Henryk Plichta
Właśnie zaczyna się sesja i czas nocnego wkuwania. Misiek zgromadził zapas amfy. Przez trzy tygodnie będzie chodził naćpany, ale zda celująco.
Kiedy przychodzi sesja egzaminacyjna, narkotykowi dilerzy zacierają ręce. Egzamin na haju to zdany egzamin. amfetamina i LSD zmieniają studentów w nafaszerowanych chemią supermanów. Tak oto narkotyki, które kojarzą się z degradacją, upadkiem i życiem na marginesie, zaprzągnięto do walki o najlepszy stopień w indeksie, dobry start w życiu, przedsionek do kariery. Niepostrzeżenie chemiczne dopalacze stały się równie popularnym stymulantem, jak żeń-szeń, red bull, kawa. Wszyscy są zadowoleni. Rodzice, bo dzieci zaliczają bez problemu kolejne przedmioty. Wykładowcy, bo na ich egzaminy przychodzą błyskotliwi studenci. Zadowoleni są też studenci. Do czasu.
- Kawy nie piję, za bardzo mnie pobudza - mówi 21-letni Misiek i zamawia seven up w szklance ze słomką. Rausz kofeinowy mu przeszkadza, ale z amfetaminą i kokainą nie ma problemów. Jest nieufny i najpierw długo krążyliśmy po ulicach, żeby się przekonać, że nikt za nami nie idzie. Wysoki, szczupły, ma ciemne, inteligentne oczy, krótką nażelowaną czuprynę. Mieszka w bloku w warszawskim Natolinie, pracuje w firmie naprawiającej sprzęt klimatyzacyjny. Prawie wszyscy jego koledzy to dilerzy albo koksujący. Być może jeszcze parę lat temu bliżej by mu było do środowiska zwykłych blokersów, ale dziś, kiedy 50 proc. młodych Polaków studiuje, Misiek też ma indeks. Uczy się zaocznie w Wyższej Szkole Celnej. Do wszystkich dotychczasowych egzaminów podchodził - jak mówi - "nafukany", czyli na amfetaminowym haju. I wszystkie zdawał.
Jego ostatnim odkryciem jest żółta amfetamina, która trzyma przez 21 godzin. Przed egzaminem zawsze ją bierze. kokainę woli na imprezach. Działa krótko i zwiększa agresję, a walnięcie wykładowcy w zęby nie pomaga w zdawaniu egzaminów.
- Narkotyki są jak witaminy: w nadmiarze szkodzą, ale gdy się je bierze umiejętnie, pomagają - tłumaczy. - Mnie jeszcze nigdy nie zawiodły.
Ma nadzieję, że i tym razem tak będzie. Pierwszy egzamin w sesji zimowej ma w sobotę. - Plan jest taki, żeby się nafukać. I tak przez następne trzy tygodnie - uśmiecha się Misiek.
Do sesji przygotowuje się też Malina z III roku poznańskiej Akademii Ekonomicznej. Jeszcze kilka lat temu studentki z małych miasteczek mieszkały w akademikach albo w pokojach wynajętych u starszych pań, które czujnym okiem obserwowały, jak prowadzą się ich lokatorki. Dziś jednak Malina wynajmuje z grupą przyjaciół mieszkanie przy ulicy Wyspiańskiego w Poznaniu. I tu właśnie się zaczęło.
Był styczeń 2003. Uczyli się do sesji w piątkę. Wśród książek z podstaw marketingu leżały spora torebka z białym proszkiem i kawałki folii aluminiowej. Takie same, jakich stosy znajdują sprzątaczki w uczelnianych toaletach w całej Polsce. Każdy wciągał swoją ścieżkę. - Kupowaliśmy amfę w pakietach, opakowaniach zbiorczych, bo zażywaliśmy wszyscy razem - wspomina dziś 25-letni Szymon, który uczył się tego dnia razem z Maliną, jej chłopakiem i dwoma kolegami.
Ania, drobna brunetka o dziecięcej twarzy, studentka II roku filozofii na UMCS w Lublinie, miała gorzej. Wciąż mieszka z mamą. Żeby zażyć amfetaminę, musiała wychodzić do parku koło domu albo zamykać się w łazience. Też pamięta swój pierwszy raz - w maju zeszłego roku o czwartej nad ranem nad Zalewem Zemborzyckim na przedmieściach Lublina. Siedziała na trawie z kolegą, który kupił jej amfetaminę. Uczył ją, jak zażywać, żeby pomogła w nauce. Za drugim razem wciągnęła trochę za dużo. Miała niepowstrzymany słowotok, który trwał parę minut. Ale tydzień później podeszła do pierwszego w życiu egzaminu na amfie i zdała go śpiewająco. To było odkrycie - że można tak łatwo.
