na planie "Lśnienia" i "Batmana" raczył się alkoholem i LSD (wszystko jasne!)
Jack Nicholson Joker's Last Laugh
https://www.youtube.com/watch?v=DFR5oZQrIVc
Bartłomiej Kuraś, rys. Ireneusz Szuniewiecz
[ external image ]
Przepis mamy bossa neapolitańskiej kamorry: sos pomidorowy, szynka parma, plastry parmezanu, rukola. Pizza była pyszna. Ostatni oryginalny egzemplarz spalił się, gdy antyterroryści wpadli do kuchni w Nowym Targu
Luigi B. – członek włoskiej kamorry posługujący się ksywą „Studente” – został zatrzymany przez polską policję i włoskich karabinierów w kuchni oberży Pod Różą w Nowym Targu, kiedy przyrządzał dla klientów lokalu pizzę Luigi. 52-letni Włoch wypiekał ją według przepisu swojej mamy. Cena: 24 zł pizza mała, 27 zł duża, a wielka – o średnicy pół metra – 36 zł.
Trafiony w jądro
Małgorzata Tułak, właścicielka oberży Pod Różą: – Restaurację i hotel prowadzimy z mężem już od dziesięciu lat. W 2013 r. postanowiliśmy uzupełnić kartę dań o potrawy włoskie. Zaczęliśmy się rozglądać za kucharzem. Wtedy usłyszeliśmy, że do Nowego Targu sprowadził się Włoch, ponoć świetny kucharz. Poprosiliśmy ludzi, którzy o tym Włochu mówili, by go zapytali, czy nie zajrzałby do oberży. I tak Luigi do nas trafił. Był bardzo pomocny, zżył się z całą załogą, uśmiechnięty, lubił żartować, chętnie wychodził do klientów. No i robił świetną pizzę, ale przygotowywał też inne posiłki. Coraz lepiej mówił po polsku, czuliśmy, że już się zadomowił. O sobie samym to właściwie nic nie mówił.
Tymczasem polscy funkcjonariusze dostali od włoskich kolegów po fachu informację, że Luigi B. z oberży należy do kamorry, a konkretnie do klanu Gallo-Cavalieri, wywodzącego się z miejscowości Torre Annunziata położonej niedaleko historycznych Pompejów i Wezuwiusza. Miasteczko ma we Włoszech podobnie złą sławę jak Pruszków i Wołomin w Polsce.
Włosi poszukiwali Luigiego od wiosny 2013 r. Zarzuty to głównie organizacja handlu narkotykami na dużą skalę. Przezwisko „Studente” wzięło mu się z tego, że jeszcze w latach 80. próbował się wyrwać z włoskiej prowincji przez naukę na uniwersytecie. Ale nic z tego nie wyszło. Za to w mafii zaczął awansować szybko. Wkrótce stał się tak ważną postacią w mafijnym świecie, że konkurencyjny klan – rywalizujący o wpływy w narkotykowym biznesie – urządził na niego zamach, z którego ledwo uszedł z życiem. Do Luigiego strzelało dwóch zamaskowanych motocyklistów. Został trafiony w tułów, głowę, klatkę piersiową, brzuch i w jądro. Ale przeżył. Wylizał się z ran.
Z mafią związany jest także młodszy o siedem lat brat Luigiego Francesco. Ten spędził w więzieniu dziewięć lat – za handle handel narkotykami i kradzieże. Obecnie mieszka w Torre Annunziata na warunkowym zwolnieniu.
Narkotyki, broń i śmierdzące złoto
Według karabinierów Luigi zajmował się przede wszystkim przemytem narkotyków z Azji przez Bałkany do Włoch, a następnie do innych unijnych krajów. Zdarzało się także, że nielegalnie sprzedawał broń i materiały wybuchowe. Śledczy uważają, że mógł handlować „śmierdzącym złotem” – jak mafiosi z Neapolu i okolic zwykli nazywać śmieci. Bywały lata, że kamorra zarabiała na nich większe pieniądze niż na przemycie narkotyków. Kamorrystom udało się przejąć publiczne zamówienia na wywóz, bo korumpowali urzędników. Kontrakty były warte miliony euro dzięki temu, że w rejonie Neapolu brakuje legalnych wysypisk. Te zaś nie powstają, bo wtedy interes by oklapł. Kamorra wywoziła odpadki np. do jaskiń u stóp Wezuwiusza. Takich miejsc mafiosi szukali m.in. w rejonie Torre Annunziata.
Tylko pizzy żal
Blisko cztery lata temu Luigi wymknął się z zasadzki urządzonej przez karabinierów z Neapolu. Policjanci zatrzymali wtedy ok. 80 członków mafii, ale on zdołał uciec w niewyjaśnionych okolicznościach. Byś może przekupił mundurowych. Pierwotnie włoscy śledczy sądzili, że nadal przebywa w kraju, potem szukali go w Anglii, następnie wpadli na trop, który wskazywał, że wyjechał na północ Europy. Tak dotarli na Podhale.
Śledztwo policji nie było zresztą jedynym zmartwieniem Luigiego B. Poszukiwała go też konkurencyjna wobec kamorry mafia z Sycylii.
Ale policjanci okazali się szybsi. W piątek, 13 stycznia, tuż przed północą Luigi akurat wstawił do pieca nową pizzę. Miał ją wyjąć po 20 minutach, już po północy. Nagle do kuchni wpadli zamaskowani gliniarze. Część w charakterystycznych granatowych kurtkach z białym napisem „carabinieri”, reszta to ludzie z grupy antyterrorystycznej Centralnego Biura Śledczego Policji.
Luigi był całkowicie zaskoczony ich akcją. Obyło się bez strzelaniny, gangster został obezwładniony paralizatorem. Chwilę później jechał już do aresztu w Krakowie.
Pizza przygotowywana przez Luigiego się spaliła.
W Rzymie się cieszą
Włoscy funkcjonariusze po cywilu obserwowali pizzerię w Nowym Targu od początku roku. Jeden z nich wspólnie z polskimi kolegami wybrał się tam nawet na obiad. Wtedy byli już pewni, że mężczyzna pracujący jako kucharz w oberży to ich człowiek. Już po ujęciu Luigiego włoską prasę obiegły zdjęcia dumnych karabinierów ze skutym kamorrystą. W Rzymie odebrano to jako duży triumf sprawiedliwości.
Niektórzy ze stołujących się w oberży uważają, że skoro Luigi B. przez ponad trzy lata spokojnie pracował jako kucharz, to może się zresocjalizował i wybrał spokojne życie polskiego górala.
Policja nie pozostawia złudzeń.
– Z ustaleń organów ścigania wynika, że przebywając w Polsce, nadal organizował handel narkotykami, a także kradzionymi samochodami – mówi Agnieszka Hamelusz, rzecznik prasowy komendanta CBŚ.
Aktualnie Luigi czeka na ekstradycję do Włoch.
Pizza mafiosa? Impossibile!
– Luigiego nie ma już z nami, ale przez lata doradzał, jak należycie dobrać składniki i zagnieść ciasto. Więc dalej serwujemy pizzę Luigi – zapowiada właścicielka oberży.
A kucharz z Nowego Targu wspomina, jak zaproponował – ot tak sobie – by jedną z pizz nazwać Mafiosa. Luigi miał się obruszyć i odpowiedzieć, że to głupi pomysł, bo mafia to bardzo poważna sprawa, z nią nie ma żartów.
Bywalec lokalu, z którym rozmawiam na miejscu, dodaje, że przy całej życzliwości Luigiego dało się wyczuć jakąś skrywaną tajemnicę.
– Niby był serdeczny, głośno komentujący bieżące zdarzenia, uśmiechnięty, ale gdy tylko pytało się go o jego rodzinne strony, o Neapol, to ucinał rozmowę, pochmurniał. I wracał do przygotowywania posiłków.
marga
[ external image ]
Najbardziej leczone uzależnienie (Recovery Brands)
Australia i Nowa Zelandia leczą się z uzależnienia od marihuany, USA, znaczna część Europy i Azji od opioidów, Arabia Saudyjska od amfetaminy. Powstały interaktywne mapy pokazujące, jakie narkotyki stanowią największy problem w różnych krajach świata.
Interaktywne mapy wskazują liczbę osób leczonych z powodu nadużywania substancji psychoaktywnych, rodzaj substancji z powodu uzależnienia od której leczy się najwięcej osób oraz liczbę zgonów z powodu przedawkowania w zależności od obszaru. Stworzono je przy wykorzystaniu danych Biura ONZ ds. Narkotyków i Przestępczości (United Nations Office on Drugs and Crime - UNODC). Cała akcja ma zwrócić uwagę na skalę problemu uzależnień na świecie. Mapy pochodzą ze strony Recovery Brands.
Z danych wynika, że leczenie uzależnień jest na najwyższym poziomie w Iranie i Nowej Zelandii, co niestety pokrywa się z dużą liczbą osób wymagających leczenia na tych obszarach. W Islandii notuje się najwyższy wskaźnik zgonów z powodu przedawkowań. Zaraz po niej są Stany Zjednoczone.
