sand
Jeżeli ktoś zaczyna regularnie palić marihuanę w wieku nastu lat, gdy mózg intensywnie się rozwija, ryzykuje nieodwracalne obniżenie IQ o ok. 8 punktów
Przez ponad 20 lat międzynarodowa grupa naukowców badała niemal tysiąc osób, mieszkańców Dunedin w Nowej Zelandii. Wnioski z tych badań opublikowano w magazynie ''Proceedings of the National Academy of Sciences'', opisuje je BBC.
http://www.bbc.com/news/health-19372456
Pierwsze testy badani przeszli jako dzieci, długo zanim ktokolwiek z nich spróbował narkotyku. Później wielokrotnie spotykali się z naukowcami, ostatni raz jako 38-latkowie. Naukowcy ustalili, że nie jest obojętne, kiedy zaczyna się palić marihuanę - dla osób, które zaczynają to robić w dorosłym wieku, marihuana jest znacznie bezpieczniejsza niż dla nastolatków. U nich regularne palenie trawy powoduje widoczne obniżenie ilorazu inteligencji (IQ).
Dlaczego? Mózg nastolatka intensywnie się rozwija. U badanych, którzy zaczęli przed 18. rokiem życia i palili regularnie udowodniono IQ niższe o 8 punktów w porównaniu z latami wcześniejszymi. Te straty okazały się nie do odrobienia, nawet w przypadku całkowitego porzucenia marihuany.
Naukowcy zauważyli też zależność: im więcej palisz, tym bardziej obniża się IQ. Badacze uważają, że ich praca tłumaczy popularne przekonanie, iż palący trawę mniej w życiu osiągają, gorzej sprawdzają się w pracy i małżeństwie, mniej im się chce, są wolniejsi.
- Pracę nad tym projektem badawczym rozpoczęliśmy w 1972 r., wymagał on od całej grupy naukowców ogromnego wysiłku - mówi prof. Terrie Moffitt z Instytutu Psychiatrii w King's College London. - Na podstawie naszej pracy mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć: marihuana jest bezpieczna dla mózgu dorosłych, ale ryzykowna dla mózgu nastolatka.
Prof. Robin Murray, również psychiatra z King's College London, ale nie biorący udziału w projekcie komentuje: - Tysiąc osób z Dunedin to prawdopodobnie najintensywniej przebadana grupa w kierunku wpływu marihuany na mózg. Dane są więc bardzo wiarygodne. Naszym obowiązkiem jest brać je poważnie pod uwagę w edukacji i tworzeniu kampanii informujących społeczeństwo.
Aleksandra Szyłło
https://www.youtube.com/watch?v=qJbgF-1rMYU
https://www.youtube.com/watch?v=09EuzvNE44I
- Nie koncentrujmy się na tym, co palimy, tylko dlaczego - mówi Robert Rutkowski, certyfikowany terapeuta uzależnień
Jako dziennikarka piszę teksty informujące, że z naukowego punktu widzenia marihuana jest dużo mniej szkodliwa od alkoholu i papierosów oraz lobbuję za tym, by nie karać więzieniem za małe ilości trawy na własny użytek. Ale nachodzi mnie jedna wątpliwość: czy nie doszło do takiej paradoksalnej sytuacji, że na przekór tym nic nie wiedzącym zakapiorom, pragnącym zamykać za skręta, wytwarzamy atmosferę, że marihuana jest cool.
Robert Rutkowski: Dwie rzeczy trzeba jasno rozdzielić: na podstawie naukowej wiedzy powinniśmy dążyć do tego, by nasze państwo podchodziło do tematu narkotyków w sposób nowoczesny - czyli nie karanie, a pomoc, redukcja szkód itd. Natomiast mrużenie oka, że ja paliłem, ty paliłeś i trawa jest cool jest idiotyzmem. Cool jest moja żona, ponieważ potrafi żyć pełnią życia bez używek. Natomiast ja jestem mniej cool, ponieważ, aby dojść do tej prawdy, eksperymentowałem z używkami i zapłaciłem za to dużą cenę.
Skupmy się na marihuanie. Czy mogę sobie w najbliższy weekend raz zapalić? Gdzie jest granica bezpieczeństwa?
- Tego nikt ci nie powie. Znam osoby, które palą 30 lat i nic im nie jest, wcale nie potrzebują się leczyć. Miałem też pacjenta, młodego chłopaka, który raz zapalił zioło i dostał ciężkiej psychozy. Przyprowadzili go do mnie jego rodzice. Jeden joint sprawił, że ujawnił się w nim cały natłok jego kompleksów, lęków, trosk. To, co miał poukrywane głęboko, wypłynęło z ogromną mocą. Stanął w drzwiach mojego gabinetu jak galareta. Tak skrajne przypadki zdarzają się niezwykle rzadko, ale pamiętajmy jedno: im większy masz problem sam ze sobą, tym większe prawdopodobieństwo, że on się po zażyciu jakiejkolwiek substancji psychoaktywnej ujawni. Natomiast jeśli nie masz problemu, to masz o wiele mniejszą motywację, żeby cokolwiek brać, tu jest ta zagwozdka.
Efekt wypalenia trawy bywa nieprzewidywalny. W powszechnym przekonaniu joint gwarantuje "śmiechawkę" i rozluźnienie, a akurat ty możesz mieć odwrotnie, możesz się głęboko zdołować.
Kluczowa jest motywacja: dlaczego chcesz wypić kieliszek lub zapalić? Jeśli czujesz, że "musisz", to zamiast kupować wódkę czy skręta lepiej od razu idź wykup wizytę u psychologa. Albo pogadaj z niećpającym zaufanym przyjacielem.
Ustaliliśmy już, że marihuana jest mniej szkodliwa od alkoholu, ale to też ucieczka od rzeczywistości. Warto koncentrować się nie na pytaniu "co palimy", tylko "dlaczego". Spójrz, tam za nami siedzi pani i pali papierosa. Co myślisz, jak na nią patrzysz?
Że pewnie ma jakiś problem
- Otóż to. Z badań wynika, że osoba paląca papierosy coraz częściej postrzegana jest jako człowiek nie radzący sobie. I z marihuaną jest oczywiście tak samo. Amerykanie nazwali to "efekt upojnego idioty" - osoba intoksykująca się coraz rzadziej jest dobrze postrzegana.
A Ty jaką cenę zapłaciłeś za palenie marihuany?
- Moja kobieta powiedziała, że odchodzi. Nie mogłem w to uwierzyć! To było jakieś 20 lat temu. Postawiła mi ultimatum, że albo trawa, albo ona i ja wybrałem trawę. Jak sobie z tego zdałem sprawę, to był pierwszy poważny sygnał, że coś jest bardzo nie halo. Prawdziwą potrzebę zmiany poczułem jeszcze później: paliłem i było mi coraz gorzej. Istnieje taki stan przejarania. Miałem stany depresyjne. Wtedy przestałem. Do formy wróciłem po roku. To bardzo trudny okres - pół roku już nie palisz i nadal jesteś do niczego.
A co mi było? marihuana zrobiła za mnie troki od kalesonów. Nie miałem ochoty na seks z ukochaną kobietą, przestałem prowadzić auto, przestało mi się chcieć. To jeden z najważniejszych skutków palenia trawy: brak chęci do pracy, do tworzenia.
Moi pacjenci, którzy mają problem z marihuaną, często są onanistami - nie chce im się wysilać na grę wstępną, rozmowę, wyjście do kina, zrobienie kolacji. Wybierają drogę najłatwiejszą.
Mam też innych pacjentów - pary, które bez trawy w ogóle nie potrafią. To jest mit, że narkotyk poprawia życie seksualne. Niech przykładem będzie moja osobista kompromitacja: dawno temu byłem w łóżku z kobietą, oboje po trawie, ona krzyczy z rozkoszy. A mój wzrok pada nagle niechcący na półkę z książkami. I koniec. Po trawie możesz koncentrować się tylko na jednej rzeczy jednocześnie. Więc ja widząc, że na półce brakuje trzech tytułów, po prostu wstałem i zacząłem ich szukać.
Czy mimo swoich doświadczeń jesteś za legalizacją marihuany w Polsce?
- Tak, ci, którzy chcą się ogłupiać, niech to robią legalnie. Niech robią z siebie osoby nie do końca sprawne twórczo, zawodowo.
Inną kwestią jest marihuana lecznicza. To jest nam bardzo potrzebne. marihuana ma np. moc znacznego redukowania skutków ubocznych chemioterapii. To jest nauka i to trzeba docenić. Ale to inny temat.
Mnie niepokoi, że widzę, iż bycie rekreacyjnym jaraczem staje się coraz bardziej modne, nie tylko wśród młodzieży, również wśród bardzo dorosłych, wykształconych ludzi. Z własnego doświadczenia powiem, że warto poszukać innej pasji.
Dawid Karpiuk
[ external image ]
Sposób, w jaki piszę, przypomina sposób, w jaki piję. A jak piję, to na umór – mówi Irvine Welsh, autor słynnego „Trainspotting”.
Dla Edynburga jest kimś takim jak Martin Scorsese dla Nowego Jorku. Albo późniejszą o co najmniej dwie rewolucje obyczajowe i odbitą w krzywym zwierciadle szkocką wersją Jamesa Joyce’a. Jego edynburczycy siedzą w czynszówkach, udają, że szukają pracy, przyrastają do foteli z nosami przy telewizorach, uzależniają się od alkoholu, narkotyków, pornografii, przemocy. To ulubione wytrychy Welsha, za pomocą których od ponad dwudziestu lat pokazuje współczesny świat. Hołd, który składa swojemu miastu, to opowieść o upadku jego mieszkańców.
Wszystkie te małe katastrofy
– Co jest takiego pociągającego w porno, narkotykach i przemocy, że tak lubisz o nich pisać? – pytam Welsha, kiedy po paru chwilach rozmowy udaje mi się już jako tako przestawić na jego piękny, ale nieprzesadnie zrozumiały edynburski akcent. Zresztą w samym Edynburgu mają ich przynajmniej kilka. Ten z położonej na północy dzielnicy Leith, skąd właśnie pochodzi Welsh, jest najtwardszy. Znałem kiedyś faceta, rodowitego londyńczyka, któremu pełne zrozumienie swojego szkockiego sąsiada zajęło kilka tygodni.
– Interesują mnie te momenty w życiu, kiedy wszystko trafia szlag. Kiedy ktoś coś poważnie spier... Wszystkie złe decyzje, które podejmujesz, wszystkie te małe katastrofy. Na przykład: straciłeś pracę, wracasz do domu sfrustrowany i robisz awanturę swojej dziewczynie. I ona odchodzi. Mogłeś z nią pogadać, ale nie zrobiłeś tego. Teraz już nie masz ani pracy, ani dziewczyny. Mógłbyś zrobić coś mądrego, ale zamiast tego pójdziesz się napić. Ostro napić. Niech będzie, nachlałeś się elegancko – teraz możesz jeszcze wrócić do domu, odespać i przeżyć kaca. Ale nie, zamiast tego wciągniesz parę kresek koki. I za chwilę siedzisz w jakiejś okropnej norze, najebany, pijesz i walisz koks. W którymś momencie zaczynasz rozumieć, że coś jest poważnie nie tak. Możesz wstać, wyjść i wziąć się za siebie. Albo dorzucić do tej mieszanki trochę cracka. I zaraz jesteś w jeszcze gorszej norze, w otoczeniu jeszcze bardziej pojebanych ludzi. Szanse na to, że się otrząśniesz, są już naprawdę małe. Lubię sprawdzać, co robią moi bohaterowie w takich sytuacjach.
Oczywiście każdy z nich, nawet najgorszy psychopata, da się lubić. Jednym z nich jest Bruce Robertson, policjant, główny bohater „Brudu”. Kumple go lubią – jest lojalny – i podziwiają za to, jak dobrze radzi sobie w życiu, jaką wspaniałą ma rodzinę, jak działa na kobiety. Ale tak naprawdę Bruce jest dobry tylko w jednym – w stwarzaniu pozorów. Nie ma już rodziny, jest ciężko uzależniony od wódki, kokainy, seksu, pornografii i śmieciowego jedzenia. A także od szukania sposobów na zniszczenie życia swoim kumplom.
To stara sztuczka, ale Welsh opanował ją do mistrzostwa. Bruce Robertson ma jakieś resztki człowieczeństwa, dzięki którym wzbudza współczucie, potrafi wzruszyć. Zwłaszcza zagrany przez Jamesa McAvoya, który główną rolą w fantastycznym „Brudzie” pokazał, że jest aktorem wybitnym. Filmy na podstawie prozy Welsha mają zresztą taką właściwość, że wyciągają z aktorów to, co najlepsze. Minęło już prawie 20 lat, odkąd przekonał się o tym Ewan McGregor.
Kiedy mamy heroinę
„Wybrać życie. Wybrać pracę. Wybrać karierę. Wybrać rodzinę. Wybrać zajebiście wielki telewizor” – mówi Mark Renton, narkoman, mizantrop, wielbiciel książek i złodziej, pod maską cynizmu szukający głębszego sensu w życiu. To jeden z najsłynniejszych monologów lat 90. „Trainspotting” (polski tytuł, z którym mało kto kojarzy książkę, brzmi „Ślepe tory”), powieściowy debiut 35-letniego Welsha, był rewolucją. Najpierw literacką, potem filmową. A Renton, jej główny bohater, stał się ikoną końca XX wieku.