Obracamy się w strefie ciemnych liczb. Tu nic nie jest pewne. Nie wiadomo, ile z ponad dwóch milionów polskich studentów, takich jak Misiek, Malina i Ania, zdaje egzaminy w stanie nafukania. Według różnych danych w Polsce mamy od 30 do 70 tys. osób uzależnionych od narkotyków, ale nikt nie wie, ile bierze narkotyki okazjonalnie dla zabawy albo podwyższenia skuteczności nauki. - Bez strzykawek, kompotu, brudu, bajzlu, AIDS i gotowania maku. Czysto, sterylnie i - jak im się wydaje - bez żadnych skutków ubocznych. Biorą amfetaminę, ekstasy, LSD - mówi Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, ekspert epidemiologii narkomanii.
W tej grupie mieszczą się studenci "dopalający się" w czasie sesji. To koneserzy amfetaminy, która działa najdłużej i jest najskuteczniejsza. Używają jej w taki sam sposób, jak ich rodzice pili kawę. O tym, że liczba takich osób radykalnie wzrasta, świadczą jedynie poszlaki. - Jeszcze pięć lat temu narkoman z psychozą amfetaminową, która jest najczęstszym skutkiem zażywania tego narkotyku, był rzadkością. Teraz mamy przeciętnie dwie takie osoby na oddziale - mówi Jolanta Chojnacka z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii.
W grupie Miśka w Wyższej Szkole Celnej w Warszawie jest 34 studentów. O dziesięciu Misiek wie, że się dopalają amfą. Szymon szacuje, że w 200-osobowej grupie na jego roku w poznańskiej Akademii Ekonomicznej jakieś 10 proc. studentów zażywa narkotyki w czasie sesji.
Najwięcej biorą studenci tych uczelni, które na początku przyjmują większość chętnych, a główną selekcję przeprowadzają w czasie pierwszych dwóch sesji. Tam niezdanie egzaminu pociąga za sobą najwyższy koszt: utratę indeksu. Tak dzieje się w uczelniach rolniczych, ekonomicznych, na politechnikach, w wielu szkołach prywatnych.
Malina wciągnęła, wtedy w poznańskim mieszkaniu, swoją pierwszą "ściechę", łamiąc zasadę, którą wyznaje: "Powinnaś zawdzięczać wszystko sobie, a nie żadnej chemii". Ale wydawało jej się, że nie ma wyboru. Kilka dni wcześniej wpadła w panikę, kiedy nagle okazało się, że źle sobie rozplanowała czas. Za dużo imprezowała. Miała pięć egzaminów, pustkę w głowie, a dookoła wszyscy reklamowali, że amfetamina jest skuteczna i przyśpiesza naukę. - Wzięliśmy fetę jak żeń-szeń albo red bulla - wspomina dzisiaj. - To, co nastąpiło potem, przerosło moje oczekiwania. Zaczęliśmy się przerzucać błyskotliwymi pomysłami, zrobiliśmy burzę mózgów, atmosfera była radosna.
Poznańskie "koło naukowe" uczyło się przez noc i cały następny dzień. Wszyscy zdali, może nie bardzo dobrze, ale przyzwoicie. Wprawdzie zaraz po wejściu do sali Malina poczuła pustkę w głowie i zaczęła się potwornie denerwować, ale po 10 minutach opanowała nerwy i odpowiedziała na pytania. Dostała czwórkę.
Jej kolega Szymon także wspomina egzamin jako "szampański". - Byłem jeszcze w tej euforii poamfetaminowej, podniecony, pisało mi się płynnie - mówi.
Ania z Lublina doskonale pamięta panikę, w jaką wpadła na myśl o zbliżającej się sesji. - Nie uczyłam się systematycznie. Znajomi, imprezy, wyjścia - wspomina.
- Miałam poczucie, że mój świat się zawali, jeśli nie uda mi się przebrnąć przez te wszystkie zaliczenia.
Nie bardzo wiedziała, skąd wziąć narkotyki, nie znała żadnego dilera. Ale miała dobrego kolegę, który jej załatwił. W dodatku Ania bardzo się mu podobała. Zaczęła brać, kiedy uczyli się razem. Przez trzy tygodnie maja noc w noc brała dawkę co 2-3 godziny, tak jak kawę. Przecież kiedy człowiek czuje, że zasypia nad książką albo przestaje kojarzyć, to pije łyk kawy, prawda? Tak samo jest z amfą.
- Zaliczałam kolokwia jedno po drugim. To było niesamowite. Przez prawie cały czas miałam dobry humor. Sukces gonił sukces, a ja nie mogłam się nadziwić, że tak dobrze mi idzie - mówi Ania. - Siadałam nad książką i wszystko wchodziło mi do głowy. amfetamina zatrzymuje czas, powoduje, że tak mocno skupiasz się nad wiadomościami, że nie liczysz upływających minut i godzin. Potrafiłam przeczytać dwie średnio grube książki od wieczora do rana.
Torebeczka z 0,5 grama amfy kosztowała Anię od 30 do 40 zł. Płaciła z kieszonkowego od mamy. Wystarczało, bo przed sesją i w jej trakcie w ogóle nie wydaje się pieniędzy. Nie ma żadnych zakupów, łażenia po sklepach, wychodzenia ze znajomymi. Jedna taka działka starczała jej na około cztery dni.