[ external image ]
Liczba osób leczonych z powodu uzależnieniaLiczba osób leczonych z powodu uzależnienia Recovery Brands
Substancje psychoaktywne pogrupowano na poniższe kategorie:
- konopie indyjskie
- kokaina
- rozpuszczalniki i inhalatory
- opioidy: heroina, opium, leki opioidowe
- amfetamina i pochodne amfetaminy: metamfetamina, amfetamina, ecstasy, leki z amfetaminą na receptę (przyp. red. w Polsce niestosowane)
- środki uspakajające: benzodiazepiny i barbiturany
- halucynogeny: LSD i inne.
Nowa Zelandia i Iran – w niechlubnej czołówce?
Nowa Zelandia i Iran lokują się w czołówce globalnej listy, jeśli chodzi o ilość osób leczonych z powodu narkomanii. Wskaźnik nadużywania narkotyków w tych krajach utrzymuje się na wysokim poziomie: w Nowej Zelandii – konopi, w Iranie – opioidów (a ostatnio także metamfetaminy).
Dostępność marihuany w Nowej Zelandii jest bardzo duża. Przekłada się to na liczbę osób jej używających. Według The New Zeland Herald, w Nowej Zelandii skala rozpowszechnienia tego narkotyku jest jedną z najwyższych na świecie.
Zgodnie z raportem World Drug Report 2014 przygotowanym przez ONZ, Nowa Zelandia zajmuje 3. miejsce pod względem rozpowszechnienia marihuany - 14,6 proc. dorosłych używało tego narkotyku (dane na 2007 r.). Pierwsze miejsce zajęła Islandia – ponad 18 proc. dorosłych używało marihuany (dane z 2012 r.). Za nią było USA – 14.8 proc. (dane z 2012 r.).
Iran zajmuje drugą pozycję pod względem skali leczenia uzależnień, jednak z nieco odmiennych powodów niż Nowa Zelandia. Iran sąsiaduje z Afganistanem, jednym z czołowych producentów opium. Ze względu na to, że znajduje się na szlaku przemytu, spore ilości heroiny pozostają w tym kraju. W Iranie liczbę uzależnionych szacuje się na 1- 3 proc. populacji kraju. Dodatkowo poza uzależnieniem od heroiny obserwuje się coraz większe rozpowszechnienie metamfetaminy, także wśród kobiet, którym podstępnie obiecuje się, że dzięki niej pozostaną szczupłe.
Planeta opioidów. Co gdzie najczęściej się leczy?
Najwięcej osób na świecie jest leczonych z powodu uzależnienia od opioidów. Dotyczy to m. in. USA, znacznej części Azji (np. Rosji, Chin, Indii, Kazachstanu), Europy (np. Francji, Niemiec, UK, Włoch, a także Polski. Prawdopodobnie na zapotrzebowanie na leczenie uzależnienia od tej grupy substancji psychoaktywnych wpływa mocno uzależniające działania heroiny.
Zapotrzebowanie na leczenie uzależnienia od kokainy jest największe w krajach Ameryki Południowej – duża część z nich to jej producenci, a także w Hiszpanii. Co ciekawe, w Kolumbii jednej z większych dostawców kokainy, notuje się największe zapotrzebowanie na leczenie uzależnienia nie od kokainy, a od konopi.
Z uzależnienia od konopi indyjskich poza już wspomnianymi w największym stopniu leczą się mieszkańcy Kanady, Meksyku, Australii i niektórych afrykańskich państwach.
Szwecja, Czechy, Słowacja, Islandia, Arabia Saudyjska, Tajlandia, Japonia – to kraje, w których jest największe zapotrzebowanie na leczenie uzależnienia od amfetaminy bądź pochodnych amfetaminy: metamfetaminy, ecstasy.
Leczenia od środków uspokajających w pierwszej kolejności wymagają mieszkańcy Mongolii i Namibii. W Erytrei najwięcej osób leczy się zaś z uzależnienia od rozpuszczalników i inhalatorów.
[ external image ]
Leczenie uzależnieńLeczenie uzależnień Recovery Brands
marihuana – „ulubiony” narkotyk świata?
Skala podejmowania leczenia nie jest jednak równoznaczna z rzeczywistym rozpowszechnieniem narkotyku w społeczeństwie. Mimo że z powodu uzależnienia od opioidów leczy się najwięcej osób, to nie są one najczęściej używanym narkotykiem na świecie. Z nielicznymi wyjątkami w większości państw to marihuana zajmuje pierwsze miejsce pod względem używania.
Jedynie w Salwadorze i niektórych państwach południowo- wschodniej Azji tj. Tajlandia, Laos, Filipiny najczęściej używanymi narkotykiem jest amfetamina i jej pochodne, nie marihuana.
Zgony z przedawkowania
W kategorii wskaźnika zgonów z powodu przedawkowania w różnych krajach Islandia i USA wiodą niechlubny prym. Zwraca się uwagę na to, że w wielu obszarach świata w ogóle nie ma żadnych danych o skali tego problemu. Dane te są zbierane głównie w bogatych krajach Północy. Brakuje informacji dotyczących krajów afrykańskich, azjatyckich czy południowoamerykańskich – zaznaczają eksperci.
W przypadku nadużywania np. opiatów czy środków uspokajających zawsze istnieje poważne zagrożenie przedawkowaniem, a nawet śmierci – przestrzegają.
[ external image ]
Zgony z przedawkowaniaZgony z przedawkowania Recovery Brands
Zastrzeżenia do wyników
Autorzy podkreślają: pomimo że mapy oparte są na oficjalnych danych ONZ, to stopień rzeczywistej narkomanii jest trudny do zmierzenia, chociażby ze względu na to, że kraje stosują różne metody zbierania danych. Porównując wyniki z różnych obszarów, należy mieć tego świadomość.
mako
Policja w Pensylwanii dokonała tragicznego odkrycia. Uzależnieni od narkotyków rodzice małej Summer przedawkowali fentanyl. Znaleziono ich dopiero po tygodniu. W tym czasie dziewczynka umarła z głodu.
15 grudnia ubiegłego roku 27-letni Jason Chambers i jego 19-letnia żona Chelsea przedawkowali fentanyl - wyjątkowo niebezpieczny narkotyk o działaniu podobnym do heroiny. Policja z Cambria County w stanie Pennsylvania odkryła ich ciała dopiero po tygodniu. Dwa dni po tym, jak niespełna półroczna córeczka Chambersów - Summer - umarła z głodu i odwodnienia - czytamy w "Washington Post".
Zajmowała się nimi opieka społeczna
O tym, że Chambersowie są uzależnieni od narkotyków, było wiadomo od dawna. Rodzina znajdowała się pod stałym nadzorem opieki społecznej. Miesiąc przed tym tragicznym wydarzeniem prawie zmarli z powodu przedawkowania, jednak w porę otrzymali środek leczący zatrucia narkotyczne. Mimo to pracownicy społeczni uznali, że w ich domu panują warunki odpowiednie do wychowywania pięciomiesięcznej Summer.
- Sprawdzili DOM i doszli do wniosku, że dziecko może w nim mieszkać. Miało być tam mnóstwo jedzenia, a dziecko wyglądało na zadbane - mówił na konferencji prasowej prokurator Kelly Callihan.
Mimo że Jason i Chelsea cudem uniknęli śmierci w okolicy listopada, ani opieka społeczna, ani ich sąsiedzi, przez siedem dni nie zauważyli, że w domu doszło do kolejnej tragedii. Przez cztery lub pięć dni nikt nie odkrył, że Summer kona w męczarniach w kołysce.
- To bardzo niefortunna sytuacja, w której oboje rodzice najpewniej przedawkowali w tym samym momencie - mówił kapitan tamtejszej policji Chad Miller. - A że nie byli stamtąd, nie znali nikogo w miasteczku, minęło mnóstwo czasu, zanim ktoś się zorientował, że coś jest nie tak - wyjaśniał.
Nieprzytomna, ze strzykawką w ręku i po heroinie. A na tylnym siedzeniu jej 10-miesięczne dziecko
past, jsx, mn
[ external image ]
Erika Hurt była nieprzytomna, gdy z tyłu samochodu znajdowało się jej 10-miesięczne dziecko (Fot. Town of Hope Police Department)
Amerykańscy policjanci ponownie pokazują zdjęcie rodzica, który przedawkował narkotyki, zostawiając dziecko bez opieki. Wg funkcjonariuszy takie sytuacje stają się normą.
Erika Hurt była nieprzytomna, siedziała na fotelu kierowcy z odchylona głową i otwartymi ustami; w ręce wciąż trzymała strzykawkę. Przyczyną takiego stanu było przedawkowanie heroiny. Gdy znaleźli ją policjanci z miasta Hope w stanie Indiana, natychmiast podali jej lekarstwo stosowane w przypadkach przedawkowania opioidów. Po tym 25-latka odzyskała przytomność - opisuje "Washington Post".
Jednak kobieta nie naraziła na niebezpieczeństwo tylko siebie. Na tylnym siedzeniu znajdował się jej 10-miesięczny syn. Chłopiec był przypięty pasami.
To kolejny taki przypadek w ciągu ostatniego miesiąca. Poprzednio policja z Ohio pokazywała zdjęcia rodziców, którzy przedawkowali, gdy ich dzieci były w samochodzie.