„Wybrać stały kredyt hipoteczny. Wybrać kawalerkę. Wybrać przyjaciół. Wybierz siedzenie na kanapie przed telewizorem i oglądanie głupich programów, wpychanie pierdolonego tłustego żarcia do gęby. Ale dlaczego miałbym chcieć to robić? Wybieram coś innego. A powody? Nie ma powodów. Komu potrzebne powody, kiedy mamy heroinę”.
„Ta książka zasługuje na to, by sprzedać się w większej liczbie egzemplarzy niż Biblia” – napisał Kevin Williamson, zaprzyjaźniony z Welshem krytyk literacki. „Trainspotting” brano pod uwagę przy nominacjach do Nagrody Bookera, ale, jak głosi legenda, części jurorów nie przypadł do gustu język, jakim książka została napisana. Czyli edynburski uliczny slang, w którym przekleństwa robią za przecinki. Problem był też z głównymi bohaterami – bandą uzależnionych od heroiny utracjuszy, przestępców, zboczeńców, nierobów, którzy w świecie triumfującego neoliberalizmu i galopującej prosperity wyglądali jak przybysze z obcej planety. Ostatecznie nagrodę dostał Roddy Doyle – rówieśnik i jeden z idoli Welsha.
Filmowa wersja „Trainspotting” zrobiła jeszcze większą karierę. O filmie usłyszał (choć ponoć go nie widział) nawet konserwatywny amerykański senator Bob Dole, który w czasie kampanii prezydenckiej pomstował, że jest on dowodem na postępującą deprawację i gloryfikowanie narkomanii. Wybory jednak wygrał wówczas Bill Clinton, ten, który palił trawę, ale się nie zaciągał.
Prawie umarłem
– Opowiesz mi o Leith? – Leith to portowa dzielnica Edynburga i przez kilkaset lat centrum szkockiego przemysłu. Budowano tu statki, wytapiano szkło, destylowano whisky. Po wojnie przemysł zaczął padać, a Leith stało się dzielnicą slumsów i państwowych czynszówek.
– To nigdy nie była okolica wielkich szans, a już zwłaszcza kiedy byłem dzieckiem – mówi Welsh. – Permanentny kryzys, ludzie nie mieli pracy ani pieniędzy. Ogromne kontrasty społeczne. Ale jednocześnie na swój sposób było to bardzo kolorowe miejsce. No i oczywiście jeśli dorastałeś w Leith, nie mogłeś nie kibicować Hibernian [Hibernian i Hearts to dwa rywalizujące ze sobą kluby piłkarskie z Edynburga – przyp. red.].
Kiedy miał 16 lat, rzucił szkołę, zrobił parę kursów zawodowych i został specem od naprawiania telewizorów. Imał się różnych zawodów, ale nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. W 1978 r., u progu punkowej rewolucji, przeniósł się do Londynu. I wziął w niej udział. – Jeśli masz szczęście, raz, może dwa razy w życiu czujesz, że możesz zmienić świat, że wokół ciebie dzieje się coś wielkiego. Tak było ze mną – wspomina. W ubogiej londyńskiej dzielnicy Hackney i nieco bardziej reprezentacyjnym Islington znalazł drugie Leith. Zamieszkane przez artystów, wariatów i dziwaków, którzy wierzyli, że świat zmienia się przy ich udziale. Grał i śpiewał w zespołach punkowych, brał udział w ulicznych rozruchach i co chwila miał problemy z policją. Dostał nawet wyrok w zawieszeniu za zdemolowanie urzędu dzielnicowego. Ożenił się i po uszy wpadł w heroinę.
– Robiliśmy to, bo byliśmy idiotami – przyznaje Welsh. – Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jakie będą konsekwencje ćpania. O wszystkich narkotykach mówiło się, że cię zabiją. Moje pokolenie straszono marihuaną, speedem, więc kiedy zaczęto straszyć heroiną, nikt w to nie uwierzył. heroina była świetna. Aż nagle przestała być. Ludzie zaczęli umierać, sam prawie umarłem. Całe szczęście urwałem się z tego, zanim pojawił się HIV. Wtedy dopiero zrobiło się nieciekawie.
Poobijany po walce z nałogiem Welsh wrócił do Edynburga, skończył szkołę i poszedł na studia. Niedługo potem poznał dwie nowe namiętności, które szturmem wdarły się do brytyjskich klubów. Muzykę house i extasy. Nocami grał w klubach, w dzień pisał pierwsze publikowane w punkowych gazetach, opowiadania. Grać zdarza mu się zresztą do dziś.
Uroki nocnego życia długo pozwalały mu radzić sobie z wpisaną w zawód pisarza samotnością. – Sposób, w jaki piszę, przypomina sposób, w jaki piję – mówi Welsh. – A kiedy już piję, to na umór. Kiedy piszesz przez cały czas, znajdujesz się w świecie, w którym możesz pogadać jedynie z kolesiami przez siebie wymyślonymi. To nie jest zdrowe. Musisz od czasu do czasu ruszyć tyłek i zobaczyć, jak wyglądają prawdziwi ludzie.
Dziś Welsh, 56-letni zadowolony z życia człowiek z pozycją społeczną, pieniędzmi i o ponad 20 lat młodszą żoną, imprezuje znacznie rzadziej. Napisał dziewięć książek, kilka scenariuszy filmowych i sztuk teatralnych. Na co dzień mieszka w Chicago i Miami, w Edynburgu spędza tylko dwa, trzy miesiące w roku. – Czy brakuje mi imprez? Czasem myślę, jakby to było wczoraj. Czekaj, to mogło być wczoraj! – wybucha śmiechem. – Jasne, wciąż zdarza mi się wyskoczyć gdzieś, wypić drinka i wciągnąć parę kresek kokainy. Ale im starszy się robię, tym bardziej myślę o tym, że następnego dnia czeka mnie kac. I że nie mam ochoty go przeżywać. Z wiekiem bycie pod wpływem wydaje się coraz mniej pociągające.
Ocean możliwości
Literaturoznawcy sugerują, że Welsha dużo bardziej od socjologii interesuje teologia, a zwłaszcza kwestia winy i odkupienia. Swoich bohaterów pokazuje jako cyników i lekkoduchów, ale zwykle w którymś momencie zmusza ich, by spoważnieli i spojrzeli w lustro. Może to zabrzmieć ryzykownie, ale jeden z najbardziej kontrowersyjnych autorów lat 90. jest w gruncie rzeczy moralistą.
Sam lubi jednak mówić – pewnie przemawia przez niego punkowy rodowód – że jest pisarzem politycznym. O Margaret Thatcher powiedział, że jest „niewidzialną współautorką” „Trainspotting”, bo to jej rządy przyczyniły się do wzrostu nierówności i bezrobocia wśród młodych. Dawne brytyjskie dzielnice biedy w latach 80. zmieniły się w getta, w których dzięki narkotykom można było zarobić i zapomnieć o beznadziei. To ona dała też więcej władzy policjantom, zdaniem Welsha, tworząc zastępy Bruce’ów w całej Wielkiej Brytanii.
– Thatcher stworzyła całą ideologię, w myśl której obywatele muszą być kontrolowani, bo na pewno coś kombinują. Jak tylko dasz im trochę odetchnąć, zaraz zaczną myśleć, jak by tu wyrolować państwo. Jest specyficzny rodzaj ludzi, których pociąga władza i którzy łatwo dają się jej wypaczyć. Bruce jest jednym z nich – mówi Welsh.
Kolejne „narkotykowe epidemie” to dla niego znaki czasów. W latach 80. heroina, w 90. – amfetamina i extasy.
– A teraz narkotyki przestały być symbolem buntu – przyznaje Welsh. – Pamiętam, jak na początku lat 90. wróciłem na pewien czas do heroiny. Okazało się, że biorą ją ludzie z depresją, z problemami psychicznymi. Dla nich to był rodzaj lekarstwa. Za moich czasów heroinę brało się z wściekłości na świat, że jest taki gówniany. Wiedziałem, że to już nie dla mnie. Przestałem na dobre. Prawdziwym narkotykiem naszych czasów są leki przeciwbólowe i antydepresanty – dodaje po chwili. – Cały świat zdaje się jechać na znieczuleniu.
– Zamierzasz wrócić jeszcze do Rentona, Begbiego i spółki? – pytam na koniec. Bohaterowie „Trainspotting” wrócili między innymi w wydanej dwa lata temu powieści „Skagboys”. – Zastanawiałeś się, co robiliby dzisiaj, w czasach Facebooka, Twittera?
– Begbie pewnie dalej dręczyłby ludzi. Spud wciąż byłby zagubiony. Jednak ci faceci to dinozaury, dla takich gości nie ma już miejsca w dzisiejszym świecie. Sickboy miałby konto na każdym możliwym portalu, próbowałby robić oszustwa na kartach kredytowych, stalkował kobiety... Pewnie wciąż kręciłby porno. A Renton trzymałby fikcyjne konto na fejsie. Żeby Begbie nie mógł go odnaleźć.
– Renton, czyli ten, który jednak wybrał życie. Zupełnie jak ty.
– Kiedyś myślałem, że aby nie być zdychającym z nudy białym kołnierzykiem pracującym od dziewiątej do piątej, trzeba być ulicznym ćpunem. Potem zrozumiałem, że między tymi skrajnościami jest ocean możliwości.
Jan Pruta
Żeby zdobyć lekarstwa, okradają szpitalne szafki. Biorą tyle, że zapominają o dyżurach i operacjach. I za nic nie przyznają się do uzależnienia.
– W Polsce lekarz może kraść leki aż do śmierci – zauważa sentencjonalnie dr P., anestezjolog ze szpitala na południu kraju. Na jego oddziale w ostatnich latach trzech młodych lekarzy zostało przyłapanych na kradzieży i zażywaniu fentanylu – leku używanego w czasie znieczulenia, sto razy silniejszego niż morfina.
Anestezjolog P.: – Tego używa się całe cysterny. Dawkuje się w zależności od rodzaju zabiegu, wagi pacjenta. Jeden dostaje więcej, inny mniej. To stwarza pokusę. Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy kradnie się tyle, że nie ma już jak tego rozpisać.
Wszyscy lekarze działali tak samo: pacjentowi podawali mniej ampułek niż było rozpisanych w karcie, a resztę zabierali dla siebie. Wszyscy trzej już nie żyją.
Najszybciej uzależnił się D., w kilkanaście miesięcy zmienił się nie do poznania. Nagle przestał rozmawiać z ludźmi, nic go nie interesowało, zapominał, że miał pójść zbadać pacjenta. Znaleziono go martwego, poparzył się pod prysznicem.
O H., drugim z uzależnionych anestezjologów, mówiło się, że nie poradził sobie z prowadzeniem oddziału. Po jego śmierci okazało się, że za kradzieże został wcześniej wyrzucony z innego szpitala. Ale dyrektor nie chcąc psuć mu kariery, nie wspomniał w papierach o znikających ampułkach. H. zmarł na udar. M., trzeci z tych lekarzy, przed śmiercią zwierzył się koledze, że nie daje rady. Dragi to jedyny guzik, który wyłącza u niego stres
Skalę problemu trudno oszacować. Niemieccy i amerykańscy badacze uważają, że w najtrudniejszych specjalizacjach problem może mieć już co piąty lekarz.
Niedawno Niemcy odkryli, że w ciągu ostatnich lat liczba zwolnień lekarskich dla medyków z powodu zatrucia psychotropami wzrosła aż o 17 procent. W Polsce nowych badań na ten temat nie ma. Dwie dekady temu naukowcy ze Śląskiej Akademii Medycznej przeanalizowali problemy pacjentów klinik psychiatrycznych. Już wtedy z pewnym zdumieniem odkryli, że wśród uzależnionych lekarzy, którzy już trafili na leczenie, tylko 30 proc. ma problem z alkoholem, a prawie 70 proc. szprycuje się lekami.
– Gdy zaczęło być nagle głośno o pijanych medykach na dyżurach, spora część z nich odstawiła wódkę i przerzuciła się na inne substancje. Wygodniejsze, pozornie bezpieczne. W końcu leków tak nie czuć i dlatego trudniej je wyłapać – tłumaczy Robert Rejniak, specjalista terapii uzależnień z Bydgoszczy. Do jego gabinetu trafiają lekarze różnych specjalizacji, ale najczęściej chirurdzy. 35–55 lat. Młodsi pobudzają się kokainą. Starsi wyciszają lekami. To ci senni. Ci, co nie kontrolują czasu. Mówią, że będą za pięć minut na bloku operacyjnym, a przychodzą za półtorej godziny. Zdarza się, że zapominają o dyżurach.
Reforma zdrowia i wprowadzenie sieci szpitali. Nawet politycy PiS krytykują rządowy pomysł. Dlaczego? WIĘCEJ ❯
– Często leki to domowy sposób na wychodzenie z alkoholizmu. Lekarze uprawiają takie samoleczenie latami. Do nas na oddział trafiają już najczęściej po długotrwałym serwowaniu sobie koktajlu z tabletek lub kuracji dożylnych. Niektórzy twierdzą, że leki nasenne nie uzależniają, ich poziom wiedzy jest fatalny, żenujący. Niektórzy mają tak zniszczone żyły, że nie ma już miejsca na wkłucie. Majaczą, nie odróżniają dnia od nocy – opowiada psychiatra dr Bogusław Habrat, kierownik Zespołu Profilaktyki i Leczenia Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
Prof. Piotr Gałecki z UM w Łodzi, konsultant krajowy ds. psychiatrii, zauważa, że często uzależniają się wybitni lekarze. Ci, którzy osiągnęli sukces i czują, że są niezastąpieni. Przede wszystkim anestezjolodzy, neurochirurdzy, chirurdzy, onkolodzy, kardiochirurdzy i transplantolodzy. – Ciągle muszą być w gotowości, nie mogą pozwolić sobie na odpoczynek, muszą być jak maszyny.