Misiek pobłażliwie się uśmiecha i pokpiwa sobie, gdy cytuję mu opowieści Maliny i Anki. Twierdzi, że panienki powinny przyjść do niego na korepetycje z zażywania. On nigdy nie bierze po to, żeby się uczyć. - Na dragach powstają dziury i luki w pamięci. Wydaje ci się, że przerobiłeś jakiś rozdział, a potem kompletnie go nie pamiętasz. Raz się tak naciąłem, ucząc się do banalnie prostego zaliczenia. Okazało się, że zdałem ledwo na trójkę, bo nie zapamiętałem tego, co czytałem - tłumaczy. Uczy się więc bez amfy i radzi sobie, bo - jak mówi - względnie zdolny z niego facet.
Za to przed egzaminem bierze zawsze. - Po co mam się pocić, męczyć, stresować, skoro mogę pójść na egzamin i wszystko zdać śpiewająco? - pyta. - Na czysto, bez wspomagaczy za bardzo się denerwuję. Ktoś może mnie np. złapać na ściąganiu. A narkotyki wyostrzają zmysły i można np. lepiej podpatrzeć u kogoś, bo widzisz i słyszysz o wiele lepiej.
Misiek nie boi się, że egzaminator coś zauważy. I słusznie. - Zwykły pracownik naukowy nie rozpozna naćpanego, nie widzi rozszerzonych źrenic, nie czuje specyficznego zapachu potu - przyznaje dr Jacek Kurzępa, socjolog i psycholog z Uniwersytetu Zielonogórskiego. - Nawet kiedy coś podejrzewa, nie zwraca na to uwagi. Dla niego student jest przygotowany, dostaje piątkę i po sprawie.
Sam Kurzępa bezbłędnie rozpoznaje naćpanych i odsyła ich, mówiąc, żeby przyszli, gdy się będą lepiej czuć: - Mają pecha, bo trafili na mnie, specjalistę. Ja wiem, dlaczego mało błyskotliwa na zajęciach studentka zmienia się na egzaminie w wulkan intelektu i elokwencji, a niezbyt zdolny student nagle wyrzuca z siebie ciąg definicji z szybkością karabinu maszynowego. Najpierw siedzą nieruchomo, a po zadaniu pytania wybuchają słowotokiem definicji. Kończą mówić, zapadają w anabiozę, słyszą kolejne pytanie, budzą się i odpowiadają. Jak nietoperze poszturchiwane patykiem.
Pewnie właśnie dlatego Ania z Lublina wolała zaliczenia pisemne niż ustne. Czuła się pewniej nad kartką papieru. Przy rozmowie łatwiej było się domyślić, wystarczyło, że za bardzo by się rozgadała albo dwa czy trzy razy zgubiła wątek. Bała się też, że nie ukryje rozbieganego wzroku czy ruszania szczęką jak przy żuciu gumy. - Nad tym naprawdę trudno zapanować - wspomina Ania. - Pamiętam, jak którejś nocy, siedząc nad książkami, dopiero po kilku godzinach zauważyłam, że cały czas ruszam językiem tak, że omal nie wypchnęłam sobie zęba.
Jednak nikt nic nie zauważył. Znajomi nie podejrzewali, że Ania "się dopala", bo sesja nie sprzyja spotkaniom towarzyskim. A nawet mama, która ją codziennie widywała, nigdy nie zapytała, jak się córka czuje, kując bez ustanku po nocach. - Cały dzień nie było mnie w domu, bo siedziałam na uczelni, a gdy wracałam, zamykałam się w pokoju i uczyłam - wspomina Ania. - Domownicy są przyzwyczajeni, że uczę się nocami. Nad ranem kładłam się spać na 1-2 godziny i mama, budząc mnie, nie podejrzewała, że niedawno się położyłam.
Wychodząc na uczelnię, czuła się zupełnie wypoczęta. amfetamina tłumiła też apetyt. - Gdyby co jakiś czas mama albo mój kolega nie podrzucili mi czegoś do jedzenia, w ogóle bym nie pomyślała, żeby zjeść. Przez trzy tygodnie schudłam pięć kilogramów. Byłam blada i wychudzona, a wszyscy składali to na karb przemęczenia nauką - mówi Ania. Odsypiała w weekendy: potrafiła przespać całą sobotę i pół niedzieli.
Po każdej amfetaminowej sesji Malina cierpiała z powodu narkotycznych kaców, czyli zejść. - Czułam, że amfa wypłukuje ze mnie wszystkie ludzkie uczucia - wspomina. - Z pogodnej dziewczyny zmieniłam się w osobę smutną, narzekającą. Nieprzespane noce, depresyjne nastroje, wiecznie skrzywiona mina. Coraz więcej było takich dni, w których świat się do mnie nie uśmiechał.
Dlatego wiosną zeszłego roku Malina chciała podejść do sesji "na czysto". Ale nie udało się. - Ciągle zjawiał się ktoś, kto proponował towar, a ja nie miałam siły odmówić - mówi. - Niepostrzeżenie minęły kolejne dwa miesiące wciągania. Wiem, że zdałabym sesję bez tego, ale mimo to wzięłam.