Plaga uzależnienia od opioidów
Według policji tego typu przypadki stają się coraz częstsze. Funkcjonariusze tłumaczą, że z jednej strony uzależnieni jadą z dala od miejsc zamieszkania, by nie narazić się na odkrycie ich nałogu przez znajomych. Z drugiej strony często biorą heroinę w miejscach publicznych, by w razie przedawkowania zostać odnalezionymi i otrzymać pomoc medyczną.
Uzależnienie od opioidów jest rosnącym problemem w USA. heroina i przepisywane przez lekarzy środki przeciwbólowe doprowadziły w 2014 r. do śmierci ponad 28 tys. osób w kraju - to najwięcej w historii. Jak podają Centra Kontroli i Prewencji Chorób (CDC), co najmniej połowa zgonów wynikała z przedawkowania leków na receptę. CDC podkreśliły, że liczba śmiertelnych przedawkowań opioidów od 1999 r. w skali kraju wzrosła prawie czterokrotnie.
Częściowo wini się za to lekarzy i przemysł farmaceutyczny, którzy promowali jak najczęstsze stosowanie środków przeciwbólowych, opartych na opioidach. Wielu narkomanów uzależniło się właśnie od takich środków, a gdy nie mogli już otrzymywać leku na receptę, wybrali heroinę.
jagor, PAP
[ external image ]
Celnicy zatrzymali 36-latka z Nigerii. Mężczyzna próbował przemycić ponad 1,5 kg narkotyków (Fot. Służba Celna)
1. 1,5 kg heroiny i kokainy próbował przemycić w żołądku Nigeryjczyk
2. Mężczyzna połknął 90 kapsułek z narkotykiem o wartości 600 tys. zł
3. "Połykacz" wpadł na lotnisku Okęcie. Mężczyzna trafił do aresztu
Nigeryjczyka zatrzymali na lotnisku Okęcie funkcjonariusze z wydziału zwalczania przestępczości Izby Celnej w Warszawie. Podejrzewali, że 36-latek może próbować przemycić do Polski narkotyki. Dlatego poddali go szczegółowej kontroli. Wstępnie badania wykazały, że mężczyzna miał w brzuchu kapsułki, w których ukrył narkotyki.
[ external image ][ external image ]
Przemycał 1,5 kg heroiny i kokainy
- Później okazało się, że było ich dziewięćdziesiąt. Eksperci z Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Wojewódzkiej Policji w Radomiu określili, że mamy do czynienia z 1,5 kg heroiny i kokainy - powiedziała Alicja Śledziona, rzeczniczka Mazowieckiej Komendy Wojewódzkiej Policji w Radomiu .
Prokuratura postawiła mężczyźnie zarzut przemytu znacznej ilości środków odurzających. - Grozi mu kara pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż 3 lata. Decyzją sądu mężczyzna trafił na 3 miesiące do tymczasowego aresztu - dodała rzeczniczka.
Jak wynika z ustaleń zajmujących się tą sprawą policjantów mazowieckiej komendy, narkotyki miały być rozprowadzane na terenie całego kraju.
To kolejna wspólna akcja policjantów z Wydziału do walki z Przestępczością Narkotykową KWP w Radomiu i warszawskich celników na terenie lotniska im. Chopina. Na początku roku zatrzymano trzy osoby wracające z Hiszpanii. W ich mieszkaniach na terenie powiatu starachowickiego znaleziono ponad 3 kg amfetaminy, prawie pół kilograma marihuany, kilkadziesiąt gramów kokainy oraz tabletki ecstasy.
[ external image ]
past
Gdy pracownik supermarketu w Wielkiej Brytanii wypakowywał banany z kartonów, trafił na pięć kilogramowych paczek. Okazało się, że każdy z pakunków zawiera kokainę o wartości nawet 150 tys. funtów. Nietypowy pomysł na przemyt? Wcale nie był najdziwniejszy. Przestępcy potrafią być naprawdę kreatywni.
Czerwona taśma na dnie jednego z kartonów zwróciła uwagę pracownika Tesco w miejscowości Wokingham. Gdy w dostawie bananów z Ameryki Południowej znalazł szczelnie zawiniętą paczkę, nie miał wątpliwości, co jest w środku.
Matthew Atha, ekspert z niezależnego instytutu badającego narkotyki, ocenia, że za każdą z paczek na czarnym rynku można dostać nawet 150 tys funtów (ponad 800 tys. zł) - podaje "Evening Standard". http://www.standard.co.uk/news/600000-w ... 18560.html
Atha ocenia, że możliwe, iż w przemyt zamieszany był ktoś z pracowników supermarketu. - Jednak dużo bardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że ktoś nie stawił się w miejscu odbioru lub został zatrzymany przez policję w innej sprawie - mówi.
- Całkiem możliwe, że proceder trwał już od jakiegoś czasu. Władze będą teraz miały dostawcę towaru na oku - stwierdził Atha. Na stronie brytyjskiego Tesco firma informuje, że duża część bananów jest sprowadzana z Kostaryki - podaje "The Mirror". http://www.mirror.co.uk/news/uk-news/co ... ox-6144305
Przemyt pięciu kilogramów kokainy to jednak drobnostka w porównaniu do historii z Litwy...
kokaina za 10 mln euro. Z Kolumbii, przez Kalifornię, na południe Litwy
Nieco ponad tydzień temu policjanci na Litwie zatrzymali jeszcze większą ilość kokainy. Ponad 100 kg narkotyku było schowanych w transporcie węgla. - Był to największy udaremniony przemyt kokainy w historii niepodległej Litwy - powiedział szef policji Linas Pernavas.
Na czarnym rynku narkotyki warte są 10 milionów euro. kokaina była ukryta w 250-tonowej dostawie węgla z Kolumbii. Ładunek podróżował m.in. przez Kalifornię, aż trafił do miasta Olita, na południu Litwy.
"Największy przemyt kokainy od ponad 20 lat". 100 kg narkotyków przejęto na Litwie
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/ ... tykow.html
"Opał" ukryty w wagonach na węgiel
Przemyt narkotyków i kontrabandy ukrytej w węglu zdaje się być popularną metodą w naszej części świata. Pod koniec zeszłego roku celnicy na granicy z Ukrainą znaleźli papierosy warte ponad milion złotych, ukryte w ciężarówce z węglem drzewnym - podaje lokalny portal Lubiehrubie.pl.
https://www.youtube.com/watch?v=WAR2rNlywUI
Z kolei w czerwcu zeszłego roku na granicy z Białorusią przejęto prawie 1,5 mln sztuk papierosów, których wartość wyceniono na 880 tys. zł. One także były schowane w wagonach z węglem.
kokaina w awokado, biustonoszu i... narkotykowe katapulty
Przemytnicy na całym świecie popisują się nieraz dużo większą kreatywnością niż chowanie narkotyków w transporcie węgla. Przed dwoma tygodniami w Hongkongu aresztowano mężczyznę, który przemycał kokainę rozrobioną w sosie pomidorowym. "Kokainowy ketchup" nie trafił na rynek. Zatrzymanemu grozi dożywocie.
[ external image ]
Wiele zdjęć z najdziwniejszych sposobów przemytu narkotyków udostępnia amerykański Urząd Celny i Ochrony Granic. W czerwcu na granicy z Meksykiem zatrzymano dwie tony orzechów kokosowych, w których przemytnicy próbowali ukryć marihuanę.
[ external image ]
A tak wygląda 2200 kg marihuany, które amerykańscy celnicy zatrzymali na Bahamach. Transportującą je łódź wypatrzyli z samolotu.
[ external image ]
Inny przemytnik, lecący z Jamajki na Florydę, zaszył w sumie kilogram kokainy w brzuchach smażonych ryb. Narkotyki wykryto podczas prześwietlenia bagażu.
[ external image ]
W lutym celnicy w stanie Teksas przechwycili kilkadziesiąt wafelków, w których zamiast nadzienia znaleźli kokainę.
[ external image ]
"Do lalek zazwyczaj dodaje się szczotkę do włosów, a nie wartą 50 tys. dolarów heroinę", czytamy na stronie urzędu celnego na Twitterze.
[ external image ][ external image ]
W tej figurce Jezusa zmieściła się marihuana warta 20 tys. dolarów.
[ external image ][ external image ]
Jednak mało co przebija pod względem rozmachu działania niektórych karteli na granicy USA i Meksyku. "Przerzucanie" narkotyków przez granicę biorą tam całkiem dosłownie i robią to za pomocą... katapult.
https://www.youtube.com/watch?v=2YLby2mxzp4
Katarzyna Pawlak
[ external image ]
Fort Detrick w stanie Maryland, amerykański ośrodek badań nad bronią biologiczną, około 1940 r. (Fot. archiwum)
Rządy USA i Wielkiej Brytanii przez wiele lat pozwalały na eksperymenty z bronią biologiczną na własnej, nieświadomej niczego ludności.