Jerzy Pacuła
[ external image ]
Narkotyki odcisnęły trwałe piętno na polskiej kulturze. Pod ich wpływem zdarzało się tworzyć Słowackiemu, Chopinowi, Witkacemu, czy Lemowi - pisze Kamil Sipowicz w nowo wydanej książce "Encyklopedia polskiej psychodelii".
Okazuje się, że środki odurzające mocno wpisały się w polską kulturę. Ich wpływ na wórczość m.in. Witkacego, Lema, Słowackiego ale też Krasińskiego, czy Białoszewskiego podsumowuje "Encyklopedia polskiej psychodelii", która właśnie trafia do księgarń. Wydane nakładem krytyki opracowanie porusza temat zażywania substancji odurzających w Polsce na przestrzeni dziejów, ze szczególnym uwzględnieniem artystów. Sipowicz rozpoczyna od czasów najdawniejszych, wymieniając narkotyki dawnych Słowian. Łochynia, czyli borówka bagienna, tatarak, kopytnik pospolity, chmiel, Bieluń dziędzierzawa, Lulek czarny, bagno zwyczajne, Muchomor czerwony, sporysz, mak i konopie - to niektóre rośliny zawierające substancje odurzające, które na polskiej wsi używane były jeszcze na początku XX wieku.
Jeżeli kontakt Jana Potockiego i Adama Mickiewicza z substancjami odurzającymi innymi niż alkohol Sipowicz uważa za bardzo prawdopodobny i cytuje fragmenty ich dzieł na to wskazujące, to w przypadku Juliusza Słowackiego i Fryderyka Chopina nie ma najmniejszych wątpliwości, że tak było. opium w XIX wieku było zresztą często stosowane jako lek na różne dolegliwości, m.in. związane z gruźlicą, na którą obaj cierpieli. Zdaniem Sipowicza z haszyszem Słowacki zetknął się podczas podróży na Wschód, w Egipcie. Poeta wprowadził też narkotyki do swoich utworów, np. w IX pieśni Beniowskiego bohaterowie palą haszysz, w poemacie "Lambro" tytułowy bohater to opiumista, a opisy odurzenia są przekonujące i napisane ze znawstwem tematu. Pod koniec życia, gdy pisał "Króla Ducha", dzieło nasycone wizjami bliskimi opisom halucynacji, Słowacki, jak relacjonują przyjaciele poety, palił opium bardzo często.
Zygmunt Krasiński eksperymentował z eterem, pisał nawet esej na temat działania tego środka. Palił też opium i żalił się niekiedy w listach do przyjaciół na swoją słabość do tych używek, bo o ile dla Słowackiego bywały one ukojeniem i źródłem przyjemnych doznań, wizje Krasińskiego pod ich wpływem były raczej przerażające.
Romantycy znali i cenili psychodeliki, ale prawdziwa moda na nie zawitała nad Wisłę pod koniec XIX wieku. Stanisław Przybyszewski, Jan Kasprowicz, Tadeusz Miciński, Kazimierz Przerwa-Tetmajer gustowali w haszyszu i opium na równi z alkoholem. Kasprowicz, jak Sipowicz wnioskuje z tytułów jego enigmatycznych poematów "datura Stramonium bieluń" i "Solanum Nigrum Psianka", próbował też dawnych słowiańskich halucynogenów. Także Reymont w opowiadaniu "W palarni opium" odsłania się jako sympatyk tej substancji.
Pierwszym polskim artystą, który otwarcie przyznał się do eksperymentowania z psychodelikami, był Witkacy. W "Narkotykach. Niemytych duszach" opisał swoje doświadczenia po tak różnych środkach jak alkohol, morfina, kokaina, meskalina i peyotl. Wiele obrazów Witkacego opatrzonych jest informacją, pod wpływem jakiej substancji znajdował się artysta w momencie ich tworzenia. Witkacy podkreślał, że uzależnił się tylko od jednej z używek - tytoniu, który określał jako "najgorsze świństwo". Miron Białoszewski zażywał regularnie przez całe lata psychedrynę, kodeinę i efedrynę. Substancje te były wówczas dostępne w aptekach bez recepty. Stanisław Lem eksperymentował z psylocybiną i LSD. W korespondencji z Philipem Dickiem wymieniali się opisami doznań po tych substancjach.
Adam Włodek, pierwszy mąż Wisławy Szymborskiej, poddał się działaniu LSD w 1960 w celach doświadczalnych, pod okiem lekarza, ale nie polubił tego środka, a swoją relację zatytułował "Sześć godzin psychozy".
W latach 70. rewolucja kontrkulturowa dotarła do Polski i eksperymentowanie z narkotykami stało się wśród artystów niemal powszechne. Od lat 70., zdaniem Sipowicza, można już mówić o bardzo rozbudowanym zjawisku "polskiej kultury psychodelicznej" obejmującej zarówno literaturę, jak muzykę i sztuki plastyczne. Autor "Encyklopedii polskiej psychodelii" tworzy długą, udokumentowaną cytatami i reprodukcjami listę, na której znaleźli się m.in. Olga Tokarczuk, Dorota Masłowska, Manuela Gretkowska, Jacek Podsiadło, Marta Podgórnik, Adam Wiedemann, Ignacy Karpowicz, Paweł Althammer, Marek Raczkowski, Waldemar Major Fydrych. O Czesławie Miłoszu Sipowicz pisze, że "nic nie wskazuje na to, by próbował psychodelików", choć życzliwie o nich pisał. Lukę tę jednak nadrabia Jerzy Illg, który w opublikowanej dwa lata temu książce "Mój Znak" daje świadectwo, że noblista próbował marihuany.
Henryk Plichta
Właśnie zaczyna się sesja i czas nocnego wkuwania. Misiek zgromadził zapas amfy. Przez trzy tygodnie będzie chodził naćpany, ale zda celująco.
Kiedy przychodzi sesja egzaminacyjna, narkotykowi dilerzy zacierają ręce. Egzamin na haju to zdany egzamin. amfetamina i LSD zmieniają studentów w nafaszerowanych chemią supermanów. Tak oto narkotyki, które kojarzą się z degradacją, upadkiem i życiem na marginesie, zaprzągnięto do walki o najlepszy stopień w indeksie, dobry start w życiu, przedsionek do kariery. Niepostrzeżenie chemiczne dopalacze stały się równie popularnym stymulantem, jak żeń-szeń, red bull, kawa. Wszyscy są zadowoleni. Rodzice, bo dzieci zaliczają bez problemu kolejne przedmioty. Wykładowcy, bo na ich egzaminy przychodzą błyskotliwi studenci. Zadowoleni są też studenci. Do czasu.
- Kawy nie piję, za bardzo mnie pobudza - mówi 21-letni Misiek i zamawia seven up w szklance ze słomką. Rausz kofeinowy mu przeszkadza, ale z amfetaminą i kokainą nie ma problemów. Jest nieufny i najpierw długo krążyliśmy po ulicach, żeby się przekonać, że nikt za nami nie idzie. Wysoki, szczupły, ma ciemne, inteligentne oczy, krótką nażelowaną czuprynę. Mieszka w bloku w warszawskim Natolinie, pracuje w firmie naprawiającej sprzęt klimatyzacyjny. Prawie wszyscy jego koledzy to dilerzy albo koksujący. Być może jeszcze parę lat temu bliżej by mu było do środowiska zwykłych blokersów, ale dziś, kiedy 50 proc. młodych Polaków studiuje, Misiek też ma indeks. Uczy się zaocznie w Wyższej Szkole Celnej. Do wszystkich dotychczasowych egzaminów podchodził - jak mówi - "nafukany", czyli na amfetaminowym haju. I wszystkie zdawał.
Jego ostatnim odkryciem jest żółta amfetamina, która trzyma przez 21 godzin. Przed egzaminem zawsze ją bierze. kokainę woli na imprezach. Działa krótko i zwiększa agresję, a walnięcie wykładowcy w zęby nie pomaga w zdawaniu egzaminów.
- Narkotyki są jak witaminy: w nadmiarze szkodzą, ale gdy się je bierze umiejętnie, pomagają - tłumaczy. - Mnie jeszcze nigdy nie zawiodły.
Ma nadzieję, że i tym razem tak będzie. Pierwszy egzamin w sesji zimowej ma w sobotę. - Plan jest taki, żeby się nafukać. I tak przez następne trzy tygodnie - uśmiecha się Misiek.
Do sesji przygotowuje się też Malina z III roku poznańskiej Akademii Ekonomicznej. Jeszcze kilka lat temu studentki z małych miasteczek mieszkały w akademikach albo w pokojach wynajętych u starszych pań, które czujnym okiem obserwowały, jak prowadzą się ich lokatorki. Dziś jednak Malina wynajmuje z grupą przyjaciół mieszkanie przy ulicy Wyspiańskiego w Poznaniu. I tu właśnie się zaczęło.
Był styczeń 2003. Uczyli się do sesji w piątkę. Wśród książek z podstaw marketingu leżały spora torebka z białym proszkiem i kawałki folii aluminiowej. Takie same, jakich stosy znajdują sprzątaczki w uczelnianych toaletach w całej Polsce. Każdy wciągał swoją ścieżkę. - Kupowaliśmy amfę w pakietach, opakowaniach zbiorczych, bo zażywaliśmy wszyscy razem - wspomina dziś 25-letni Szymon, który uczył się tego dnia razem z Maliną, jej chłopakiem i dwoma kolegami.
Ania, drobna brunetka o dziecięcej twarzy, studentka II roku filozofii na UMCS w Lublinie, miała gorzej. Wciąż mieszka z mamą. Żeby zażyć amfetaminę, musiała wychodzić do parku koło domu albo zamykać się w łazience. Też pamięta swój pierwszy raz - w maju zeszłego roku o czwartej nad ranem nad Zalewem Zemborzyckim na przedmieściach Lublina. Siedziała na trawie z kolegą, który kupił jej amfetaminę. Uczył ją, jak zażywać, żeby pomogła w nauce. Za drugim razem wciągnęła trochę za dużo. Miała niepowstrzymany słowotok, który trwał parę minut. Ale tydzień później podeszła do pierwszego w życiu egzaminu na amfie i zdała go śpiewająco. To było odkrycie - że można tak łatwo.
Obracamy się w strefie ciemnych liczb. Tu nic nie jest pewne. Nie wiadomo, ile z ponad dwóch milionów polskich studentów, takich jak Misiek, Malina i Ania, zdaje egzaminy w stanie nafukania. Według różnych danych w Polsce mamy od 30 do 70 tys. osób uzależnionych od narkotyków, ale nikt nie wie, ile bierze narkotyki okazjonalnie dla zabawy albo podwyższenia skuteczności nauki. - Bez strzykawek, kompotu, brudu, bajzlu, AIDS i gotowania maku. Czysto, sterylnie i - jak im się wydaje - bez żadnych skutków ubocznych. Biorą amfetaminę, ekstasy, LSD - mówi Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, ekspert epidemiologii narkomanii.
W tej grupie mieszczą się studenci "dopalający się" w czasie sesji. To koneserzy amfetaminy, która działa najdłużej i jest najskuteczniejsza. Używają jej w taki sam sposób, jak ich rodzice pili kawę. O tym, że liczba takich osób radykalnie wzrasta, świadczą jedynie poszlaki. - Jeszcze pięć lat temu narkoman z psychozą amfetaminową, która jest najczęstszym skutkiem zażywania tego narkotyku, był rzadkością. Teraz mamy przeciętnie dwie takie osoby na oddziale - mówi Jolanta Chojnacka z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii.
W grupie Miśka w Wyższej Szkole Celnej w Warszawie jest 34 studentów. O dziesięciu Misiek wie, że się dopalają amfą. Szymon szacuje, że w 200-osobowej grupie na jego roku w poznańskiej Akademii Ekonomicznej jakieś 10 proc. studentów zażywa narkotyki w czasie sesji.
Najwięcej biorą studenci tych uczelni, które na początku przyjmują większość chętnych, a główną selekcję przeprowadzają w czasie pierwszych dwóch sesji. Tam niezdanie egzaminu pociąga za sobą najwyższy koszt: utratę indeksu. Tak dzieje się w uczelniach rolniczych, ekonomicznych, na politechnikach, w wielu szkołach prywatnych.
Malina wciągnęła, wtedy w poznańskim mieszkaniu, swoją pierwszą "ściechę", łamiąc zasadę, którą wyznaje: "Powinnaś zawdzięczać wszystko sobie, a nie żadnej chemii". Ale wydawało jej się, że nie ma wyboru. Kilka dni wcześniej wpadła w panikę, kiedy nagle okazało się, że źle sobie rozplanowała czas. Za dużo imprezowała. Miała pięć egzaminów, pustkę w głowie, a dookoła wszyscy reklamowali, że amfetamina jest skuteczna i przyśpiesza naukę. - Wzięliśmy fetę jak żeń-szeń albo red bulla - wspomina dzisiaj. - To, co nastąpiło potem, przerosło moje oczekiwania. Zaczęliśmy się przerzucać błyskotliwymi pomysłami, zrobiliśmy burzę mózgów, atmosfera była radosna.