W tym samym czasie Ania z Lublina po trzech tygodniach regularnego wciągania zaczęła mieć krwotoki z nosa. Do amfetaminy dodaje się tłuczone szkło, żeby szybciej się wchłaniała przez naczynia krwionośne. - Nos miałam zupełnie przeżarty - mówi Ania.
Zaczęły się też dziać niepokojące rzeczy. Kiedyś po amfie siedziała przed komputerem nieruchomo przez dziewięć godzin, ruszając tylko jedną ręką, którą starała się rozbijać kolorowe kulki na ekranie w jakiejś grze.
- Powolutku zdawałam sobie sprawę, że narkotyk przejmuje nade mną kontrolę. Gdy nie byłam pod jego wpływem, drżały mi ręce, szybciej biło serce, zaczynałam się pocić. Stwarzałam sobie preteksty do wzięcia amfy, np. specjalnie ustawiałam kilka zaliczeń jednego dnia, żeby potem wytłumaczyć sobie, że bez dopalacza nie dam rady - mówi Ania.
Malina dzisiaj domyśla się, że po dwóch sesjach na amfie była na skraju psychozy. Wracała autobusem do domu po dwóch nieprzespanych nocach z resztkami amfetaminy w mózgu. Zdawało jej się, że wszyscy ludzie wiedzą, co robi, że przyglądają jej się, komentują zachowanie. - W pewnym momencie wydawało mi się, że wielki biały robak wychodzi mi z gardła, a ja się duszę - wspomina. - Kiedy wysiadłam z autobusu, wystraszyłam się swojego cienia. Czułam, że popadam w paranoję. Tego wieczoru zdecydowałam, że koniec z "dopalaniem".
Ania z Lublina też zorientowała się, że jest na skraju uzależnienia. Pomógł jej w tym ten sam kolega, który załatwiał amfetaminę. Nawet on był już zaniepokojony ilościami wdychanego przez nią proszku. Pewnego dnia najpierw dał jej zamówioną porcję amfetaminy, by zaraz potem poprosić, żeby mu ją oddała. Obiecał, że da jej coś jeszcze lepszego. Dzięki temu Ania wie już, co u Tolkiena czuł Frodo, gdy nie chciał rzucić Pierścienia w ognie Mordoru. - Nie byłam w stanie rozstać się z moim skarbem
- wspomina. A gdy wreszcie się przemogła, jej przyjaciel nie tylko nic jej nie dał, ale jeszcze wysypał amfetaminę na ziemię. Najpierw zaniemówiła, a potem wpadła w furię i rzuciła się na niego z pięściami:
- Boże, jaka byłam wkurwiona, myślałam, że go zabiję! Dopiero po chwili ocknęłam się i dotarło do mnie, jak mocno mnie to wszystko wciągnęło - opowiada.
I Ania, i Malina chcą "na czysto" zdawać zimową sesję, która właśnie się zaczyna.
Amfetaminowe przygody Maliny, Ani i Szymona nie robią wrażenia na Miśku. - Jestem chyba mutantem kosmicznym - chwali się. - Nigdy nie miałem amfetaminowego zejścia, depresji, która spotyka prawie wszystkich.
Ma całkowitą pewność, że będzie mógł przestać, kiedy tylko zechce. - O narkotykach wiem dużo. Najważniejsza jest silna wola. Myślisz, że nie byłem u psychologa w związku z narkotykami? Byłem - mówi. - Żeby uspokoić ojca, bo kiedyś rodzice złapali mnie najaranego i zrobili mi test narkotykowy.
Pani psycholog tłumaczyła mu przez godzinę, że zażycie grama amfetaminy niszczy ileś tam milionów komórek nerwowych. - Pewnie że na dłuższą metę dragi robią sito z mózgu - zgadza się Misiek. - Ale czuję, że ja tych komórek mam jeszcze sporo.
Jego komórki działają na tyle sprawnie, że Misiek wciąż wymyśla nowe kryjówki, w których może ukryć drogocenny towar. Trzyma go np. między kartkami swoich książek ze szkoły, w kserówkach uczelnianych, czasami w ziemi do kwiatów. Kiedyś torebka przesiąkła wodą, ale udało się wysuszyć i odzyskać zawartość. Dragów nie wkłada raczej na półkę z ubraniami, bo czasami zagląda tam mama. Aha - i w głośniku od wieży, na której słucha ulubionego rapera Pei.
W następny piątek Misiek wyjdzie z domu o 17, pójdzie na imprezę z kolegami (prawdopodobnie do klubu Harlem na Ursynowie), wróci o szóstej nad ranem do domu. Umyje się, wciągnie w łazience "ściechę", przebierze się, błyśnie zębami przed mamą i poleci na uczelnię. Mama zapyta: "Dlaczego tak wcześnie, synku, przecież zajęcia zaczynają się o dziewiątej?". Misiek wie, że lepiej, by między zażyciem a egzaminem minęły ze dwie godziny, a mama nie powinna widzieć, jak w tym czasie roznosi go energia. Dlatego wytłumaczy, że chce być w szkole wcześniej, bo czeka go trudny egzamin i zaliczenie.