Jedenastego października 1950 r. do Szpitala Stanforda w San Francisco zgłosił się 75-letni Edward Nevin. Skarżył się na gorączkę i złe samopoczucie. Lekarze wykryli u niego zakażenie dróg moczowych, wkrótce doszło zapalenie płuc. Zadziwiająca była przyczyna infekcji: ustalono, że odpowiada za nią bakteria pałeczki krwawej (Serratia marcescens), niespotykana wcześniej w Kalifornii. Identyczną diagnozę postawiono dziesięciu innym pacjentom, ale tylko Nevin zmarł po trzech tygodniach, gdy bakteria przedostała się do aorty.
Pałeczka krwawa trafiła do San Francisco z okrętu amerykańskiej marynarki wojennej, który między 20 a 27 września pływał wzdłuż wybrzeża zatoki. Z potężnych węży strażackich rozsiewał koktajl bakterii Serratia i Bacillus wzbogacony o siarczek kadmu i cynku. Serratia marcescens jest groźna dla pacjentów z osłabionym systemem odpornościowym, może powodować posocznicę, zapalenie opon mózgowych i płuc. Bacillus subtilis,czyli laseczkę sienną, dziś uznaje się za jedną z przyczyn infekcji oczu, zatrucia pokarmowego oraz posocznicy (zakażenia rzadko są śmiertelne). Siarczek kadmu i cynku ma natomiast właściwości fluorescencyjne, dodawano go, żeby łatwiej badać zasięg skażenia. Według naukowców jest niegroźny, w najgorszym przypadku może mieć taki wpływ na organizm jak wypalenie 100 papierosów.
Celem eksperymentu było zbadanie, jak groźny okazałby się sowiecki atak bronią biologiczną z morza. W mieście umieszczono 43 stacje monitorujące. Wojskowi naukowcy obliczyli, że prawie każdy z mieszkańców 800-tysięcznego wówczas San Francisco w ciągu kilku godzin od każdego „ataku” wchłaniał co najmniej 5 tys. cząsteczek rozpylanej substancji na minutę. W ciągu tygodnia testów ludzie wciągnęli do płuc miliony bakterii – potwierdza Leonard J. Cole, autor książki „Clouds of Secrecy” (Chmury tajemnic).
Ustalono, że atak bronią biologiczną może zostać w tym rejonie z powodzeniem przeprowadzony z morza i spowodować skażenie relatywnie dużego terenu – czytamy w raporcie z 1951 r. Nie mówi on nic o kondycji ludności miasta, armia uważała bowiem użyte bakterie za nieszkodliwe.
Broń biologiczna. Jak wojsko wywołało mikroepidemię
Doświadczenia z bronią biologiczną sięgają I wojny światowej. W 1918 r. rząd zlecił badania nad wykorzystaniem rycyny, silnej trucizny pochodzenia roślinnego. Siedem lat później podpisany został protokół genewski, który zakazał stosowania broni biologicznej. USA były jednym z 44 sygnatariuszy, choć ratyfikowały go dopiero w 1975 r.
Podczas kolejnej wojny po japońskim ataku na Pearl Harbor prezydent Franklin D. Roosevelt rozkazał rozpocząć badania nad bronią biologiczną i metodami chronienia się przed nią. Zajmował się tym wojskowy ośrodek Fort Detrick w stanie Maryland. Amerykanie pozyskali tam duże ilości śmiercionośnych bakterii, m.in. wąglika. Po wojnie okazało się, że zagrożenie biologiczne ze strony Trzeciej Rzeszy było wyimaginowane, ale pojawił się nowy wróg – Związek Radziecki. Gdy w 1948 r. Komisja ds. Broni Biologicznej uznała, że Stany Zjednoczone są szczególnie narażone na ataki tym rodzajem broni, w Waszyngtonie zdecydowano o kolejnych testach.
Symulowany atak na San Francisco był pierwszym z serii. Wiadomo o nim najwięcej dzięki temu, że kilka miesięcy po śmierci Nevina badacze z Uniwersytetu Stanforda opublikowali artykuł o dziwnej mikroepidemii wywołanej przez Serratia marcescens. W ten sposób armia dowiedziała się, że ją spowodowała. W sierpniu 1952 r. dowódca Fort Detrick gen. William Creasy powołał czteroosobowy zespół, który wziął pod lupę użytą bakterię. W swoim dwustronicowym raporcie stwierdził, że bakteria „nie jest idealna” do symulowania ataków bronią biologiczną i że prawdopodobnie zabiła Nevina. Autorzy nie zalecili jednak zmiany. Serratia marcescens tak rzadko powoduje choroby, i to niegroźne w skutkach, że jej użycie powinno być kontynuowane, nawet na zaludnionych terenach – argumentowali.
Nieudana zemsta wnuka
Opinia publiczna dowiedziała się o testach z 1950 r. dopiero po 26 latach, gdy opisał je reporter śledczy Drew Fetherston. Artykuł zamieszczony w „San Francisco Chronicle” przykuł uwagę młodego prawnika Edwarda Nevina III. Gdy Nevin zobaczył nazwisko ofiary eksperymentu, był w szoku. Dopiero wtedy dowiedział się, że jego dziadek wcale nie zmarł na nerki, jak mówili mu rodzice.
[ external image ]
Komora testowa w Fort Detrick zwana Kulą-8, w latach 50.-70. minionego wieku używana do eksperymentów z lotnymi patogenami biologicznymi. Kula miała wysokość czterech pięter i ważyła 131 ton. Wsadzano do niej zwierzęta lub ludzi i podawano do wdychania ściśle określone ilości bakterii.
Nevin złożył wniosek o wgląd w dokumenty na mocy ustawy o dostępie do informacji. Rząd odmówił. Prawnik pozwał więc rząd o 11 mln dol. jako rekompensatę za śmierć dziadka. – Chodzi mi o uzyskanie informacji – tłumaczył reporterom. – Zwrócilibyście na tę sprawę uwagę, gdybym zażądał kilku tysięcy?
Datę procesu wyznaczono na połowę 1977 r. Rząd zdecydował się ujawnić część informacji i wydał raport o programie broni biologicznej w latach 1942-77, po raz pierwszy przyznając, że taki program istniał. Doszło do przesłuchań w podkomisji senackiej, gdzie spierano się, czy bakteria, która spowodowała śmierć Nevina, jest szkodliwa. – Każdy mikroorganizm może wywołać problem. Wystarczy odpowiednie stężenie w odpowiednim miejscu i czasie, przy odpowiednim człowieku i coś się może zdarzyć – mówił George H. Connell, wicedyrektor Centrum Kontroli Chorób (CDC).
Po licznych odroczeniach proces rozpoczął się w 1981 r. Wydawało się, że przewaga jest po stronie Nevina: eksperyment odbył się bez zgody osób w nim uczestniczących, armia użyła pałeczki krwawej, choć nie mogła mieć pewności, że ta bakteria jest nieszkodliwa, a człowiek zapłacił za to życiem. Jednak reprezentujący armię adwokat John Kern twierdził, że początek choroby tylko przypadkowo zbiegł się z datą eksperymentu. Bakterie występujące u Nevina i te użyte przez armię pochodziły z różnych szczepów. Źródło choroby musiało być w Szpitalu Stanforda, skoro żaden inny nie odnotował pacjentów z takim problemem. Poza tym bakteria jest niegroźna, co stwierdzono podczas testów w latach 40., kiedy to „ochotnicy” wystawieni na działanie Serratia marcescens mieli tylko gorączkę, kaszel i zaczerwienione oczy, a wszystkie te symptomy minęły po paru dniach. Jeden ze świadków obrony, naukowiec z Fort Detrick, zapewnił sąd, że bakteria nie jest szkodliwa i dzisiaj też zdecydowałby o opryskaniu nią San Francisco. Natomiast gen. Creasy stwierdził, że nie mógł poinformować mieszkańców miasta o eksperymencie, bo wybuchłaby panika.
20 maja 1981 r. sędzia oddalił powództwo. Sąd apelacyjny, a potem najwyższy podtrzymały to orzeczenie. – Teraz przynajmniej jesteśmy świadomi, co się może wydarzyć, nawet w tym kraju. Mam nadzieję, że ta historia nie zostanie zapomniana – powiedział po procesie Edward Nevin III. Do dziś prowadzi kancelarię specjalizującą się w dochodzeniu odszkodowań za błędy medyczne i wypadki.
Testy broni biologicznej na żywym organizmie
Był to tylko jeden z 293 eksperymentów z bronią biologiczną, które Amerykanie prowadzili w latach 1950-69. Wojsko testowało bakterie pałeczki krwawej m.in. na Florydzie, a siarczek chloru i kadmu – na środkowym zachodzie USA – jego ślady odnajdywano tysiąc mil dalej. W 1955 r. CIA rozpyliła bakterie wywołujące krztusiec w zatoce Tampa. Przypadki tej choroby w tym rejonie wzrosły z 339 zachorowań i jednego przypadku śmiertelnego w 1954 r. do 1080 zachorowań i 12 zmarłych rok później.