Poznańskie "koło naukowe" uczyło się przez noc i cały następny dzień. Wszyscy zdali, może nie bardzo dobrze, ale przyzwoicie. Wprawdzie zaraz po wejściu do sali Malina poczuła pustkę w głowie i zaczęła się potwornie denerwować, ale po 10 minutach opanowała nerwy i odpowiedziała na pytania. Dostała czwórkę.
Jej kolega Szymon także wspomina egzamin jako "szampański". - Byłem jeszcze w tej euforii poamfetaminowej, podniecony, pisało mi się płynnie - mówi.
Ania z Lublina doskonale pamięta panikę, w jaką wpadła na myśl o zbliżającej się sesji. - Nie uczyłam się systematycznie. Znajomi, imprezy, wyjścia - wspomina.
- Miałam poczucie, że mój świat się zawali, jeśli nie uda mi się przebrnąć przez te wszystkie zaliczenia.
Nie bardzo wiedziała, skąd wziąć narkotyki, nie znała żadnego dilera. Ale miała dobrego kolegę, który jej załatwił. W dodatku Ania bardzo się mu podobała. Zaczęła brać, kiedy uczyli się razem. Przez trzy tygodnie maja noc w noc brała dawkę co 2-3 godziny, tak jak kawę. Przecież kiedy człowiek czuje, że zasypia nad książką albo przestaje kojarzyć, to pije łyk kawy, prawda? Tak samo jest z amfą.
- Zaliczałam kolokwia jedno po drugim. To było niesamowite. Przez prawie cały czas miałam dobry humor. Sukces gonił sukces, a ja nie mogłam się nadziwić, że tak dobrze mi idzie - mówi Ania. - Siadałam nad książką i wszystko wchodziło mi do głowy. amfetamina zatrzymuje czas, powoduje, że tak mocno skupiasz się nad wiadomościami, że nie liczysz upływających minut i godzin. Potrafiłam przeczytać dwie średnio grube książki od wieczora do rana.
Torebeczka z 0,5 grama amfy kosztowała Anię od 30 do 40 zł. Płaciła z kieszonkowego od mamy. Wystarczało, bo przed sesją i w jej trakcie w ogóle nie wydaje się pieniędzy. Nie ma żadnych zakupów, łażenia po sklepach, wychodzenia ze znajomymi. Jedna taka działka starczała jej na około cztery dni.
Misiek pobłażliwie się uśmiecha i pokpiwa sobie, gdy cytuję mu opowieści Maliny i Anki. Twierdzi, że panienki powinny przyjść do niego na korepetycje z zażywania. On nigdy nie bierze po to, żeby się uczyć. - Na dragach powstają dziury i luki w pamięci. Wydaje ci się, że przerobiłeś jakiś rozdział, a potem kompletnie go nie pamiętasz. Raz się tak naciąłem, ucząc się do banalnie prostego zaliczenia. Okazało się, że zdałem ledwo na trójkę, bo nie zapamiętałem tego, co czytałem - tłumaczy. Uczy się więc bez amfy i radzi sobie, bo - jak mówi - względnie zdolny z niego facet.
Za to przed egzaminem bierze zawsze. - Po co mam się pocić, męczyć, stresować, skoro mogę pójść na egzamin i wszystko zdać śpiewająco? - pyta. - Na czysto, bez wspomagaczy za bardzo się denerwuję. Ktoś może mnie np. złapać na ściąganiu. A narkotyki wyostrzają zmysły i można np. lepiej podpatrzeć u kogoś, bo widzisz i słyszysz o wiele lepiej.
Misiek nie boi się, że egzaminator coś zauważy. I słusznie. - Zwykły pracownik naukowy nie rozpozna naćpanego, nie widzi rozszerzonych źrenic, nie czuje specyficznego zapachu potu - przyznaje dr Jacek Kurzępa, socjolog i psycholog z Uniwersytetu Zielonogórskiego. - Nawet kiedy coś podejrzewa, nie zwraca na to uwagi. Dla niego student jest przygotowany, dostaje piątkę i po sprawie.
Sam Kurzępa bezbłędnie rozpoznaje naćpanych i odsyła ich, mówiąc, żeby przyszli, gdy się będą lepiej czuć: - Mają pecha, bo trafili na mnie, specjalistę. Ja wiem, dlaczego mało błyskotliwa na zajęciach studentka zmienia się na egzaminie w wulkan intelektu i elokwencji, a niezbyt zdolny student nagle wyrzuca z siebie ciąg definicji z szybkością karabinu maszynowego. Najpierw siedzą nieruchomo, a po zadaniu pytania wybuchają słowotokiem definicji. Kończą mówić, zapadają w anabiozę, słyszą kolejne pytanie, budzą się i odpowiadają. Jak nietoperze poszturchiwane patykiem.
Pewnie właśnie dlatego Ania z Lublina wolała zaliczenia pisemne niż ustne. Czuła się pewniej nad kartką papieru. Przy rozmowie łatwiej było się domyślić, wystarczyło, że za bardzo by się rozgadała albo dwa czy trzy razy zgubiła wątek. Bała się też, że nie ukryje rozbieganego wzroku czy ruszania szczęką jak przy żuciu gumy. - Nad tym naprawdę trudno zapanować - wspomina Ania. - Pamiętam, jak którejś nocy, siedząc nad książkami, dopiero po kilku godzinach zauważyłam, że cały czas ruszam językiem tak, że omal nie wypchnęłam sobie zęba.
Jednak nikt nic nie zauważył. Znajomi nie podejrzewali, że Ania "się dopala", bo sesja nie sprzyja spotkaniom towarzyskim. A nawet mama, która ją codziennie widywała, nigdy nie zapytała, jak się córka czuje, kując bez ustanku po nocach. - Cały dzień nie było mnie w domu, bo siedziałam na uczelni, a gdy wracałam, zamykałam się w pokoju i uczyłam - wspomina Ania. - Domownicy są przyzwyczajeni, że uczę się nocami. Nad ranem kładłam się spać na 1-2 godziny i mama, budząc mnie, nie podejrzewała, że niedawno się położyłam.
Wychodząc na uczelnię, czuła się zupełnie wypoczęta. amfetamina tłumiła też apetyt. - Gdyby co jakiś czas mama albo mój kolega nie podrzucili mi czegoś do jedzenia, w ogóle bym nie pomyślała, żeby zjeść. Przez trzy tygodnie schudłam pięć kilogramów. Byłam blada i wychudzona, a wszyscy składali to na karb przemęczenia nauką - mówi Ania. Odsypiała w weekendy: potrafiła przespać całą sobotę i pół niedzieli.
Po każdej amfetaminowej sesji Malina cierpiała z powodu narkotycznych kaców, czyli zejść. - Czułam, że amfa wypłukuje ze mnie wszystkie ludzkie uczucia - wspomina. - Z pogodnej dziewczyny zmieniłam się w osobę smutną, narzekającą. Nieprzespane noce, depresyjne nastroje, wiecznie skrzywiona mina. Coraz więcej było takich dni, w których świat się do mnie nie uśmiechał.
Dlatego wiosną zeszłego roku Malina chciała podejść do sesji "na czysto". Ale nie udało się. - Ciągle zjawiał się ktoś, kto proponował towar, a ja nie miałam siły odmówić - mówi. - Niepostrzeżenie minęły kolejne dwa miesiące wciągania. Wiem, że zdałabym sesję bez tego, ale mimo to wzięłam.
W tym samym czasie Ania z Lublina po trzech tygodniach regularnego wciągania zaczęła mieć krwotoki z nosa. Do amfetaminy dodaje się tłuczone szkło, żeby szybciej się wchłaniała przez naczynia krwionośne. - Nos miałam zupełnie przeżarty - mówi Ania.
Zaczęły się też dziać niepokojące rzeczy. Kiedyś po amfie siedziała przed komputerem nieruchomo przez dziewięć godzin, ruszając tylko jedną ręką, którą starała się rozbijać kolorowe kulki na ekranie w jakiejś grze.
- Powolutku zdawałam sobie sprawę, że narkotyk przejmuje nade mną kontrolę. Gdy nie byłam pod jego wpływem, drżały mi ręce, szybciej biło serce, zaczynałam się pocić. Stwarzałam sobie preteksty do wzięcia amfy, np. specjalnie ustawiałam kilka zaliczeń jednego dnia, żeby potem wytłumaczyć sobie, że bez dopalacza nie dam rady - mówi Ania.
Malina dzisiaj domyśla się, że po dwóch sesjach na amfie była na skraju psychozy. Wracała autobusem do domu po dwóch nieprzespanych nocach z resztkami amfetaminy w mózgu. Zdawało jej się, że wszyscy ludzie wiedzą, co robi, że przyglądają jej się, komentują zachowanie. - W pewnym momencie wydawało mi się, że wielki biały robak wychodzi mi z gardła, a ja się duszę - wspomina. - Kiedy wysiadłam z autobusu, wystraszyłam się swojego cienia. Czułam, że popadam w paranoję. Tego wieczoru zdecydowałam, że koniec z "dopalaniem".
Ania z Lublina też zorientowała się, że jest na skraju uzależnienia. Pomógł jej w tym ten sam kolega, który załatwiał amfetaminę. Nawet on był już zaniepokojony ilościami wdychanego przez nią proszku. Pewnego dnia najpierw dał jej zamówioną porcję amfetaminy, by zaraz potem poprosić, żeby mu ją oddała. Obiecał, że da jej coś jeszcze lepszego. Dzięki temu Ania wie już, co u Tolkiena czuł Frodo, gdy nie chciał rzucić Pierścienia w ognie Mordoru. - Nie byłam w stanie rozstać się z moim skarbem
- wspomina. A gdy wreszcie się przemogła, jej przyjaciel nie tylko nic jej nie dał, ale jeszcze wysypał amfetaminę na ziemię. Najpierw zaniemówiła, a potem wpadła w furię i rzuciła się na niego z pięściami:
- Boże, jaka byłam wkurwiona, myślałam, że go zabiję! Dopiero po chwili ocknęłam się i dotarło do mnie, jak mocno mnie to wszystko wciągnęło - opowiada.
I Ania, i Malina chcą "na czysto" zdawać zimową sesję, która właśnie się zaczyna.
Amfetaminowe przygody Maliny, Ani i Szymona nie robią wrażenia na Miśku. - Jestem chyba mutantem kosmicznym - chwali się. - Nigdy nie miałem amfetaminowego zejścia, depresji, która spotyka prawie wszystkich.
Ma całkowitą pewność, że będzie mógł przestać, kiedy tylko zechce. - O narkotykach wiem dużo. Najważniejsza jest silna wola. Myślisz, że nie byłem u psychologa w związku z narkotykami? Byłem - mówi. - Żeby uspokoić ojca, bo kiedyś rodzice złapali mnie najaranego i zrobili mi test narkotykowy.
Pani psycholog tłumaczyła mu przez godzinę, że zażycie grama amfetaminy niszczy ileś tam milionów komórek nerwowych. - Pewnie że na dłuższą metę dragi robią sito z mózgu - zgadza się Misiek. - Ale czuję, że ja tych komórek mam jeszcze sporo.
Jego komórki działają na tyle sprawnie, że Misiek wciąż wymyśla nowe kryjówki, w których może ukryć drogocenny towar. Trzyma go np. między kartkami swoich książek ze szkoły, w kserówkach uczelnianych, czasami w ziemi do kwiatów. Kiedyś torebka przesiąkła wodą, ale udało się wysuszyć i odzyskać zawartość. Dragów nie wkłada raczej na półkę z ubraniami, bo czasami zagląda tam mama. Aha - i w głośniku od wieży, na której słucha ulubionego rapera Pei.
W następny piątek Misiek wyjdzie z domu o 17, pójdzie na imprezę z kolegami (prawdopodobnie do klubu Harlem na Ursynowie), wróci o szóstej nad ranem do domu. Umyje się, wciągnie w łazience "ściechę", przebierze się, błyśnie zębami przed mamą i poleci na uczelnię. Mama zapyta: "Dlaczego tak wcześnie, synku, przecież zajęcia zaczynają się o dziewiątej?". Misiek wie, że lepiej, by między zażyciem a egzaminem minęły ze dwie godziny, a mama nie powinna widzieć, jak w tym czasie roznosi go energia. Dlatego wytłumaczy, że chce być w szkole wcześniej, bo czeka go trudny egzamin i zaliczenie.
A później wejdzie do sali i śpiewająco zda egzamin. Gdy w domu pokaże stopnie w indeksie, rodzice będą szczęśliwi.
Współpraca: Milena Rachid Chehab, Katarzyna Wojciechowska, Izabela Dorobińska
Janina Kryże
- Kiedy prasa zacznie pisać o tej truciźnie - krzyczał Lorne Calvert, premier kanadyjskiej prowincji Saskatchewan, wymachując "Newsweekiem" z artykułem "Najbardziej niebezpieczny narkotyk Ameryki" na okładce. My piszemy, nim zagrożenie przemieni się w koszmar.