A później wejdzie do sali i śpiewająco zda egzamin. Gdy w domu pokaże stopnie w indeksie, rodzice będą szczęśliwi.
Współpraca: Milena Rachid Chehab, Katarzyna Wojciechowska, Izabela Dorobińska
Janina Kryże
- Kiedy prasa zacznie pisać o tej truciźnie - krzyczał Lorne Calvert, premier kanadyjskiej prowincji Saskatchewan, wymachując "Newsweekiem" z artykułem "Najbardziej niebezpieczny narkotyk Ameryki" na okładce. My piszemy, nim zagrożenie przemieni się w koszmar.
Mówią na nią pieszczotliwie: met, kryształ, lód, piko, pervitin. Z lubością opowiadają, jakiego daje "kopa", jaką powoduje długotrwałą euforię, niedającą się z niczym porównać. Na internetowych forach wychwalają jej wyższość nad normalną "fetą". Met, zwany również diabelskim kurzem, to jeden z najbardziej podstępnych narkotyków, jakie szatan pomógł wymyślić ludzkości: działa silniej i bardziej uzależnia niż zwyczajna amfa, jest dwa razy tańszy, łatwiejszy w produkcji, potrzeba go mniej do osiągnięcia narkotykowego odurzenia. No i wyniszcza organizm jak żaden inny.
I choć policja oraz specjaliści do walki z uzależnieniem narkotykowym uspokajają, że metamfetamina, brzydsza siostra amfetaminy, stanowi zaledwie jakieś 10 proc. amfetaminowego rynku w Polsce, najwyższy czas obudzić się z uśpienia: to nie zaledwie, to aż 10 procent. Bo kiedy wreszcie dotrze do naszej świadomości, że mamy problem, będzie najzwyczajniej za późno. Tak zdarzyło się w Stanach, gdzie metamfetamina z kokainy dla ubogich niespodziewanie awansowała do rangi narkotykowego wroga nr 1.; w Japonii zawłaszczyła 90 proc. narkotykowego rynku. Pojawiła się już w Filipinach, Korei, Australii..., a także w Kanadzie, gdzie niszczycielską moc metamfetaminy uznano za tak poważną, że od tego miesiąca za jej produkcję, handel, a nawet samo posiadanie grozi kara od 10 lat więzienia do dożywocia.
Wprawdzie Polska jeszcze nie uległa szaleństwu met, ale nie sposób nie zauważyć, że na rynku coś się ruszyło. Jolanta Łazuga-Koczurowska, prezes Monaru, mówi, że coraz częściej do jej pracowników dochodzą informacje o metamfetaminie; narkomani zwierzają się, jaki mieli odlot po krysztale i że coraz łatwiej go kupić.
Jak sprawdziliśmy, jest niemal we wszystkich większych klubach młodzieżowych. Najłatwiej jest dostępna na południu Polski, w pasie przygranicznym z Czechami i Słowacją, skąd jest przemycana do naszego kraju.
Ale nikt tak naprawdę nie bada skali problemu. Pewnie dlatego, że - jak podkreśla Bogusława Bukowska z Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii - w statystykach met wrzucany jest do jednego worka z amfetaminą. Nawet w standardowych badaniach ankietowych (np. ESPAD) nie istnieje rubryka z nagłówkiem "metamfetamina".
Możliwe więc, że zanim się obejrzymy, zaroi się wokół nas od ludzi z metamfetaminowym uśmiechem, czyli z uzębieniem "sczerniałym, poplamionym, gnijącym, kruchym" - jak opisuje Amerykański Związek Stomatologiczny (ADA). Taki wpływ metamfetaminy na zęby wynika m.in. z kwasowego charakteru narkotyku oraz tego, że hamuje on wydzielanie śliny, doprowadza do mimowolnego zaciskania szczęk i zgrzytania zębami oraz zwiększa zapotrzebowanie na napoje gazowane i słodycze.
- Te opowieści o metamfetaminowej gębie są prawdziwe. Widziałem setki bezzębnych facetów. Wielu z nich nie było w stanie żuć więziennego jedzenia - opowiadał "Newsweekowi" 41-letni Dominic Ippolito z Kalifornii, który za rozprowadzanie narkotyku został skazany na dziewięć miesięcy odsiadki.
Do Stanów Zjednoczonych epidemia narkomanii metamfetaminowej przyszła niepostrzeżenie, początkowo także nie budząc niczyjego zaniepokojenia. W przeciwieństwie do kokainy, której używanie szybko znalazło się w centrum uwagi mediów oraz rządu, metamfetamina zadomowiła się na prowincji, daleko od ośrodków władzy i świateł reflektorów. Pewnie także dlatego, że nie jest narkotykiem nowym - po raz pierwszy zsyntetyzował ją japoński farmaceuta w 1919 r.
W czasie II wojny światowej stosowano ją zarówno w armiach państw Osi, jak i alianckich; miała dodawać żołnierzom (zwłaszcza pilotom wykonującym długie, nocne loty) energii i niwelować bezsenność. Dużych jej dawek podobno używali przed akcją japońscy kamikadze.