W maju 1965 r. armia wypuściła bakterie na lotnisku i stacji autobusowej w Waszyngtonie. Więcej wiadomo o kolejnym eksperymencie. 6 lipca 1966 r. na stację nowojorskiego metra weszła grupa wojskowych naukowców. Mieli przy sobie żarówki, w których zmieściło się 87 bilionów bakterii laseczki siennej. Kiedy nadjechał pociąg, wyciągnęli żarówki z torby i rzucili na tory. Powietrze pociemniało, bo bakterie zmieszano z węglem drzewnym. Następnie przez sześć dni w mieście mierzono rozprzestrzenianie się tych organizmów. W ciągu pięciu minut bakteria uwolniona na 23. Ulicy znalazła się na każdej stacji między 14. a 59. Ulicą. W ciągu czterech dni zetknęło się z nią ponad milion ludzi. W raporcie z eksperymentu napisano, że gdyby zabójczej broni biologicznej użyto w metrze w godzinach szczytu, ponad połowa mieszkańców Nowego Jorku mogłaby umrzeć.
Badaczka z St. Louis dr Lisa Martino-Taylor odkryła, że w połowie lat 50. i 60. eksperymenty przeprowadzane były także w tym mieście. Nie używano bakterii, lecz substancji fluorescencyjnej, która została rozpylana wentylatorami z dachów i z samochodów. Wiatr przeniósł ją na 40 mil. Władzom lokalnym rząd kłamał, że testuje tworzenie chmury, pod którą można by ukryć miasto przed sowieckim atakiem z powietrza. Martino-Taylor twierdzi, że ci sami ludzie, którzy prowadzili te eksperymenty, byli wcześniej zaangażowani w produkcję bomby atomowej w projekcie „Manhattan” i organizowali testy radiologiczne w USA.
W 1969 r. prezydent Richard Nixon zakończył program badań nad bronią biologiczną. Wiedza zdobyta dzięki kontrowersyjnym eksperymentom służy Pentagonowi do dzisiaj. – Dowiedzieliśmy się, jak podatni jesteśmy na atak bronią biologiczną – powiedział ekspert od bioterroryzmu Leonard Cole. – Jestem pewien, że to dlatego po atakach Al-Kaidy z 11 września zakazano opylania pól z samolotów: wojsko wie, jak łatwo rozprzestrzenić mikroorganizmy na dużym obszarze.
Broń biologiczna „sprzeczna ze standardami cywilizacji”
Bardzo podobne eksperymenty przeprowadzone zostały w Wielkiej Brytanii. Podczas II wojny światowej Brytyjczycy wyprodukowali miliony makuchów (wytłoków pozostałych z roślin oleistych po wyciśnięciu oleju) z wąglikiem, które miały zostać rozrzucone na pastwiskach w Niemczech, żeby wybić bydło. Testy przeprowadzone w 1942 r. na owcach na szkockiej wyspie Gruinard wykazały, że 100 kg wąglika wystarczy do eksterminacji trzymilionowego miasta. Wyspa została tak poważnie skażona, że przez 48 lat pozostawała niezamieszkana.
Tuż po wojnie rząd w Londynie zamówił 10 tys. bomb kasetowych zawierających „najskuteczniejszy środek biologiczny” umożliwiający odebranie zdolności do pracy masom ludzi. Projektowi nadano kryptonim „Czerwony admirał”. W jednym z raportów z 1947 r. brytyjscy stratedzy pisali, że wygodną metodą ataku mogą być wrzucone do kanalizacji bakterie jadu kiełbasianego, dżumy lub wścieklizny i zarażenie nimi szczurów, psów czy kotów. Zakładając, że Rosjanie mają więcej od nas wszy i pasożytów, odnieślibyśmy przewagę, atakując Rosję bakteriami przez nie przenoszonymi, jak dżuma, tyfus itd. Raport kończy konkluzja, że taki atak stałby wsprzeczności ze standardami cywilizacji, ale Brytania powinna mieć do niego zdolność w razie potrzeby.
Badaniami nad bronią biologiczną i chemiczną zajmował się ośrodek w Porton Down. Według Ufla Schmidta, profesora Uniwersytetu w Kent, do 1989 r. przeprowadził on około 30 tys. doświadczeń z udziałem ponad 21 tys. brytyjskich żołnierzy. Zwykle nie byli informowani o prawdziwej naturze eksperymentów. Mówiono im, że pomagają znaleźć lekarstwo na przeziębienie, a w rzeczywistości poddawano ich testom na gaz bojowy CS, gaz musztardowy albo LSD. W 1999 r. policja otworzyła dochodzenie w sprawie śmierci żołnierzy w wyniku tych doświadczeń. Śledczy dostrzegli niezgodne z prawem zachowania naukowców, ale dowody były niewystarczające do postawienia zarzutów.
Fiasko operacji „Uprząż”
– Historycy, mówiąc o pracach nad bronią masowego rażenia w latach 40., na ogół mają na myśli broń atomową i chemiczną. W rzeczywistości szefowie sztabu uważali broń biologiczną za równie ważną – powiedział „Guardianowi” Brian Balmer z University College London, autor książki „Britain and Biological Warfare”.
W 1949 r. brytyjskie ministerstwo obrony postanowiło przeprowadzić eksperyment na Karaibach, u wybrzeży wyspy Antigua. Owce, małpy rezusy i świnki morskie miano umieścić na łódkach, po czym zdetonować nad nimi balon z pałeczkami brucelozy – groźnej choroby zwierząt hodowlanych, która może się przenieść na człowieka. Operacja „Uprząż”, bo taki nosiła kryptonim, zakończyła się fiaskiem. Zwierzęta padały z gorąca. Z 600 owiec zastrzelono 500, świnki określono w końcowym raporcie jako „katastrofalne” (cokolwiek to miało znaczyć), a 234 małpy trzeba było wpierw wyleczyć z zapalenia płuc. Dwie łódki ze zwierzętami zostały pożarte przez rekiny. Innych ze względu na wzburzone morze nie dało się podjąćdo przygotowanego kontenera, więc testy przeniesiono blisko brzegu, nie zważając na obecnych tam rybaków.
Naukowcy mieli trudności z przebraniem się w kombinezony ochronne w zbyt małym pomieszczeniu na statku. Ubrania były tak ciężkie, że musieli przechodzić długą aklimatyzację, żeby nie zasłabnąć z gorąca. Raport mówi, że jeden został zakażony testowaną bakterią. Sterowane zdalnie urządzenie do wypuszczania bakterii aktywowało się bowiem samoczynnie, gdy zakłócały je lokalne fale radiowe. Burzliwa pogoda nie pozwoliła zbadać poziomu bakterii w powietrzu, w rezultacie eksperyment przyniósł tylko jedną naukę: Operacja „Uprząż” dowiodła przede wszystkim tego, że kluczem do sukcesu testów terenowych jest prostota. Użyta technika była zbyt skomplikowana i niepraktyczna.
Chmury świństwa nad Brytanią
Nie zniechęciło to Brytyjczyków, którzy w 1952 r. kilka kilometrów od jednej z zamieszkanych wysp Hebrydów Zewnętrznych w Szkocji przeprowadzili testy broni z zarazkami dżumy i tularemii. Do pontonów wsadzono małpy i świnki morskie i uwolniono nad nimi chmurę bakterii. Wiatr zazwyczaj wieje tam od wybrzeża, jeśli jednak zmieniłby kierunek, zarażonych zostałoby tysiące mieszkańców wysp. Zakażonego obszaru nie zabezpieczono i przepłynął przez niego przypadkowy kuter rybacki. Władze obawiały się, że załoga może ulec zakażeniu. Wszystkie dokumenty eksperymentu zostały zniszczone, a opinia publiczna dowiedziała się o nim dopiero po ponad 50 latach.
[ external image ]
Szkocka wyspa Gruinard, na której w 1942 r. Brytyjczycy prowadzili eksperymenty z wąglikiem. Ich skutkiem ubocznym było tak poważne skażenie, że przez pół wieku wyspa pozostawała niezamieszkana. W 1990 r., po przeprowadzeniu przez rząd trwającej cztery lata dekontaminacji, spadkobiercy dawnych właścicieli odkupili ją za 500 funtów.
Po incydencie z kutrem naukowcy z Porton Down nie chcieli przeprowadzać kolejnych eksperymentów w Wielkiej Brytanii. W 1954 r. premier Winston Churchill wysłał ich więc na Bahamy, zamorskie terytorium Zjednoczonego Królestwa. Przeprowadzali tam doświadczenie z wirusami wenezuelskiego końskiego zapalenia mózgu, które mogą wywołać u ludzi bóle głowy i zaburzenia neurologiczne, a w 0,5 proc. przypadków – nawet śmierć. Zaraz potem projekt „Czerwony admirał” został odwołany. Wielka Brytania nie wyprodukowała broni biologicznej, ale kontynuowała badania podatności kraju na sowiecki atak biologiczny.
W latach 1953-64 m.in. w Salisbury, Cardington i Norwich rozpylono z samolotów, statków i ciężarówek 4,6 tony siarczku kadmu i cynku. Personelowi wojskowemu kazano tłumaczyć – gdyby ktoś pytał – że to badania nad zanieczyszczeniami powietrza. W 1956 r. bakterie wypuszczono w londyńskim metrze. W latach 1961-68 ponad milion ludzi na południowym wybrzeżu Anglii został wystawiony na działanie bakterii E. coli (powoduje m.in. zapalenie układu moczowego i opon mózgowych) i laseczki siennej, która miała imitować wąglika. Rozrzucał je okręt „Icewhale”. Z kolei w południowej części hrabstwa Dorset w latach 1971-75 rozpylono duże ilości Serratia marcescens.