Mówią na nią pieszczotliwie: met, kryształ, lód, piko, pervitin. Z lubością opowiadają, jakiego daje "kopa", jaką powoduje długotrwałą euforię, niedającą się z niczym porównać. Na internetowych forach wychwalają jej wyższość nad normalną "fetą". Met, zwany również diabelskim kurzem, to jeden z najbardziej podstępnych narkotyków, jakie szatan pomógł wymyślić ludzkości: działa silniej i bardziej uzależnia niż zwyczajna amfa, jest dwa razy tańszy, łatwiejszy w produkcji, potrzeba go mniej do osiągnięcia narkotykowego odurzenia. No i wyniszcza organizm jak żaden inny.
I choć policja oraz specjaliści do walki z uzależnieniem narkotykowym uspokajają, że metamfetamina, brzydsza siostra amfetaminy, stanowi zaledwie jakieś 10 proc. amfetaminowego rynku w Polsce, najwyższy czas obudzić się z uśpienia: to nie zaledwie, to aż 10 procent. Bo kiedy wreszcie dotrze do naszej świadomości, że mamy problem, będzie najzwyczajniej za późno. Tak zdarzyło się w Stanach, gdzie metamfetamina z kokainy dla ubogich niespodziewanie awansowała do rangi narkotykowego wroga nr 1.; w Japonii zawłaszczyła 90 proc. narkotykowego rynku. Pojawiła się już w Filipinach, Korei, Australii..., a także w Kanadzie, gdzie niszczycielską moc metamfetaminy uznano za tak poważną, że od tego miesiąca za jej produkcję, handel, a nawet samo posiadanie grozi kara od 10 lat więzienia do dożywocia.
Wprawdzie Polska jeszcze nie uległa szaleństwu met, ale nie sposób nie zauważyć, że na rynku coś się ruszyło. Jolanta Łazuga-Koczurowska, prezes Monaru, mówi, że coraz częściej do jej pracowników dochodzą informacje o metamfetaminie; narkomani zwierzają się, jaki mieli odlot po krysztale i że coraz łatwiej go kupić.
Jak sprawdziliśmy, jest niemal we wszystkich większych klubach młodzieżowych. Najłatwiej jest dostępna na południu Polski, w pasie przygranicznym z Czechami i Słowacją, skąd jest przemycana do naszego kraju.
Ale nikt tak naprawdę nie bada skali problemu. Pewnie dlatego, że - jak podkreśla Bogusława Bukowska z Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii - w statystykach met wrzucany jest do jednego worka z amfetaminą. Nawet w standardowych badaniach ankietowych (np. ESPAD) nie istnieje rubryka z nagłówkiem "metamfetamina".
Możliwe więc, że zanim się obejrzymy, zaroi się wokół nas od ludzi z metamfetaminowym uśmiechem, czyli z uzębieniem "sczerniałym, poplamionym, gnijącym, kruchym" - jak opisuje Amerykański Związek Stomatologiczny (ADA). Taki wpływ metamfetaminy na zęby wynika m.in. z kwasowego charakteru narkotyku oraz tego, że hamuje on wydzielanie śliny, doprowadza do mimowolnego zaciskania szczęk i zgrzytania zębami oraz zwiększa zapotrzebowanie na napoje gazowane i słodycze.
- Te opowieści o metamfetaminowej gębie są prawdziwe. Widziałem setki bezzębnych facetów. Wielu z nich nie było w stanie żuć więziennego jedzenia - opowiadał "Newsweekowi" 41-letni Dominic Ippolito z Kalifornii, który za rozprowadzanie narkotyku został skazany na dziewięć miesięcy odsiadki.
Do Stanów Zjednoczonych epidemia narkomanii metamfetaminowej przyszła niepostrzeżenie, początkowo także nie budząc niczyjego zaniepokojenia. W przeciwieństwie do kokainy, której używanie szybko znalazło się w centrum uwagi mediów oraz rządu, metamfetamina zadomowiła się na prowincji, daleko od ośrodków władzy i świateł reflektorów. Pewnie także dlatego, że nie jest narkotykiem nowym - po raz pierwszy zsyntetyzował ją japoński farmaceuta w 1919 r.
W czasie II wojny światowej stosowano ją zarówno w armiach państw Osi, jak i alianckich; miała dodawać żołnierzom (zwłaszcza pilotom wykonującym długie, nocne loty) energii i niwelować bezsenność. Dużych jej dawek podobno używali przed akcją japońscy kamikadze.
W latach 50. XX wieku była stosowana na receptę jako środek wspomagający odchudzanie i przeciwdepresyjny; zażywały jej zwłaszcza gospodynie domowe. Rząd federalny zdelegalizował metamfetaminę w 1970 roku i o niej zapomniał. Wtedy jednak była już wytwarzana nielegalnie i rozprowadzana przez gangi motocyklowe.
We wczesnych latach 90. produkcję przejęły meksykańskie organizacje przemytnicze. Na kalifornijskiej prowincji powstały superlaboratoria o zdolności produkcyjnej ponad 20 kg w jeden weekend. Chcąc zrozumieć, jaka to skala produkcji, trzeba wiedzieć, że "ósemka", czyli jedna ósma uncji (3,5 g) metamfetaminy to jednorazowa dawka dla 15 osób.
Obecnie ponad 12 milionów Amerykanów próbowało metamfetaminy, a 1,5 miliona używa jej regularnie.
Pod względem chemicznym metamfetamina jest podobna do amfetaminy - różni się od niej tylko obecnością grupy metylowej przy azocie. Ale ta produkowana w nielegalnych laboratoriach, która jest obecna na rynku, jest od niej bardziej zanieczyszczona, a przez to groźniejsza w skutkach. Jej przedawkowanie kończy się wylewem, atakiem serca lub niewydolnością nerek. Bywa, że śmiercią. W dodatku jej działanie - jak wynika z doświadczenia przeprowadzonego przez Jenny Morton z Uniwersytetu Cambridge - nasila głośna muzyka klubowa, tzw. rave.
Met jest narkotykiem totalnym - daje się palić (w postaci kryształów chlorowodorku, czyli ice), wstrzykiwać, wciągać nosem, połykać, a także - sic! - przyjmować doodbytniczo. Efekty są natychmiastowe i właśnie z tego powodu nazywana jest speedem. Po wypaleniu lub wstrzyknięciu dożylnym narkoman doświadcza niezwykle intensywnego pobudzenia - flusha. Trwa to tylko chwilę, ale podobno jest bardzo przyjemne. Mniej intensywną, za to dłużej trwającą euforię (high) uzyskuje się, wciągając lub połykając narkotyk. Do euforii, jak opisują to praktycy, dochodzi poczucie siły, niemal wszechmocy, większa sprawność fizyczna, brak zmęczenia nawet po długotrwałym wysiłku.
- To jest po prostu piękne: nie czujesz senności, nie odczuwasz głodu, jesteś bogiem - streszcza Bartek, 18-letni uczeń technikum w Warszawie. I dodaje, że on, choć nieśmiały, ma dzięki metamfetaminie niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów. Wszyscy w nocnym klubie są jego przyjaciółmi, ludzie wydają mu się bardziej otwarci, on sam sobie - atrakcyjny.
I wprawdzie na drugi dzień jest "totalne zejście": boli głowa, żołądek i całe wnętrzności, ale co tam. Grunt, że fajnie i tanio.
Te przyjemne doznania biorą się stąd, że narkotyk powoduje chwilowe uwolnienie ogromnych ilości serotoniny i dopaminy - neuroprzekaźników zwanych też hormonami szczęścia. Ale to tylko ułuda, bo - jak podkreśla prof. Jerzy Vetulani, farmakolog z Instytutu Farmakologii PAN w Krakowie - metamfetamina w tej samej chwili trwale niszczy komórki wytwarzające te hormony; w wyniku długotrwałego zażywania choćby niewielkich ilości narkotyku ulega zniszczeniu nawet połowa z nich. W efekcie drastycznie obniża się poziom tych neuroprzekaźników w organizmie - i to właśnie jest groźne.
Niedobór dopaminy prowadzi do takich reakcji, jak irytacja, bezsenność, zagubienie, drżenia, napady drgawek, niepokój, paranoja. Może spowodować także chorobę Parkinsona - ciężkie schorzenie układu ruchowego. I to nie tylko u osoby, która brała narkotyk - dr Alfred Heller z University of Chicago dowiódł w swoich badaniach, że również synowie matek, które zażywały metamfetaminę, są bardziej narażeni niż inni na chorobę Parkinsona i wszelkie zaburzenia układu nerwowego.
metamfetamina uszkadza komórki mózgowe, mówiąc obrazowo - robi z mózgu sito. Potwierdziły to badania przeprowadzone za pomocą rezonansu magnetycznego przez naukowców z University of California w San Diego. Wykazały, że metamfetaminowi nałogowcy, aby wykonać jakąkolwiek prostą czynność - np. policzyć pieniądze - muszą korzystać z większych obszarów mózgu niż osoby niezażywające tego narkotyku.
Jeszcze groźniejsze wydaje się jednak to, że zażywanie metamfetaminy wywołuje potworną agresję, niemożliwą do opanowania wściekłość. Pobudzony metamfetaminą narkoman jest nieobliczalny, skłonny do bójek, demolowania otoczenia, awantur. Znajdując się w takim stanie, nie kontroluje tego, co robi, a może nawet zabić. A przy tym wszystkim jest bardzo trudny do uspokojenia.
W Polsce w ogóle nie prowadzi się statystyk, z których wynikałoby, w jakiej mierze narkotyki (a co dopiero sama metamfetamina) przyczyniają się do wzrostu przestępczości. Wiadomo jednak, że w niektórych stanach USA zażywanie metamfetaminy jest bezpośrednią przyczyną przestępczości: w Minnesocie i Illinois aż 80 proc. czynów karalnych w 2003 i 2004 roku popełnionych zostało właśnie pod jej wpływem; była też przyczyną 89 proc. zeszłorocznych przypadków przemocy rodzinnej w Kalifornii.
Kolejny problem z met polega na tym, że szybko uzależnia i bardzo trudno jest się od niej uwolnić. Choć odstawienie tego narkotyku (w przeciwieństwie np. do opiatów) nie wywołuje fizycznych objawów, psychiczne skutki są jeszcze trudniejsze do zniesienia niż w przypadku amfy: metamfetaminista na głodzie odczuwa depresję, niepokój, chroniczne zmęczenie, paranoję. Ma samobójcze lub wręcz mordercze myśli.
metamfetamina w porównaniu ze zwykłą amfetaminą jest wolniej usuwana z organizmu - dopiero po 9, a nie po 6 godzinach. Co więcej, przyjemne efekty działania narkotyku mijają, zanim jego stężenie znacząco spadnie we krwi. Dlatego osoby uzależnione, chcąc utrzymać się na haju, przyjmują go coraz częściej i w coraz większych ilościach. Zdarza się, że narkomani wpadają w stan przymusu, podczas którego nie jedzą, nie śpią, tylko co parę godzin wstrzykują sobie duże dawki narkotyku dopóty, dopóki się nie wyczerpie jego zapas albo dopóki są w stanie cokolwiek robić. Nic więc dziwnego, że metamfetaminowcy wyglądają jak szkielety.
Ironia polega na tym, że "odchudzające" działanie narkotyku (tzw. dieta Jenny Crank) obrosło niemal legendą i wiele kobiet sięga po niego, aby zgubić zbędne kilogramy. Dr Alex Stalcup, dyrektor poradni New Leaf Treatment Center w Lafayette w Kalifornii, opowiada o dziewczynie mierzącej 1,73 m, która gdy się do niego zgłosiła, ważyła niecałe 40 kg. Także w Polsce coraz modniejsze jest odchudzanie za pomocą pochodnych amfetaminy.
A dotarcie do nich jest proste. Choćby dlatego, że met można wyprodukować w domu. Nie wymaga, jak amfetamina, laboratoriów i sprzętu, na który trzeba wydać około 20 tys. złotych. Wystarczy zaopatrzyć się w popularne leki na kaszel czy katar, których aktywnym składnikiem jest pseudoefedryna, w żelazko z termoregulatorem do ich podgrzewania oraz ogólnie dostępne chemikalia, jak jodyna i amoniak bezwodny. Przepis bez trudu można znaleźć w Internecie, a potrzebne do produkcji lekarstwa - np. syrop tussipect - bez recepty kupić w aptece.
Amerykanie już zaczęli porządkować rynek farmaceutyków, zawierających składniki potrzebne do produkcji met: usunięto je ze sprzedaży samoobsługowej w aptekach. Przygotowywany jest projekt ustawy federalnej ograniczającej sprzedaż leków
z pseudoefedryną. Ba, nawet firmy farmaceutyczne, które najpierw starały się przeciwdziałać uchwalaniu takich ograniczeń, zaczęły teraz zmieniać receptury leków na katar, zastępując w nich pseudoefedrynę innymi składnikami, z których nie da się produkować metamfetaminy.
W Polsce pytania o możliwość wprowadzenia podobnych restrykcji spotykają się ze wzruszeniem ramion i uśmiechem politowania - bo przecież nie ma jeszcze problemu.
- Jeśli metamfetamina nie zrobiła w Polsce jeszcze takiej furory jak w Stanach, to m.in. dlatego, że nie zależy na tym naszym grupom przestępczym. One wyspecjalizowały się bowiem w produkcji amfetaminy - zauważa prof. Jerzy Vetulani. Polska amfetamina jest numerem jeden na światowym rynku handlu narkotykami. Można by ją spokojnie opatrzyć godłem "Teraz Polska"; wprawdzie próbują nam dorównać Holendrzy, ale na razie bez powodzenia.