W latach 50. XX wieku była stosowana na receptę jako środek wspomagający odchudzanie i przeciwdepresyjny; zażywały jej zwłaszcza gospodynie domowe. Rząd federalny zdelegalizował metamfetaminę w 1970 roku i o niej zapomniał. Wtedy jednak była już wytwarzana nielegalnie i rozprowadzana przez gangi motocyklowe.
We wczesnych latach 90. produkcję przejęły meksykańskie organizacje przemytnicze. Na kalifornijskiej prowincji powstały superlaboratoria o zdolności produkcyjnej ponad 20 kg w jeden weekend. Chcąc zrozumieć, jaka to skala produkcji, trzeba wiedzieć, że "ósemka", czyli jedna ósma uncji (3,5 g) metamfetaminy to jednorazowa dawka dla 15 osób.
Obecnie ponad 12 milionów Amerykanów próbowało metamfetaminy, a 1,5 miliona używa jej regularnie.
Pod względem chemicznym metamfetamina jest podobna do amfetaminy - różni się od niej tylko obecnością grupy metylowej przy azocie. Ale ta produkowana w nielegalnych laboratoriach, która jest obecna na rynku, jest od niej bardziej zanieczyszczona, a przez to groźniejsza w skutkach. Jej przedawkowanie kończy się wylewem, atakiem serca lub niewydolnością nerek. Bywa, że śmiercią. W dodatku jej działanie - jak wynika z doświadczenia przeprowadzonego przez Jenny Morton z Uniwersytetu Cambridge - nasila głośna muzyka klubowa, tzw. rave.
Met jest narkotykiem totalnym - daje się palić (w postaci kryształów chlorowodorku, czyli ice), wstrzykiwać, wciągać nosem, połykać, a także - sic! - przyjmować doodbytniczo. Efekty są natychmiastowe i właśnie z tego powodu nazywana jest speedem. Po wypaleniu lub wstrzyknięciu dożylnym narkoman doświadcza niezwykle intensywnego pobudzenia - flusha. Trwa to tylko chwilę, ale podobno jest bardzo przyjemne. Mniej intensywną, za to dłużej trwającą euforię (high) uzyskuje się, wciągając lub połykając narkotyk. Do euforii, jak opisują to praktycy, dochodzi poczucie siły, niemal wszechmocy, większa sprawność fizyczna, brak zmęczenia nawet po długotrwałym wysiłku.
- To jest po prostu piękne: nie czujesz senności, nie odczuwasz głodu, jesteś bogiem - streszcza Bartek, 18-letni uczeń technikum w Warszawie. I dodaje, że on, choć nieśmiały, ma dzięki metamfetaminie niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów. Wszyscy w nocnym klubie są jego przyjaciółmi, ludzie wydają mu się bardziej otwarci, on sam sobie - atrakcyjny.
I wprawdzie na drugi dzień jest "totalne zejście": boli głowa, żołądek i całe wnętrzności, ale co tam. Grunt, że fajnie i tanio.
Te przyjemne doznania biorą się stąd, że narkotyk powoduje chwilowe uwolnienie ogromnych ilości serotoniny i dopaminy - neuroprzekaźników zwanych też hormonami szczęścia. Ale to tylko ułuda, bo - jak podkreśla prof. Jerzy Vetulani, farmakolog z Instytutu Farmakologii PAN w Krakowie - metamfetamina w tej samej chwili trwale niszczy komórki wytwarzające te hormony; w wyniku długotrwałego zażywania choćby niewielkich ilości narkotyku ulega zniszczeniu nawet połowa z nich. W efekcie drastycznie obniża się poziom tych neuroprzekaźników w organizmie - i to właśnie jest groźne.
Niedobór dopaminy prowadzi do takich reakcji, jak irytacja, bezsenność, zagubienie, drżenia, napady drgawek, niepokój, paranoja. Może spowodować także chorobę Parkinsona - ciężkie schorzenie układu ruchowego. I to nie tylko u osoby, która brała narkotyk - dr Alfred Heller z University of Chicago dowiódł w swoich badaniach, że również synowie matek, które zażywały metamfetaminę, są bardziej narażeni niż inni na chorobę Parkinsona i wszelkie zaburzenia układu nerwowego.
metamfetamina uszkadza komórki mózgowe, mówiąc obrazowo - robi z mózgu sito. Potwierdziły to badania przeprowadzone za pomocą rezonansu magnetycznego przez naukowców z University of California w San Diego. Wykazały, że metamfetaminowi nałogowcy, aby wykonać jakąkolwiek prostą czynność - np. policzyć pieniądze - muszą korzystać z większych obszarów mózgu niż osoby niezażywające tego narkotyku.
Jeszcze groźniejsze wydaje się jednak to, że zażywanie metamfetaminy wywołuje potworną agresję, niemożliwą do opanowania wściekłość. Pobudzony metamfetaminą narkoman jest nieobliczalny, skłonny do bójek, demolowania otoczenia, awantur. Znajdując się w takim stanie, nie kontroluje tego, co robi, a może nawet zabić. A przy tym wszystkim jest bardzo trudny do uspokojenia.