Niektóre rodziny mieszkające w rejonach eksperymentów obwiniają rząd za to, że ich dzieci rodziły się upośledzone i rozwijają się wolniej. Armia brytyjska, podobnie jak Amerykanie, jest jednak przekonana o nieszkodliwości stosowanych w testach bakterii i innych substancji. – Niezależne raporty cenionych naukowców dowiodły, że nie stanowiły one żadnego zagrożenia dla zdrowia publicznego. Prowadzono je w celu ochrony ludności, na wypadek, gdyby nasz kraj stał się celem ataku chemicznego lub biologicznego – tłumaczyła w 2002 r. Sue Ellison, rzeczniczka Porton Down. Na pytanie, czy wciąż prowadzi się takie doświadczenia, odmówiła odpowiedzi.
Korzystałam z artykułów opublikowanych na stronach Priceonomics.com, „The Guardian”, „The Wall Street Journal”, CBS i „Daily Mail”.
Czosnkiem w raka. Medycyna alternatywna obiecuje pacjentom wyleczenie z nowotworów
Agata Lato
Lewatywy, robienie sobie ran na ciele, końskie dawki witamin - to tylko niektóre z metod alternatywnych, rzekomo leczących nowotwory. Ile w tym prawdy? - W całej swojej karierze nie spotkałem się z chorym, któremu my nie umieliśmy pomóc, a który wyzdrowiał po zastosowaniu leczenia alternatywnego - mówi prof. Sergiusz Nawrocki, onkolog z Oddziału Radioterapii Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Katowicach.
Steve Jobs, miliarder i geniusz informatyczny, diagnozę usłyszał pod koniec 2003 roku. Przypadkowo lekarze wykryli u niego nowotwór trzustki. Typ guza na szczęście dawał szanse na wyleczenie, lekarze natychmiast skierowali więc Jobsa na operację. On jednak na nią się nie zgodził. Zamiast posłuchać specjalistów, przez niemal rok próbował wyleczyć nowotwór za pomocą tak zwanych terapii alternatywnych, w tym akupunktury, seansów u uzdrowicieli i specjalnej diety, mającej rzekomo niszczyć raka. W 2004 roku okazało się jednak, że guz, zamiast się zmniejszać, rozrósł się. Jobs zdecydował się więc na operację. Niestety, było już za późno. Nowotworu nie dało się już tak łatwo usunąć. Pojawiły się przerzuty. Jobs zbyt późno zorientował się, że popełnił błąd. Pod koniec życia przyznał, że żałuje tych prowadzonych na własną rękę eksperymentów, bo gdyby zaczął leczenie tuż po wykryciu nowotworu, szanse na wyleczenie miałby dużo większe.
Historię Steve'a Jobsa zna cały świat i wydaje się, że powinna być przestrogą dla wszystkich, którzy próbują leczyć się na własną rękę,
ignorując zalecenia lekarzy. Niestety, medycyna alternatywna kwitnie i wciąż obiecuje pacjentom wyleczenie z nowotworów, przekonuje, że chemioterapia zabija, a nowotwór da się wyleczyć dietą, witaminą C czy ziołami.
To oczywiste, że człowiek w obliczu potencjalnie śmiertelnej choroby chwyta się wszystkiego, co może pomóc. Pytanie tylko, czy naprawdę pomaga? Lekarze nie pozostawiają złudzeń. - Nie ma żadnych dowodów na to, że jakakolwiek metoda medycyny alternatywnej ma działanie leczące nowotwory - twierdzi stanowczo prof. Sergiusz Nawrocki, onkolog z Oddziału Radioterapii Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Katowicach. Problem w tym, że pacjenci wiedzą swoje...
Lewatywy i ciecierzyca
Metod, które zdaniem zwolenników medycyny alternatywnej mogą wyleczyć raka, jest co najmniej kilkanaście. Żeby zobaczyć, jak absurdalne rady dawane są chorym pacjentom, wystarczy zajrzeć na jedną z polskich stron poświęconych naturalnym terapiom. Wśród rzekomo skutecznych sposobów na zwalczenie choroby wymieniają one terapię sokową, antyneoplastony [obecne w krwi i moczu białka o rzekomo antynowotworowym działaniu, odkryte przez dr Stanisława Burzyńskiego - przyp. red.] pozyskiwane z moczu, akupunkturę, lewatywy z kawy czy nawet preparaty zawierające cyjanek.
Opisy niektórych terapii mogą wywołać dreszcz przerażenia, nie wspominając o realnym zagrożeniu zdrowia. Na przykład metoda Ashkara polega na zrobieniu sobie rany wielkości ziarnka grochu. Na samookaleczenie rekomendowana jest lokalizacja w okolicy kolana na wewnętrznej stronie łydki. "Jest to niemal bezbolesne, ponieważ do jej [rany - przyp. red.] wytworzenia używa się wyciśniętego czosnku, który przyłożony na kilka godzin wytwarza łatwy do usunięcia pęcherz. Pamiętając o regularnym dezynfekowaniu miejsca spirytusem, przykłada się do znajdującego się w niej spłycenia groch ciecierzycy" - czytamy na stronie Leczenieraka.org. Jak twierdzi George Ashkar, twórca tej metody, z wykształcenia fizyk, ciecierzyca absorbuje szkodliwe substancje wydalane przez układ limfatyczny. "Z początku płyn wydobywający się z rany zdaje się być 'brudny' - możne to być bowiem zainfekowana krew, ropa i inne toksyny (...), skóra wokół rany staje się różowa, czasem nawet brunatna, o czarnym odcieniu" - opisuje obrazowo serwis Leczenieraka.org. Po dwóch miesiącach zazwyczaj krew jest oczyszczona z toksyn, a po nowotworze nie będzie śladu. Tak przynajmniej głosi twórca tej metody.
Polski guru tak zwanych naturalnych terapii, Jerzy Zięba (bynajmniej nie lekarz), rekomenduje inne postępowanie: wlewy z dużych dawek witaminy C, koniecznie lewoskrętnej, do tego picie płynu Lugola i specjalnie opracowaną dietę. Podczas niezliczonych wykładów prowadzonych w całej Polsce zapewnia, że to metoda o wiele skuteczniejsza od chemioterapii, która to rzekomo wpędza chorych szybko do grobu. - To nieprawda - irytuje się prof. Nawrocki. - Te tak zwane konwencjonalne sposoby, czyli leczenie operacyjne, chemioterapeutyczne czy radioterapeutyczne, to jedyne znane nam metody o potwierdzonej skuteczności w badaniach klinicznych. Wiemy na pewno, że dzięki nim guzy nowotworowe zmniejszają się częściej i szybciej niż po użyciu placebo, a pacjenci mają realną szansę na powrót do zdrowia - wyjaśnia.
I rzeczywiście, chorzy szybko się przekonują, że rzekomo cudowna terapia nie działa. Na stronie Jerzego Zięby zrozpaczona kobieta napisała: "2 miesiące wlewów z askorbinianu sodu z Niemiec. 80 gram 3 razy w tygodniu. Do tego płyn Lugola 50 mg dziennie. Dieta. Dziś zrobiłam wyniki. Jest gorzej niż było. Rak znacznie przyspieszył. Są 3 nowe guzy a stare się powiększyły. Niech to będzie ostrzeżenie dla innych".
Na pewno naturalne?
Być może wlewy z witaminy C czy picie dużych ilości soków nikomu nie zaszkodzą, lekarze jednak nie mają takiej pewności w przypadku specyfików sprzedawanych jako alternatywne leki przeciwnowotworowe. Problem nie tylko w tym, że nie działają na nowotwór lub ich działanie jest niepotwierdzone, ale przede wszystkim w tym, że nieznane są także ich interakcje z innymi lekami.
- Nie jest wykluczone, że choć substancje zawarte w tych specyfikach same w sobie nie są trujące, to w połączeniu z lekami cytostatycznymi, używanymi w konwencjonalnym leczeniu, zaczynają być toksyczne i zamiast leczyć, przyspieszają rozwój nowotworu - ostrzega dr Emilia dr Filipczyk-Cisarz z Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego. Często jako leki przeciwnowotworowe reklamowane są wieloskładnikowe preparaty ziołowe z dalekich stron świata. - Boimy się ich szczególnie, bo warunki ich produkcji są kompletnie nieznane, robione są niechlujnie, często poszczególne kapsułki tego samego cudownego leku zawierają kompletnie różne proporcje substancji czynnych. Jak coś takiego może skutecznie leczyć? - pyta dr Filipczyk-Cisarz.
Bywa też tak, że producenci tych środków sami dodają do nich leki. Tak było w przypadku nielegalnego specyfiku PC-SPES, rzekomo cudownej mieszanki dalekowschodnich ziół i grzybów, w której składzie chemicy znaleźli między innymi syntetyczny hormon kobiecy - estrogen.