Jeden z oficerów policji, zajmujący się przestępczością zorganizowaną, tłumaczy, że przestępcy, broniąc rynku przed zalewem metamfetaminy, bronią po prostu swoich interesów: boją się, że tańszy, silniej działający narkotyk wyprze amfetaminę, z której czerpią dziś krociowe zyski. Ale czy wygrają wyścig o klienta?
Pytanie jest o tyle palące, że od ponad roku otworem stoją nasze południowe granice, a to właśnie w Czechach i Słowacji metamfetamina jest narkotykiem równie popularnym, jak niegdyś w Polsce kompot. Policjanci mówią, że produkuje się tam ją w co drugiej chałupie.
Na razie czeskim producentom metamfetaminy nie opłaca się otwieranie laboratoriów w Polsce. W swoim kraju przyłapani na produkcji traktowani są ulgowo, u nas - mogą trafić za kratki nawet na 10 lat. Albo, co gorsza, wpaść w ręce mafii. Lepiej jest dyskretnie przewieźć narkotyk przez granice, na których trudno uświadczyć dziś celnika. Nikt nie sprawdza bagażu, nie każe otwierać samochodowych schowków i nie kieruje do kontroli osobistej.
"Mieszkam kilometr od czeskiej mieściny, gdzie na europejską skalę produkuje się tę waszą metamfetaminę. U nas jest tego pełno i po fachowemu nazywa się to pico, a nie ice czy coś tam. Wszyscy tak pierdolą, że bomba po tym jest taka sama jak po fecie, ale to nieprawda. Pico jest 10 000 000 razy lepsze" - pisze na internetowym forum www.insomnia.pl użytkownik o nicku "Picoman".
Metamfetaminowa dyskusja na internetowych forach rozgorzała na dobre. Jedni zachwalają met, opisując, jakiego mieli po nim "kopa", jaki odlot, inni przestrzegają, że niszczy i uzależnia, jeszcze inni próbują się czegoś dowiedzieć o tym superdragu, który podbija świat.
Ale może być też tak, że sami nie wiedzą, co zażywają, kupując od zaprzyjaźnionego dilera "czystą" i "bezpieczną" amfetaminę. - Prawda jest bowiem taka, że zdarza się, iż nawet ci, którzy biorą metamfetaminę, są przekonani, że to amfetamina i na odwrót. Bez badań laboratoryjnych te narkotyki są nie do odróżnienia, zwłaszcza dla okazjonalnego użytkownika - zauważa Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, zajmujący się problemami narkomanii.
Jeśli więc - załóżmy - handlarz, chcąc obniżyć koszty, wymiesza met z czystą amfetaminą, jej konsument nawet tego nie zauważy. Zdarza się, że kiedy policja konfiskuje narkotyk i przesyła go do przebadania Centralnemu Laboratorium Kryminalistycznemu, dopiero wówczas okazuje się, że to nie była amfetamina, tylko jej bardziej trująca pochodna. Ponadto, jak przyznaje Bogusława Bukowska, metamfetamina i amfetamina bywa mieszana z LSD i sprzedawana jako bardzo modna obecnie extasy.
- Wszystko po to, by wzmóc efekty działania tabletki, a także by silnie uzależnić klientów od narkotyku - twierdzi prof. Vetulani.
metamfetamina, podobnie jak inne pochodne amfetaminy (np. extasy) są dziś najmodniejsze na świecie - wiąże się to z tzw. dance culture, czyli modą na zażywanie pobudzających dragów podczas zabawy w dyskotekach, nocnych klubach czy na domowych imprezach. Są wytwarzane syntetycznie, a więc ich produkcja jest dużo tańsza niż heroiny czy kokainy: aby je uzyskać, nie potrzeba wielohektarowych upraw zakazanych prawem roślin ani armii ludzi ich pilnujących. Na całym świecie syntetyki wypierają więc z rynku narkotyki pochodzenia naturalnego. Uwaga polskiej policji zwrócona jest głównie w stronę amfetaminy - ona występuje najobficiej na naszym narkotykowym rynku.
Ale właśnie to, paradoksalnie, może mieć wpływ na wzrost popularności metamfetaminy w Polsce. Głównie z tego powodu, że funkcjonariusze skutecznie walczą ze zorganizowanym podziemiem, które opanowało produkcję i handel amfetaminą w Polsce. W ub. roku policja zlikwidowała 17 nielegalnych laboratoriów, w tym roku już około 13.
- Na rynku zaczyna być coraz trudniej o amfę - mówi Marek, ps. Orlando, młody mężczyzna uzależniony od narkotyków. Opowiada, że policja wypłoszyła handlarzy z dużych miast, część dilerów zrezygnowała, reszta przeniosła się na prowincję. - W tej sytuacji met może zrobić furorę - uśmiecha się "Orlando".
Módlmy się więc, abyśmy w Polsce zdołali temu zapobiec. Bo liczenie na to, że metamfetaminowy koszmar ominie nasz kraj, jest chyba naiwne.
Michał Wachnicki
[ external image ]
Tak jak w Breaking Bad, USA i Meksyk są liderami produkcji metamfetaminy. Ale w siłę rosną inne rynki, w tym Europa Środkowa – wskazuje raport ONZ.
Tym co wyróżnia serialowy hit „Breaking Bad” (jego ostatni odcinek wyemitowano w USA 29 września) jest podróż po świecie narkobiznesu, którą widz przebywa wraz z bohaterami serii.
Od brudnych laboratoriów, gdzie powstaje metamfetamina (silniejsza od popularnej w Polsce amfetaminy), przez pustynię, gdzie dokonują porachunków meksykańskie kartele, po eleganckie restauracje, w których ustalane są narkotykowe kontrakty warte kilkadziesiąt milionów dolarów.
[ external image ]
Jak twierdzą eksperci z D.E.A – amerykańskiej agencji ds. walki z narkotykami cytowani przez np. The New York Times, The Wire i Wonkblog serial bardzo wiernie pokazuje rzeczywistość na meksykańsko-amerykańskim pograniczu. Laboratoria naprawdę istnieją, w narkotykowym światku trup ściele się gęsto, a metamfetaminowi potentaci ukrywają się za legalną działalnością.
Wschodzące rynki
Ich słowa potwierdza najnowszy raport Biura ONZ ds. Kontroli Narkotyków. Najnowsza, wydana w 2013 roku edycja Światowego Raportu o Narkotykach potwierdza, że Północna Ameryka rzeczywiście jest światowym potentatem w produkcji i konsumpcji metamfetaminy. Autorzy opracowania w 2011 roku (najnowsze dane) doliczyli się w USA ponad 11 tysięcy nielegalnych laboratoriów, które wytwarzają narkotyk lub jego komponenty. Zdecydowana większość z nich leży blisko granicy z Meksykiem.
Co więcej na 88 ton przechwyconej w 2011 r. na świecie metamfetaminy, aż 55 ton pochodziło z USA lub Meksyku. W tym ostatnim służby przechwytują też rekordowe ilości substancji służących produkcji metamfetaminy – w 2011 r. było to 1400 ton.
Jednak rynek metamfetaminy się zmienia. Tak jak w wielu innych branżach komponenty do produkcji coraz częściej pochodzą z południowo-wschodniej Azji. Przykład? Aż 90 proc. chemikaliów do wyrobu metamfetaminy, które przechwycono w meksykańskich portach pochodziło z Chin. Bo najludniejsze na świecie państwo i cała południowo-wschodnia Azja są dziś drugim największym rynkiem spożycia narkotyku na świecie. W 2011 roku w Chinach i Tajlandii służby skonfiskowały 14 ton metamfetaminowych kryształów. Kolejnymi pod względem wielkości spożycia są według ONZ Japonia, Malezja, Indonezja. metamfetamina przemycana jest tam z... zachodniej Afryki. Z Nigerii i Beninu narkotyk trafia też na trzeci największy światowy rynek. Europę.
[ external image ]
Trasy przerzutu metaamfetaminy z Afryki Zachodniej przez Europę i Egipt do Azji. źródło: un.org
Polak woli fetę od mety
Według raportu ONZ jednymi z największych rynków w Europie są Czechy i Niemcy. W 2011 roku w Czechach zidentyfikowano aż 338 laboratoriów (na 350 w całej Europie). Według Romana Gabrhelika, czeskiego specjalisty ds. uzależnień z kliniki uniwersyteckiej w Pradze metamfetamina zdobyła popularność w Czechosłowacji w latach 70-tych. - Twarde narkotyki z Zachodu były niedostępne, wtajemniczeni zaczęli ją więc produkować własnym sumptem - mówił dla niemieckiej telewizji Deutsche Welle.
Dzisiaj w Czechach ciężko uzależnionych jest ok. 31 tysięcy osób, a kilkaset tysięcy wciąga pokruszone kryształy, lub wdycha ich opary. W Niemczech wzrost konsumpcji metamfetaminy wiąże się ze spadkiem spożycia modnego jeszcze kilka lat wcześniej ecstasy.
Czeska i niemiecka moda na metamfetaminę omija jak na razie Polskę – wynika to z wielkiej popularności amfetaminy w naszym kraju, której jesteśmy jednym z największych światowych producentów – mówi Dawid Chojecki z Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii.
Ze względu na dużą podaż amfetaminy na polskim rynku jej gram kosztuje tylko ok. 40 złotych, podczas gdy metamfetamina (nazywana u nas 'piko') kosztuje aż 180 zł za gram. metamfetamina jest jednak obecna w rejonach graniczących z Czechami i Niemcami – zwłaszcza w województwie dolnośląskim. W tym województwie odkryto w w 2011 roku – na co zwraca uwagę raport ONZ – dwa laboratoria, gdzie produkowano narkotyk na rynek czeski.
Jednak w większości Polacy mogą oglądać produkcję i sprzedaż metamfetaminy w serialu, gdyż nie ma go na szeroką skalę na krajowym rynku. Na szczęście bo jest to jedna z najbardziej wyniszczających substancji jaką można zażywać.
Dorota Romanowska
[ external image ]
Choć Caster Semenyi dopingu nikt nie udowodnił, jej przypadek wzbudza emocje nie mniejsze niż największe afery dopingowe w historii sportu / fot. Franck Robichon / źródło: PAP/ EPA
Caster Semenya, której organizm wytwarza dużo testosteronu, była oskarżana o doping. Ona nie musiała go stosować. Jednak wielu sportowców zrobi wszystko, aby tylko wygrać. Cena jest ogromna.
W dyskusjach, jakie pojawiły się po wygranej Semeneyi, jedno tylko nie budzi wątpliwości – wysoki poziom testosteronu zwiększa masę i siłę mięśni. Z tego powodu był (a może nadal jest) wykorzystywany jako środek dopingujący.
Oto inne metody dopingu stosowane przez sportowców.
1.Meldonium
Od pierwszego stycznia na liście Międzynarodowej Agencji Antydopingowej (WADA) znajduje się meldonium. To lek stosowany jest w chorobach układu krążenia, m.in. chorobie niedokrwiennej serca, a także u osób skarżących się na przeciążenie fizyczne i psycho-emocjonalne. Nic dziwnego, że upodobali go sobie sportowcy, szczególnie tenisiści (do jego stosowania przyznała się Maria Szarapowa), kolarze i łyżwiarze figurowi. Poprawia on bowiem wydolność i przyspiesza regenerację po długotrwałym wysiłku. Chroni też przed stresem.
2. Narkotyki
Składnik marihuany czy haszyszu znany jako THC zmniejsza lęk i stres przed rywalizacją, a także sprawia, że osoba go zażywająca podejmuje ryzyko, którego inaczej by nie podjęła. Przydatny jest więc w sportach ekstremalnych, m.in. w snowboardzie czy downhillu, czyli odmianie kolarstwa górskiego. THC wpływa też na rozszerzenie dróg oddechowych i zwiększenie przepływu krwi przez mięśnie. Może również poprawić precyzję ruchów.
3. Ciąża
Kilka tygodni przed zawodami sportsmenki zachodziły w ciążę, a po zakończonych rozgrywkach ją usuwały. Tę metodę dopingu nagminnie stosowały zawodniczki NRD w latach 80. Ciąża sprawia bowiem, że w organizmie kobiety zachodzą zmiany, które poprawiają jej kondycję fizyczną i psychiczną - zwiększa się wydolność płuc, pogłębia oddech, wydajniej pracuje serce i wątroba. Ma to zapewnić rozwijającemu się dziecku jak najlepsze warunki. Dr James Pivarnik z Michigan University wykazał, że u kobiet w ciąży pojawia się też hormon zwany relaksyną, który sprawia, że jej organizm staje się bardziej elastyczny i jest zdolny podjąć coraz większy wysiłek, jakim jest rozwijające się dziecko. U sportsmenek zaś powoduje, że mogą one znieść bardziej intensywny trening.
4. amfetamina
Na początku lat 50. w wielu dyscyplinach sportu popularne było stosowanie amfetaminy, zwanej tabletką wigoru. Stymuluje ona układ nerwowy – zwiększa odporność psychiczną: pobudzenie, koncentrację i pewność siebie. Zwiększa też siłę fizyczną oraz sprawność. Mięśnie szybciej się kurczą, szybciej napływa do nich krew, a zawodnik odczuwa mniejsze niż zwykle zmęczenie. amfetamina wpływa także na zmniejszenie masy tkanki mięśniowej.