W Polsce w ogóle nie prowadzi się statystyk, z których wynikałoby, w jakiej mierze narkotyki (a co dopiero sama metamfetamina) przyczyniają się do wzrostu przestępczości. Wiadomo jednak, że w niektórych stanach USA zażywanie metamfetaminy jest bezpośrednią przyczyną przestępczości: w Minnesocie i Illinois aż 80 proc. czynów karalnych w 2003 i 2004 roku popełnionych zostało właśnie pod jej wpływem; była też przyczyną 89 proc. zeszłorocznych przypadków przemocy rodzinnej w Kalifornii.
Kolejny problem z met polega na tym, że szybko uzależnia i bardzo trudno jest się od niej uwolnić. Choć odstawienie tego narkotyku (w przeciwieństwie np. do opiatów) nie wywołuje fizycznych objawów, psychiczne skutki są jeszcze trudniejsze do zniesienia niż w przypadku amfy: metamfetaminista na głodzie odczuwa depresję, niepokój, chroniczne zmęczenie, paranoję. Ma samobójcze lub wręcz mordercze myśli.
metamfetamina w porównaniu ze zwykłą amfetaminą jest wolniej usuwana z organizmu - dopiero po 9, a nie po 6 godzinach. Co więcej, przyjemne efekty działania narkotyku mijają, zanim jego stężenie znacząco spadnie we krwi. Dlatego osoby uzależnione, chcąc utrzymać się na haju, przyjmują go coraz częściej i w coraz większych ilościach. Zdarza się, że narkomani wpadają w stan przymusu, podczas którego nie jedzą, nie śpią, tylko co parę godzin wstrzykują sobie duże dawki narkotyku dopóty, dopóki się nie wyczerpie jego zapas albo dopóki są w stanie cokolwiek robić. Nic więc dziwnego, że metamfetaminowcy wyglądają jak szkielety.
Ironia polega na tym, że "odchudzające" działanie narkotyku (tzw. dieta Jenny Crank) obrosło niemal legendą i wiele kobiet sięga po niego, aby zgubić zbędne kilogramy. Dr Alex Stalcup, dyrektor poradni New Leaf Treatment Center w Lafayette w Kalifornii, opowiada o dziewczynie mierzącej 1,73 m, która gdy się do niego zgłosiła, ważyła niecałe 40 kg. Także w Polsce coraz modniejsze jest odchudzanie za pomocą pochodnych amfetaminy.
A dotarcie do nich jest proste. Choćby dlatego, że met można wyprodukować w domu. Nie wymaga, jak amfetamina, laboratoriów i sprzętu, na który trzeba wydać około 20 tys. złotych. Wystarczy zaopatrzyć się w popularne leki na kaszel czy katar, których aktywnym składnikiem jest pseudoefedryna, w żelazko z termoregulatorem do ich podgrzewania oraz ogólnie dostępne chemikalia, jak jodyna i amoniak bezwodny. Przepis bez trudu można znaleźć w Internecie, a potrzebne do produkcji lekarstwa - np. syrop tussipect - bez recepty kupić w aptece.
Amerykanie już zaczęli porządkować rynek farmaceutyków, zawierających składniki potrzebne do produkcji met: usunięto je ze sprzedaży samoobsługowej w aptekach. Przygotowywany jest projekt ustawy federalnej ograniczającej sprzedaż leków
z pseudoefedryną. Ba, nawet firmy farmaceutyczne, które najpierw starały się przeciwdziałać uchwalaniu takich ograniczeń, zaczęły teraz zmieniać receptury leków na katar, zastępując w nich pseudoefedrynę innymi składnikami, z których nie da się produkować metamfetaminy.
W Polsce pytania o możliwość wprowadzenia podobnych restrykcji spotykają się ze wzruszeniem ramion i uśmiechem politowania - bo przecież nie ma jeszcze problemu.
- Jeśli metamfetamina nie zrobiła w Polsce jeszcze takiej furory jak w Stanach, to m.in. dlatego, że nie zależy na tym naszym grupom przestępczym. One wyspecjalizowały się bowiem w produkcji amfetaminy - zauważa prof. Jerzy Vetulani. Polska amfetamina jest numerem jeden na światowym rynku handlu narkotykami. Można by ją spokojnie opatrzyć godłem "Teraz Polska"; wprawdzie próbują nam dorównać Holendrzy, ale na razie bez powodzenia.
Jeden z oficerów policji, zajmujący się przestępczością zorganizowaną, tłumaczy, że przestępcy, broniąc rynku przed zalewem metamfetaminy, bronią po prostu swoich interesów: boją się, że tańszy, silniej działający narkotyk wyprze amfetaminę, z której czerpią dziś krociowe zyski. Ale czy wygrają wyścig o klienta?
Pytanie jest o tyle palące, że od ponad roku otworem stoją nasze południowe granice, a to właśnie w Czechach i Słowacji metamfetamina jest narkotykiem równie popularnym, jak niegdyś w Polsce kompot. Policjanci mówią, że produkuje się tam ją w co drugiej chałupie.