Dyskusyjne jest także bezpieczeństwo stosowania najsłynniejszego chyba ostatnio środka alternatywnego - marihuany. Chorzy na nowotwory zaczęli wierzyć w jej skuteczność, bo wstępne badania prowadzone na zwierzętach wykazują, że składniki czynne marihuany mogą hamować namnażanie się nowych komórek oraz tworzenie naczyń krwionośnych, czyli procesy, które leżą u podłoża tworzenia się guzów nowotworowych, zwłaszcza glejaków, nowotworów układu nerwowego. - Problem w tym, że te wnioski zostały wysnute na podstawie badań na zwierzętach oraz eksperymentalnych terapii z udziałem pojedynczych chorych. A to nie są dowody naukowe, nie dają nam informacji, w jakich dawkach stosować marihuanę, z jakimi lekami nie wolno jej podawać, kiedy może zaszkodzić, a nie pomóc - mówi prof. Nawrocki. Aby lek został uznany za bezpieczny i skuteczny, musi przejść trzy- lub nawet czterostopniowe badania kliniczne, a lekarze muszą być pewni, że chorzy odniosą z tego leku większy pożytek niż szkodę.
Ale nie można też potępiać metod alternatywnych w czambuł, bo mogą znakomicie wspomóc konwencjonalną terapię, poprawiając apetyt, samopoczucie, wzmacniając odporność. - Choćby sok z buraków, który nie ma żadnego działania przeciwnowotworowego, ale za to jest zdrowym pożywieniem, dostarczającym choremu mnóstwa witamin i mikroelementów - mówi prof. Nawrocki. Podobnie jest z marihuaną. - Substancje zawarte w konopiach indyjskich mają udowodnione działanie przeciwwymiotne i przeciwbólowe, poprawiają stan chorego podczas chemii - mówi prof. Nawrocki. Nie bez znaczenia jest także działanie uspokajające i poprawiające nastrój. - Wszystko, co podnosi komfort życia pacjenta, jest warte uwagi, ale nie możemy stosować preparatów nielegalnych, nie tylko ze względów prawnych, lecz również dlatego, że nie mamy pewności, co tak naprawdę w nich się znajduje - mówi prof. Nawrocki.
Między młotem a kowadłem
Nie oznacza to, że onkolodzy nie rozumieją pacjentów poszukujących dla siebie ratunku w najdziwniejszych terapiach czy pseudolekach sprowadzanych z drugiego końca świata. - Bardzo często obserwuję, że pacjenci, u których zdiagnozowano nowotwór, są pod silną presją rodziny. Kochający bliscy chcą wspomóc i za wszelką cenę ratować chorego, więc za ogromne pieniądze ściągają ze świata cudowne preparaty. Osoba chora czuje się więc zobowiązana, żeby z tych preparatów korzystać - opowiada dr Filipczyk-Cisarz.
Często zdarza się, że pacjenci nie mówią lekarzom, że stosują jakieś alternatywne terapie, i jednocześnie przyjmują konwencjonalne leczenie. - Nie ma co się dziwić, bo wielu lekarzy po prostu nie chce rozmawiać z pacjentami o medycynie alternatywnej, uznając ją za ciemnogród - tłumaczy Magdalena Zdrojewska, rzeczniczka prasowa projektu Rak Niekonwencjonalnie, prowadzonego przez Polską Ligę Walki z Rakiem. - W Polsce brakuje rzetelnych informacji na temat tych terapii, pacjent z jednej strony słyszy lekarza, który złości się na samo wspomnienie akupunktury czy chińskich ziół, z drugiej czyta w internecie opowieści o rzekomo cudownych uzdrowieniach dzięki tym preparatom - opowiada Magdalena Zdrojewska. Dlatego Polska Liga Walki z Rakiem postanowiła zebrać w jednym miejscu badania naukowe i informacje na temat metod alternatywnych, opierając się na analizach prowadzonych przez amerykańską National Cancer Institute. - Chodzi o to, aby chorzy mieli dostęp do rzetelnej, sprawdzonej wiedzy i nie dawali się oszukiwać - mówi Magdalena Zdrojewska.
Najważniejszy jest jednak dobry kontakt z lekarzem prowadzącym. - Staramy się od początku być blisko z naszymi pacjentami i rozmawiać z nimi również o tych niekonwencjonalnych pomysłach na leczenie - mówi dr Filipczyk-Cisarz. Kiedy lekarz otwarcie i życzliwie o tym mówi, ma większą szansę na dotarcie do chorego. - I nie twierdzimy, że chory nie ma prawa korzystać z tych metod. Raczej prosimy, żeby powstrzymał się od nich na czas stosowanego przez nas leczenia. A jeśli ono zawiedzie i my nie widzimy już możliwości, aby pomóc pacjentowi, to dlaczego nie ma on szukać nadziei gdzie indziej? - pyta dr Filipczyk-Cisarz.
Ale o cudowne uzdrowienia w przypadku nowotworów jest bardzo trudno. - Tak, wśród pacjentów krążą opowieści, że ktoś tam nagle wyzdrowiał dzięki postowi, witaminie C czy ziółkom, choć lekarze postawili na nim przysłowiowy krzyżyk - mówi prof. Nawrocki. Te ozdrowienia czy wydłużenie życia najczęściej związane są z bardzo zmienną dynamiką choroby, która może różnić się u poszczególnych pacjentów. Bywa, że chory, któremu dajemy kilka miesięcy życia, przeżywa parę lat, to po prostu specyfika raka. Ale cudów nie ma. - W całej swojej karierze nie spotkałem się z chorym, któremu my nie umieliśmy pomóc, a który wyzdrowiał po zastosowaniu leczenia alternatywnego - twierdzi prof. Nawrocki. Jak jednak mówi mądre przysłowie, nadzieja umiera ostatnia. I tej nie można nikomu odmawiać.
migro
- Poczucie bezpieczeństwa
- Wypadki drogowe
- Kradzież
- Bójki i przestępstwa na tle seksualnym
- Nietrzeźwi kierowcy
Policja podsumowała rok 2016. Sprawdź, w których województwach jest najwięcej kradzieży i włamań, gdzie najwięcej gwałtów, czy które odcinki dróg w Polsce są najbardziej niebezpieczne
Poczucie bezpieczeństwa
Zacznijmy od poczucia bezpieczeństwa. To w Polsce jest na całkiem wysokim poziomie. Średnio we wszystkich województwach około 60-65% badanych ocenia dobrze pracę policji. W województwie dolnośląskim prace policji oceniamy troszkę niżej niż w reszcie kraju. 64,60% pytanych odpowiedziało, że pracę policji ocenia jako raczej dobrze, dobrze, lub bardzo dobrze. Skuteczność policji oceniana jest na 60,80%. Dosyć wysoko oceniamy swoje bezpieczeństwo podczas nocnych spacerów. 71,40% badanych czuje się wtedy bezpiecznie na Dolnym Śląsku, w całej Polsce ten współczynnik jest bardzo zbliżony.
Najgorzej wypada województwo Łódzkie. Tu pracę policji nieco ponad połowa pytanych ocenia jako dobrą 57,30%, za to bezpiecznie po zmroku czuje się tu 70,9% badanych.
W województwie mazowieckim dobrze pracę policji ocenia 75,4% badanych, 71,4% ocenia dobrze skuteczność mundurowych. Wieczorem na spacer nie boi się wyjść 78,9% pytanych. W tym przypadku wyodrębniono do statystyk stolicę. W samej Warszawie dobrze pracę policji ocenia już tylko 69,9%
[ external image ]
Wypadki drogowe
Najwięcej osób w minionym roku w wypadkach drogowych zginęło w województwie mazowieckim - aż 508 osób. Na Dolnym Śląsku 226 osób, w Wielkopolsce 249
Na Dolnym Śląsku w 2016 roku wydarzyło się 2324 wypadków, na 100 km dróg publicznych na danym obszarze podziału administracyjnego wydarzyło się 9,83 wypadki. Najmniej wypadków w minionym roku wydarzyło się w województwie lubuskim 684 i podlaskim 686. Najwięcej w łódzkim 4222.
Najbardziej niebezpiecznym miejscem na Dolnym Śląsku jest odcinek drogi nr 35, na wjeździe do Wałbrzycha, w roku 2016 według policyjnych statystyk miało tam miejsce 165 zdarzeń z czego 22 wypadki, w których rannych zostało 30 osób. Na tej samej drodze, na wysokości miejscowości Szczawienkow, miało miejsce 135 zdarzeń, 7 wypadków, w których rannych było 8 osób. Jeżeli zsumujemy te dwa bardzo blisko od siebie położone punkt wyjdzie, że jest to najbardziej niebezpieczny odcinek drogi w Polsce.
Podobnie niebezpiecznie jest na "zakopiance" przed Myślenicami. Na wysokości miejscowości Bęczarka miało miejsce 21 wypadków, w których rannych zostało 27 osób. Kilka kilometrów dalej w stronę Zakopanego na wjeździe do Myślenic wydarzyły się 24 wypadki, w których rannych zostało 36 osób.
Podobnie źle jest w Markach, na wjeździe do Warszawy. Tam na drodze nr 8, miało miejsce 209 zdarzeń, 6 wypadków, z czego jeden był śmiertelny.
[ external image ]
Kradzież
Dolny Śląsk niestety znowu w czołówce, na 10 tysięcy mieszkańców wydarzyło się 40,97 kradzieży z włamaniem, najwięcej w skali całej Polski. W Warszawie, która ujęta jest osobno było 32,22 kradzieże z włamaniem na 10 tysięcy mieszkańców. W województwie śląskim 35,13.