5. Wspomaganie krwią
Po raz pierwszy ten rodzaj dopingu wykryto podczas olimpiady w 1984 roku. Sportowcy najczęściej przetaczali sobie własną krew. Zabieg ten dawał im przewagę nad rywalami. Dzięki niej zwiększała sie bowiem liczba erytrocytów i stężenie we krwi hemoglobiny, która przyłącza w płucach tlen i transportuje go do mięśni. Wzrost pojemności tlenowej krwi jest przydatny szczególnie w tych dyscyplinach, gdzie wysiłek fizyczny trwa dłużej niż 5 minut. „Badania laboratoryjne dowiodły, że doping krwią wydłuża czas wysiłku aż do wyczerpania w teście na bieżni ruchomej i zmniejsza czas pokonania dystansu 8 km na bieżni; badania terenowe wykazały także większą szybkość biegu na dystansach od 1500 do 10 tys. metrów. Wydaje się, że doping krwią jest jednym z najbardziej efektywnych środków wspomagających w sporcie” – pisze dr Melvin H. Williams w książce „Granice wspomagania”.
[ external image ]
Bernd Thissen / Caster Semenya była bezkonkurencyjna w biegu na 800 metrów
6. Erytropoetyna
Zaczęło być o niej głośno w 1992 roku podczas igrzysk w Barcelonie. Stymuluje ona powstawanie erytrocytów w szpiku kostnym. Zwiększa moc aerobową i wytrzymałość. Bywa jednak niebezpieczna. Podejrzewa się, że niekontrolowane podawanie erytropoetyny było przyczyną śmierci co najmniej kilkunastu młodych kolarzy. Dlatego teraz zastąpiono ją bezpieczną i całkowicie legalną metodą - aby zwiększyć liczbę erytrocytów we krwi niektórzy sportowcy trenują i mieszkają w górach, na wysokości powyżej 2 tys. metrów n.p.m.
7. Wdychanie gazów szlachetnych
O metodzie tej dyskutowano podczas zimowych igrzysk w Soczi w 2014 roku. Sportowcy mieli wdychać jeden z gazów szlachetnych - ksenon, który służy w medycynie do znieczulenia ogólnego. Chroni też przed uszkodzeniami mózg czy serce. Sportowcy wdychają go na kilka minut przed snem, zmieszany pół na pół z tlenem. Ma to zwiększać produkcję testosteronu i erytropoetyny. A im więcej krwi transportuje tlen, tym większa wydolność fizyczna. Ksenon ma też usprawniać pracę serca i płuc, poprawiać nastrój oraz pomagać w regeneracji i zasypianiu. Dowodów na to jednak nie ma, ale eksperci od medycyny sportowej uważają, że może działać, a wdychanie ksenonu może dawać nawet lepsze efekty niż trening na wysokościach.
8. Terapia genowa
Odkryto i opisano już ponad dwieście genów, które mogą mieć wpływ na wyniki sportowe. Najlepiej poznanym jest gen ACTN3. Jego wersja RR produkuje aktynę, białko znajdowane tylko w szybko kurczliwych włóknach mięśniowych, które metabolizm komórek budujących włókna mięśniowe przebiega wydajnie i szybko, a cały mięsień szybko się kurczy. Eksperci przypuszczają, że to właśnie w ten wariant genu został wyposażony Usain Bolt. Jego obecność stwierdzono bowiem u 70 proc. Jamajczyków.
Druga wersja genu ACTN3 – określana symbolem XX, sprawia, że w komórkach nie jest wytwarzana aktyna. Mięśnie działają wtedy wolniej i są lepiej przystosowane do długiego wysiłku. Badania na myszach pokazały, że metabolizm w mięśniach pozbawionych tego białka był bardziej wydajny. Zwierzęta były w stanie biec zdecydowanie dłużej niż gryzonie ze zwykłym wariantem genu ACTN3.
Aktywność tego genu sprawdziła dr Kathryn North z Institute for Neuromuscular Research w University of Sydney u 429 australijskich lekkoatletów. Ustaliła ona, że rzeczywiście, aż 95 proc. wybitnych sprinterów miało przynajmniej jedną wersję RR tego genu, odziedziczoną po jednym rodzicu, a połowa z nich miała po dwie jego kopie, czyli dostali jedną od taty i jedną od mamy.
Doping genetyczny ma polegać na dostarczeniu sportowcowi określonych genów za pomocą zmodyfikowanych wirusów. Teoretycznie jest to możliwe, ale próby wyleczenia ludzi dotkniętych chorobami genetycznymi do tej pory nie dały zadowalających efektów. Czy doping ten jest stosowany przez sportowców? Nie wiadomo. Pewnie jest tylko, że na razie nie wykryto ani jednego przypadku jego stosowania.
9. alkohol
W starożytnej Grecji olimpijczycy zażywali mak i niektóre grzyby, które zawierają pobudzające alkaloidy. Wtedy jednak środki te nie były zakazane. Starożytni sportowcy nie mogli natomiast przed zawodami pić wina. Ich czystość była skrupulatnie kontrolowana - przed rozpoczęciem igrzysk dyżurny kapłan sprawdzał oddech zawodników i oceniał, czy nie wyczuwa się w nim zapachu alkoholu. Pierwsze doniesienia o takiej kontroli dopingowej pochodzą z VI w. p.n.e. z imprezy rozgrywanej w Tebach.
Marcin Marczak
[ external image ]
Żeby było jasne: jeszcze nie wyglądam idealnie. Muszę sobie trochę łydki zrobić, kilogram jeszcze urosnąć, parę centymetrów w klacie, biceps porzeźbić odrobinę i będzie OK.
Bo na przykład w obwodzie łapy, czyli w bicepsie, mam teraz 44 centymetry (46 jak ćwiczę!), ale były czasy, kiedy miałem nawet 47. Ważę 95 kilogramów, pracuję na 96. Mam 188 centymetrów wzrostu (trochę podrosłem przez ostatnie lata). W klacie 128 centymetrów, a bywało, że i 133 miałem, czyli całkiem nieźle. A zaczynałem, wstyd przyznać, od marnych 76 kilo i 38 w łapie.
Do tych wszystkich liczb dodam jeszcze jedną: moje życie zmieniło się siedem lat temu. Życie po kuracji nigdy nie jest takie jak przed. Byłem chudy, nogi jak patyki. Powiedzmy sobie szczerze – nie na takich facetów lecą dziewczyny. Zresztą wystarczy popatrzeć na ulicy. Jak gość jest ładnie rozjebany, to przy nim idzie niezła laska, no chyba że siostra. Zresztą spójrz na Kena, tego od lalki Barbie: od lat 70. zmienił się sporo – bary jak się patrzy, kaloryfer na brzuchu, a nie chuchro jakieś. Tylko nie myśl sobie, że moim idolem jest Ken, bo by się Arnold obraził! Schwarzeneggera pamiętam, odkąd wisiał nad łóżkiem mojego starszego brata. Był rok 1991. Miałem 6 lat. Teraz mam 25 i cały czas jest moim idolem. Van Damme i Sylvester Stallone też, ale Terminator to facet z osobowością i wyrzeźbiony idealnie.
Mietek z teściem
Arniem postanowiłem zostać w liceum – teraz co pół roku biorę kurację. Dzięki sterydom zacząłem dużo czytać: książki o systemie treningów Joe Weidera, artykuły na stronach kulturystycznych i fora sportowe, gdzie pod hasłem „doping” dyskusje o zaletach, skutkach ubocznych i dawkach ciągną się latami. Można też znaleźć mnóstwo rozpisanych treningów, bo dla ciała ważne jest, żeby ćwiczenia się nie powtarzały.
Na pierwszą kurację mietkiem [metanabol – steryd anaboliczny, działa androgennie, szybko powoduje przyrost wagi i obwodów, zatrzymując wodę, no i jest w tabletkach; w medycynie stosowany po zabiegach chirurgicznych – przyp. red.] zdecydowałem się od razu. Z kupnem sterydów nie ma problemu – i na siłce, i w szkole to właściwie towar ogólnodostępny. Zasada jest taka, że największy gość wie najwięcej. Mój pierwszy metanabol pochodził z rosyjskiej firmy Reaktor, więc miałem stracha, ale na szczęście zadziałał prawidłowo. Czułem się silniejszy i bardziej przypakowany już po pierwszej tabletce, choć tak naprawdę mietek idzie dopiero po tygodniu, czyli od 30.-40. tabletki do około 70. Szybko rozszerzyłem kurację o zastrzyki – kiedyś w szkole pojawiła się okazja na legalną omkę [omnadren – steryd testosteronu, zatrzymuje wodę, więc daje duże przyrosty wagi i siły, utrzymuje się po odstawieniu jeszcze kilka tygodni; w medycynie stosuje się go przy problemach endokrynologicznych – przyp. red.] po pięć zeta i nie mogłem jej przepuścić. Chłopaki przechwycili transport z poczty do apteki, a potem sprzedawali. Sterydy najlepiej łączyć, na przykład mietka z teściem (czyli z testosteronem), teścia z winkiem (bo winstrol pięknie wysusza mięsień, dzięki czemu nie podchodzi wodą, jak to się dzieje przy samym testosteronie) lub mietka z omką, co sprzyja najbardziej sprawnemu budowaniu masy.
W sterydach największym problemem jest źródło. Dobre to prawdziwy skarb. Dlatego jestem za legalizacją, bo teraz wychodzi na to, że najbezpieczniejsze środki to albo te z apteki, które trudno dostać, albo te przeznaczone dla zwierząt. I zostaje jeszcze zagranica – w wielu krajach można je kupić bez recepty, dlatego jak któryś z kumpli jedzie na wakacje do Turcji czy Egiptu, często składamy zamówienie. Ja w lutym byłem na wakacjach w Egipcie, przywiozłem tysiąc mietków, ale rozdałem je kolegom (wymieniając się na przykład na testosteron), a sobie kupiłem oxandrolon, który sam mało daje, ale w połączeniu z mietkiem, a właściwie to ze wszystkim jest jak wulkan. Co prawda w Polsce można go dostać, ale u nas jest zwykle przyciemniany (czyli podrabiany), a tam w każdej aptece masz go na legalu. Niestety szkodził mi na wątrobę, więc wystawiłem na Allegro.
Wiem, że wielu chłopaków zaopatruje się w leki przeznaczone dla zwierząt. Właściwie nie mam nic przeciwko temu. One zostały przynajmniej przebadane przez lekarza, nawet jeśli to tylko weterynarz, a te underowe [z podziemia – przyp. red.], które kupuje się u dilera albo w necie, nie wiadomo, kto produkuje. Podejrzewam, że odkąd jest boom na sterydy i biorą je nie tylko zawodowcy i dresiarze, mafia bogaci się na nich coraz bardziej. I wkrótce mogą być tak dochodowe jak narkotyki. Na szczęście mafiosi są na tyle mili, że nie zapodają żadnej trucizny. Co najwyżej dawka składa się w dużym stopniu z soli fizjologicznej czy oleju palmowego – substancji czynnej nie ma albo jest tyle co nic. Dlatego chłopaki często biorą dwu- lub trzykrotne dawki, bo z góry zakładają, że to, co kupują, jest ściemnione. Czasem pewnie mają rację, bo mnie też zdarzyło się wydać 500 złotych na środek wyprodukowany chyba gdzieś w piwnicy. Ale ja nie przedawkowuję, zwłaszcza odkąd kumplowi z siłki poszła zastawka. Po dużych obciążeniach ciężarowych (które mógł wyciskać właśnie dzięki sterydom) i silnej kuracji z testosteronu i Bóg wie jeszcze czego najpierw ładnie popuchł, ale potem zaczął mdleć na siłowni i wylądował na erce z zapaścią w wieku 18 lat. Przeżył i dziś znów dzielnie wyciska.
Paker idzie
Na początku ćwiczyłem na siłowni w naszej remizie – byłem strażakiem w OSP, więc nie musiałem płacić. Szef był na początku zadowolony, że się tak zaangażowałem. Ale po jakimś czasie tak się skupiłem na trenowaniu, że na gaszenie pożarów nie miałem czasu. Zespawałem więc sobie pierwszą ławkę i zacząłem organizować siłownię w domu. Od 2009 roku, kiedy z własnego pokoju przeniosłem się ze sprzętem do pomieszczenia gospodarczego, mam już całkiem niezły wypas, do którego mogę zaprosić kolegów – na przykład po wspólnych biegach po lesie, które przez rok robiliśmy co sobotę (łydki miałem wtedy wypucowane jak marzenie). Rok temu spłaciłem atlas trzystanowiskowy (z suwaniem na nogi, hamerem i steperem), który kupiłem na raty za dwa tysiące. Oprócz tego mam ławeczkę ze sztangą, dwa wyciągi do ścian tworzące bramę, przyrząd do podciągania i stojak na ciężary, których jest ponad 300 kilogramów (teraz podnoszę 150, ale moja życiówka to 180 na klatę). Symbolicznym miejscem w siłowni jest umieszczona nad oknem gipsowa płaskorzeźba wklęsła mojego autorstwa. To „Paker idący”, którego przesłanie jest takie, że jak będziemy iść drogą treningowo-sterydową, to dojdziemy tam, gdzie chcemy. Umieszczona pod nim data 2009 to rok założenia naszej siłki.