Najbezpieczniej jest w świętokrzyskim, na 10 tysięcy mieszkańców miało tam miejsce 4,52 kradzieże z włamaniem
Jeżeli chodzi o kradzież, to Dolny Śląska znowu jest na podium - 15,67 takich wypadków na 10 tys. mieszkańców. Wyżej od nas jest tylko Warszawa 17,29 i województwo Śląskie 21,94.
[ external image ]
Bójki i przestępstwa na tle seksualnym
Najgorzej ta statystyka wypad na Śląsku, tu na 10 tys. mieszkańców wydarzyło się 3,42 takie przestępstwa. Na drugim miejscu jest Dolny Śląsk 1,89. Na trzecim miejscu województwo mazowieckie 1,69.
Jeżeli chodzi o przestępstwa na tle seksualnym, czyli: Zgwałcenie - zmuszenie drugiej osoby do obcowania płciowego lub poddania innej czynności seksualnej. Najwięcej takich przestępstw było w Warszawie - 1,58 przypadków na 10 tys. mieszkańców. 0,72 przypadki miały miejsce w województwie łódzkim, 0,67 w śląskim, w dolnośląskim 0,45.
[ external image ]
Nietrzeźwi kierowcy
Najwięcej przypadków kierowania pod wpływem alkoholu na 10 tys. mieszkańców wydarzyło się w województwie śląskim - 23,85 takich przypadków. Na drugim miejscu w tej statystyce plasuje się wielkopolska - 19.02, na trzecim miejscu Dolny Śląsk 17,23
[ external image ]
Michał Kwiatkowski, 2016 r.
[ external image ]
Stowarzyszenie Cannabis House (Michał Kwiatkowski)
https://www.youtube.com/watch?v=c4cxozQQgk0
Nauka czy prowokacja? Stowarzyszenie Cannabis House ogłosiło, że przeprowadzi eksperyment, jakiego nie było. Przez 10 lat ochotnicy będą konsumować marihuanę, a naukowcy sprawdzą, co się z nimi dzieje
O inicjatywie stowarzyszenie Cannabis House (DOM konopi) poinformowało na konferencji prasowej przed siedzibą przy ul. Zielonej 1.
- Ogłaszamy oficjalny nabór do badania nad wpływem konopi na człowieka - ogłosił Tomasz Słota, rzecznik stowarzyszenia, a także jeden z łódzkich liderów partii KORWiN.
Chodzi o konopie indyjskie, z których wytwarza się marihuanę i haszysz - substancje, za posiadanie których w Polsce można iść do więzienia.
Konopne kluby
Konrad Rycerz, prezes Cannabis House: - Eksperyment będzie polegał na badaniu funkcji poznawczych człowieka, który mniej lub bardziej regularnie konsumuje konopie. Każdy pełnoletni obywatel może wziąć udział w badaniu.
Cannabis House planuje uruchomić w Łodzi legalne plantacje konopi. Uprawy mają powstać w specjalnych "konopnych klubach społecznych" z prawem wstępu tylko dla zarejestrowanych członków. Pierwszeństwo do członkostwa w klubach dostaną chorzy, u których są wskazania do stosowania medycznej marihuany.
- Klubowiczom zapewnimy surowiec najwyższej jakości - obiecuje Rycerz.
Z klubami mają współpracować naukowcy, którzy przez 10 lat zbadają m.in., jak konopie wpływają na czynności poznawcze i intelekt. Stowarzyszenie nie chce na razie podawać ich nazwisk. Konsumenci, którym będzie wydawany surowiec, znajdą się pod stałym nadzorem lekarza, terapeuty, psychiatry i psychologa. W planie są testy na inteligencję (minimum raz na kwartał). Wyniki konsumentów mają być porównywane z grupą kontrolną, czyli ludźmi w podobnym wieku niezażywającymi marihuany. Badania tej grupy już wystartowały.
Cannabis House zapowiada, że eksperyment rozpocznie się, gdy zgłosi się 10 tys. ochotników, a podobno jest już połowa. Ale nie wiadomo, czy to wystarczy, bo identyczną inicjatywę we Wrocławiu zablokowała policja. W stowarzyszeniu mówią, że uczą się na błędach. - Już wiemy, że trzeba zatwierdzić badanie naukowe, żeby wnioskować o zgodę na uprawę konopi i ich zbiór. Musimy więc zebrać określoną grupę osób, uzyskać zgodę komisji bioetycznej oraz Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego i rozpoczynamy legalną uprawę - tłumaczy Rycerz.
Wszystko po to, by - jak mówią w Cannabis House - "zmienić chore prawo" i zapewnić potrzebującym dostęp do medycznej marihuany.
Dużo wątpliwości
Policja inicjatywę komentuje bardzo ostrożnie. - Słyszeliśmy o niej - mówi asp. Aneta Sobieraj z komendy wojewódzkiej policji. - Członkowie stowarzyszenia twierdzą, że kontaktowali się z Komendą Główną Policji. Napisaliśmy w tej sprawie do KGP, ale nie otrzymaliśmy jeszcze żadnej odpowiedzi.
W biurze prasowym KGP usłyszeliśmy, że komenda stanowisko przedstawi po weekendzie.
Wątpliwości mają lekarze i naukowcy.
- W Polsce absolutnie nie jest zgodne z prawem włączanie do eksperymentu osób, jeśli nie ma zgody komisji bioetycznej. Pojawia się pytanie, czy jest informacja o ewentualnym ryzyku udziału w tym przedsięwzięciu? - wylicza prof. Piotr Gałecki, szef Kliniki Psychiatrii Dorosłych UM w Łodzi.
- Wątpliwości budzi cel projektu - jakie punkty końcowe będą oceniane? - pyta inny naukowiec z UM. - Co tak naprawdę i w jaki sposób chcą zmierzyć badacze? Kto oceni efekty? Ważne, by był to ktoś niezależny poglądowo i niezaangażowany w procedurę badania, a jedynie w ocenę wyników. W innym wypadku życzeniowe myślenie będzie stwarzało nieodpartą pokusę manipulacji wynikami zgłaszanymi przez uczestników badania.
Dr Agata Orzechowska, psycholog z Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, wylicza kolejne błędy: - Pomiaru intelektu nie można robić co kwartał. Inteligencję bada się co dwa lata. Przecież badani wyuczą się testu.
marihuana w każdej gminie
Mimo to prezes Rycerz nie traci wiary w eksperyment. - Stowarzyszeniu pomaga m.in. doktor prawa z Uniwersytetu Łódzkiego. Mam stuprocentową pewność, że wszystko, co robimy, jest zgodne z przepisami. Byliśmy w ABW, o tym, co robimy, informujemy wszystkie służby na bieżąco. Nie obawiamy się kontroli. W naszą dokumentację nie da się włożyć szpilki.
Ale Monika Błońska, radca prawny w Kancelarii Prawno-Podatkowej Mariański Group, zwraca uwagę, że prawo zakazuje wytwarzania, posiadania i dystrybucji jakichkolwiek środków odurzających lub psychotropowych, w tym ziela lub żywicy konopi, zwanych potocznie marihuaną. - Wątpliwość budzi także forma proponowanych działań. Stowarzyszenie mówi, że chce prowadzić eksperyment, ale nie wskazuje jaki, np. eksperyment poznawczy, medyczny - mówi prawniczka. - Dlatego trudno ocenić, czy proponowane działania będą mieścić się w ramach prawa.
Ale Cannabis House planuje utworzenie klubów w każdej gminie. I zapowiada, że wystąpi do wójtów o dotacje na ich prowadzenie. - A do końca roku planujemy w każdym mieście wojewódzkim otwarcie punktów konsultacyjno-informacyjnych - zapowiada Rycerz.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/germancannaclubs.jpg)
Niemiecki ekspert: trudno dostrzec w legalizacji konopi cokolwiek pozytywnego
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/a12a216cf97460608e37260bc2663020f9aa0a82.jpg)
Dlaczego Portugalia może być europejską stolicą medycznej marihuany?
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/mjleaves.jpg)
Polska zmaga się z "treatment gap". Psycholog: etykieta ćpuna blokuje dostęp do pomocy
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/sw_police_force.jpg)
Tona kokainy przechwycona. Gangsterzy wpadli, bo kupili łódź za gotówkę
Z łodzi u wybrzeży Australii skonfiskowano ponad tonę kokainy wartej niemal pół miliarda dolarów amerykańskich. Policja zatrzymała pięć osób.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/kazik.jpg)
"Bardzo lubiłem amfetaminę". Znany muzyk o narkotykach
Kazik Staszewski opowiedział o swoim doświadczeniu z narkotykami. Muzyk sporo eksperymentował z używkami.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/thcliquors.jpg)
Ten napój to hit w USA. Sprzedaż rośnie jak szalona, alternatywa dla drinków
Rewolucja na rynku napojów trwa – Amerykanie coraz częściej sięgają po napoje z THC zamiast po alkohol. To już nie nisza, a branża warta setki milionów dolarów, która zmienia oblicze rynku spożywczego i wywołuje poruszenie wśród regulatorów.