Przez te siedem lat pokonałem długą drogę. Przede wszystkim postawiłem na edukację. Wiem już na przykład, że po każdej kuracji musi być odblok [stopniowe odstawienie testosteronu – przyp. red.], żeby przysadka mózgowa miała czas wrócić do produkcji własnego hormonu. Umiem też dobrze się wkłuwać ze strzałem, choć zdarza się, że robi mi się bolesny zrost włókien mięśniowych po tym, jak zrobię sobie zastrzyk zbyt płytko. Wiem też, że trening trzeba podzielić na trzy cykle, najlepiej czteromiesięczne – najpierw masowy (dieta z przewagą węglowodanów, mało ruchu, duże ciężary), potem siłowy (kaloryczne posiłki, umiarkowane ciężary, długie przerwy między seriami, mało powtórzeń), a na końcu rzeźbowy (przewaga białka, większa liczb powtórzeń kilka ćwiczeń łączonych na tę samą część ciała), na którym jestem teraz. Wiem to w dużym stopniu dzięki trzymiesięcznemu kursowi z kulturystyki, w którym uczestniczyłem dwa lata temu. Kosztował dwa tysiące, ale ja i kolega, z którym tam poszedłem, nie zapłaciliśmy ani grosza. Byliśmy wtedy bezrobotni, więc poprosiliśmy o sfinansowanie przez urząd pracy i dali bez problemu.
Duma rodziny
Z robotą przy treningach nie jest prosto. Byłem kelnerem, ale już wiem, że nigdy więcej, bo biegając w tę i z powrotem, niepotrzebnie traciłem kalorie. A po pracy byłem zbyt wykończony, by trening mógł być w pełni efektywny. Potem byłem magazynierem i to była świetna praca – co prawda osiem godzin, ale od 8 do 16, więc miałem czas na trening, a premię – 500 złotych – mogłem przeznaczyć na białeczko (czyli popularne odżywki proteinowe, żeby lepiej budowały się mięśnie). Wada: przez cały miesiąc stresowałem się, czy szef mi tę premię da.
Teraz szukam pracy, ale najważniejsza jest praca nad ciałem. Czy będę miał czas zjeść porządne posiłki? Czy nie ucierpią na tym moje mięśnie? Czy będę miał czas na trening choćby pięć razy w tygodniu? Na razie wciąż szukam. W międzyczasie złożyłem papiery na AWF. Teraz mój dzień wygląda bardzo regularnie. Jak tylko się obudzę, piję na pusty żołądek (żeby się lepiej wchłaniało) koktajl z aminokwasów, który ułatwia odbudowę włókien mięśniowych niszczonych na treningu. Potem bardzo obfite śniadanie, które stanowi 35 proc. dziennego zapotrzebowania żywnościowego, drugie śniadanie, obiad, który w zależności od cyklu jest albo z przewagą białek, albo węglowodanów (ale kurczak i ryż to standard). Odżywki białkowe piję w przerwach przez cały dzień. Pracować mogę właściwie tylko od śniadania do obiadu, bo potem czas na koktajl proteinowy, trening i – pół godziny później – kluczowy dla mnie posiłek treningowy, który mój organizm spala tak szybko, że właściwie jedzenie trawi się, zanim zdążę dobrze je połknąć. Potem czas na rendez-vous z narzeczoną i kolacja. Jest sporo koksiarzy, którzy sterydy łączą z alkoholem i fetą [amfetaminą – przyp. red.], natomiast niekoniecznie z ćwiczeniami na siłowni. U mnie nie ma mowy o żadnych melanżach zakrapianych wódką, więc rodzina jest dumna z mojej pasji i zadowolona z mojego wyglądu. Choć właściwie nie wiedzą, skąd mam tak fajną sylwetkę.
W ogóle dobry chłopak ze mnie. Śpiewam reggae i chciałbym mieć własny zespół. Dzięki testosteronowi cały czas czuję się świetnie, jestem nabuzowany energią i nie narzekam na brak zainteresowania ze strony kobiet – jak się jest na kuracji albo krótko po, to wręcz należy mieć dziewczynę (ja w ciągu siedmiu lat zaliczyłem pięć związków, a we wrześniu biorę ślub). Choć z drugiej strony z kobietą problem jest taki, że mocno odciąga od treningu. Ja na przykład, jeśli czegoś w ogóle w życiu żałuję, to tego, że przez jedną taką pół roku nie ćwiczyłem, bo po każdej takiej przerwie drugie tyle trwa powrót do formy. Z tym wyglądem też nie do końca jest dobrze. Parę lat temu cierpiałem na tak zwaną lustrzycę, o której pisze wielu chłopaków na forach. Ta przypadłość polega na tym, że nawet jeśli cały czas rośniesz, patrząc w lustro masz wrażenie, że waga ci spada. Pakujesz więcej, zaliczasz więcej strzałów, ale to wrażenie i tak nie mija. Teraz sądzę, że opanowałem sytuację, ale też nigdy nie powiem, że wyglądam idealnie. Bo zawsze jest coś do poprawienia – ja na przykład teraz rzeźbię łydkę i kawałek ramienia.
Problem ze sterydami jest też taki, że powodują nieustanne zmiany nastrojów i nieraz już miałem taki dół, że nic tylko się pociąć. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby ktoś kiedyś zrobił badania, ile samobójstw to wina sterydów. Na siłowni huśtawki humorów nikogo nie dziwią. Często zdarza się, że chłopaki strasznie się śmieją, a za chwilę – te wielkie byki – zalewają się łzami z byle powodu. Ostatnio mój kumpel się poryczał, bo komuś nie spodobały się jego buty. Największy powód do doła to jak ktoś powie, że ci spadło. Jak mama kiedyś mi powiedziała, że schudłem, to była rozpacz. Od razu zabrałem się do planowania nowej kuracji. Mocno uciążliwe są też napady agresji – jak mi kiedyś nie działał pilot od telewizora, to go zniszczyłem. Ale takie nabuzowanie też się przydaje. Jak na dyskotece jakiś gościu zaczepił kumpla, ode mnie tak zarwał, że się przewrócił. A przecież nie dość, że uderzyłem tylko raz, z liścia, to jeszcze tą słabszą, lewą ręką. Po koksie łatwiej bronić honoru.
Nie mam wątpliwości, że siłka ze wspomagaczem pozwala stać się innym facetem. Zaczyna to rozumieć mój sąsiad Mateusz. Ma 18 lat i przychodzi do nas ćwiczyć. Z tygodnia na tydzień poprawia mu się nie tylko sylwetka, ale i pewność siebie. Sterydów jeszcze nie bierze, bo ma za niskie kieszonkowe. Ale już o tym marzy.
Okiem eksperta: To jest uzależnienie
Sterydy nie tylko mają negatywny wpływ na ciało, niszczą też psychikę.
Tomasz Polański, trener: Jako były zawodnik sportów siłowych konsekwencje przyjmowania sterydów obserwuję od lat 80. Zetknąłem się z wieloma osobami, u których sterydy były powodem tragedii życiowych: rozstań, napadów agresji kończących się w więziennej celi lub na cmentarzu, ciężkich chorób, a nawet śmierci z przedawkowania. Tragiczne scenariusze przerażająco często się powtarzają. Nie mam wątpliwości, że Dawid jest uzależniony. Nie wiem, czy fizycznie, ale psychicznie na pewno. Takie objawy mają też inni zawodnicy faszerujący się sterydami. Wydaje się, że osoba uzależniona musi osiągnąć dno, by się od niego odbić i powrócić na właściwe tory. Ceną najczęściej jest wcześniejsze zadanie krzywdy sobie, a co gorsza bliskim. Nawet jeśli Dawid rzeczywiście przyjmuje leki przebadane klinicznie i dopuszczone w medycynie, to i tak mogą mieć one negatywne skutki w przyszłości. Takie jak przerost prostaty w bardzo młodym wieku, przerost innych narządów wewnętrznych, m.in. serca, oraz nadciśnienie tętnicze. Złudne jest też przekonanie, że skoro substancje przyjmuje się dożylnie, to nie zniszczą one przewodu pokarmowego. Wszystkie sterydy i tak metabolizowane są w wątrobie.
Do tego dochodzą alergie i osłabienie odporności. Co więcej, sterydy przyspieszają rozrost wszystkich komórek. Nie tylko odpowiedzialnych za mięśnie, ale też np. nowotworowych. I ogromnie niszczą psychikę – stosujący te środki może się spodziewać głębokich depresji, które mogą prowadzić nawet do samobójstwa. U Dawida doskonale widać symptomy wahań nastroju. Taka osoba jest niebezpieczna dla siebie i otoczenia, nie kontroluje w pełni swoich zachowań. Bliscy Dawida pewnie nie są nim tak zachwyceni, jak on sam myśli. Zapewne widzą, że nie tylko fizycznie, ale i osobowościowo stał się innym człowiekiem. Jego narzeczona powinna wiedzieć, że niedługo po odstawieniu testosteronu Dawidowi spadnie libido. A konsumpcja alkoholu w trakcie kuracji lub nawet kilka miesięcy po jej zakończeniu może kończyć się napadami agresji.
Prawo do koksu
Azja Wschodnia W większości państw środki dopingujące można znaleźć w każdej aptece. Dlatego na polskim rynku łatwo o metanabol z Pakistanu, Tajlandii czy Indii.
Europa i Polska Restrykcyjniej podchodzą do sterydów. W Skandynawii posiadanie dopingu jest równoznaczne z posiadaniem narkotyków. W Danii policja może w każdej chwili wkroczyć na siłownię i skontrolować ćwiczących. Podobnie jest w Austrii, gdzie za posiadanie środków dopingujących można zapłacić wysoką grzywnę lub trafić do więzienia. Kara za posiadanie koksu jest orzekana także we Francji czy Włoszech. Podobne rozwiązania próbowano przeforsować w Polsce. Podczas prac nad ustawą o przeciwdziałaniu narkomanii w 2005 r. specjaliści bezskutecznie próbowali przekonać posłów, by tak samo jak amfetaminę czy kokainę traktowano sterydy. W efekcie posiadanie dopingu, o ile nie jest to ilość, którą policja może uznać za hurtową – a to się niemal nie zdarza – jest legalne. Nielegalna jest za to sprzedaż środków dopingujących.
Unia Europejska Powszechne stosowanie koksu zaniepokoiło Brukselę. W ubiegłym tygodniu ruszył sponsorowany przez UE program Fitness Against Doping. Do 9 tys. fitness clubów w ośmiu krajach wspólnoty (m.in. w Polsce, Niemczech, Bułgarii i Wielkiej Brytanii) oraz Szwajcarii trafiają anonimowe ankiety. Pytania do właścicieli lokali i bywalców siłowni dotyczą stosowania sterydów, hormonu wzrostu i innych środków stymulujących przyrost masy mięśniowej, częstotliwości kuracji i źródła zaopatrzenia. Badania potrwają do marca 2012 r. Mają posłużyć tworzeniu unijnej polityki walki z dopingiem.
![[mem]](https://hyperreal.top/wtf/memy/f/f734df92-5a5c-41ea-8a36-8ae93de314c4/mem.jpg?X-Amz-Algorithm=AWS4-HMAC-SHA256&X-Amz-Credential=nxyCWzIV8fJz5t5dUSIx%2F20250507%2FNOTEU%2Fs3%2Faws4_request&X-Amz-Date=20250507T223202Z&X-Amz-Expires=3600&X-Amz-SignedHeaders=host&X-Amz-Signature=9ba77ff08818941082cf776b568d88c4e2f2564bcbfbc8f1171112551bf7b1f6)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/221176_r2_940.jpg)
Alkohol zabija 82 osoby dziennie. "W Radomiu jest więcej monopolowych niż w całej Szwecji"
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/psyloszwajcaria.jpg)
Szwajcaria – jedyne miejsce w Europie z legalną terapią psychodeliczną
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/aptekadyzurna.jpg)
Rewolucja w receptach na opioidy przyniosła skutek? Przepisy miały uderzyć w receptomaty
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/diler_warszawa_15.jpg)
18-latek złapany na gorącym uczynku. W biały dzień sprzedawał narkotyki na ulicy
Bielańscy wywiadowcy zatrzymali dwóch mężczyzn na gorącym uczynku podczas transakcji narkotykowej. 18-latek przekazał 20-latkowi blisko 20 gramów marihuany. W wyniku dalszych działań funkcjonariusze zabezpieczyli przy nim oraz w jego mieszkaniu dodatkowe narkotyki – marihuanę i tabletki zawierające MDMA. Obaj trafili do policyjnej celi. Prokurator zastosował wobec 18-latka środek zapobiegawczy w postaci dozoru policyjnego.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/3-448290.jpg)
CBŚP uderza w gang powiązany z pseudokibicami. Zabezpieczono ponad 100 kg narkotyków
Policjanci CBŚP z Rzeszowa po raz kolejny uderzyli w zorganizowaną grupę przestępczą wywodzącą się ze środowiska pseudokibiców. W trakcie akcji przeprowadzonej na terenie Rzeszowa zatrzymano dwóch 30-latków, powiązanych z jednym z lokalnych klubów piłkarskich.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/fent400.jpg)
USA: największe w historii aresztowania członków mafii fentanylowej
Władze federalne poinformowały we wtorek o skonfiskowaniu ponad 400 kilogramów fentanylu w największej w historii operacji Agencji ds. Zwalczania Narkotyków (DEA). Aresztowano 16 osób oraz zabezpieczono rekordową sumę gotówki liczoną w milionach dolarów, broń palną i pojazdy.