Na razie czeskim producentom metamfetaminy nie opłaca się otwieranie laboratoriów w Polsce. W swoim kraju przyłapani na produkcji traktowani są ulgowo, u nas - mogą trafić za kratki nawet na 10 lat. Albo, co gorsza, wpaść w ręce mafii. Lepiej jest dyskretnie przewieźć narkotyk przez granice, na których trudno uświadczyć dziś celnika. Nikt nie sprawdza bagażu, nie każe otwierać samochodowych schowków i nie kieruje do kontroli osobistej.
"Mieszkam kilometr od czeskiej mieściny, gdzie na europejską skalę produkuje się tę waszą metamfetaminę. U nas jest tego pełno i po fachowemu nazywa się to pico, a nie ice czy coś tam. Wszyscy tak pierdolą, że bomba po tym jest taka sama jak po fecie, ale to nieprawda. Pico jest 10 000 000 razy lepsze" - pisze na internetowym forum www.insomnia.pl użytkownik o nicku "Picoman".
Metamfetaminowa dyskusja na internetowych forach rozgorzała na dobre. Jedni zachwalają met, opisując, jakiego mieli po nim "kopa", jaki odlot, inni przestrzegają, że niszczy i uzależnia, jeszcze inni próbują się czegoś dowiedzieć o tym superdragu, który podbija świat.
Ale może być też tak, że sami nie wiedzą, co zażywają, kupując od zaprzyjaźnionego dilera "czystą" i "bezpieczną" amfetaminę. - Prawda jest bowiem taka, że zdarza się, iż nawet ci, którzy biorą metamfetaminę, są przekonani, że to amfetamina i na odwrót. Bez badań laboratoryjnych te narkotyki są nie do odróżnienia, zwłaszcza dla okazjonalnego użytkownika - zauważa Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, zajmujący się problemami narkomanii.
Jeśli więc - załóżmy - handlarz, chcąc obniżyć koszty, wymiesza met z czystą amfetaminą, jej konsument nawet tego nie zauważy. Zdarza się, że kiedy policja konfiskuje narkotyk i przesyła go do przebadania Centralnemu Laboratorium Kryminalistycznemu, dopiero wówczas okazuje się, że to nie była amfetamina, tylko jej bardziej trująca pochodna. Ponadto, jak przyznaje Bogusława Bukowska, metamfetamina i amfetamina bywa mieszana z LSD i sprzedawana jako bardzo modna obecnie extasy.
- Wszystko po to, by wzmóc efekty działania tabletki, a także by silnie uzależnić klientów od narkotyku - twierdzi prof. Vetulani.
metamfetamina, podobnie jak inne pochodne amfetaminy (np. extasy) są dziś najmodniejsze na świecie - wiąże się to z tzw. dance culture, czyli modą na zażywanie pobudzających dragów podczas zabawy w dyskotekach, nocnych klubach czy na domowych imprezach. Są wytwarzane syntetycznie, a więc ich produkcja jest dużo tańsza niż heroiny czy kokainy: aby je uzyskać, nie potrzeba wielohektarowych upraw zakazanych prawem roślin ani armii ludzi ich pilnujących. Na całym świecie syntetyki wypierają więc z rynku narkotyki pochodzenia naturalnego. Uwaga polskiej policji zwrócona jest głównie w stronę amfetaminy - ona występuje najobficiej na naszym narkotykowym rynku.
Ale właśnie to, paradoksalnie, może mieć wpływ na wzrost popularności metamfetaminy w Polsce. Głównie z tego powodu, że funkcjonariusze skutecznie walczą ze zorganizowanym podziemiem, które opanowało produkcję i handel amfetaminą w Polsce. W ub. roku policja zlikwidowała 17 nielegalnych laboratoriów, w tym roku już około 13.
- Na rynku zaczyna być coraz trudniej o amfę - mówi Marek, ps. Orlando, młody mężczyzna uzależniony od narkotyków. Opowiada, że policja wypłoszyła handlarzy z dużych miast, część dilerów zrezygnowała, reszta przeniosła się na prowincję. - W tej sytuacji met może zrobić furorę - uśmiecha się "Orlando".
Módlmy się więc, abyśmy w Polsce zdołali temu zapobiec. Bo liczenie na to, że metamfetaminowy koszmar ominie nasz kraj, jest chyba naiwne.
Michał Wachnicki
[ external image ]
Tak jak w Breaking Bad, USA i Meksyk są liderami produkcji metamfetaminy. Ale w siłę rosną inne rynki, w tym Europa Środkowa – wskazuje raport ONZ.
Tym co wyróżnia serialowy hit „Breaking Bad” (jego ostatni odcinek wyemitowano w USA 29 września) jest podróż po świecie narkobiznesu, którą widz przebywa wraz z bohaterami serii.
Od brudnych laboratoriów, gdzie powstaje metamfetamina (silniejsza od popularnej w Polsce amfetaminy), przez pustynię, gdzie dokonują porachunków meksykańskie kartele, po eleganckie restauracje, w których ustalane są narkotykowe kontrakty warte kilkadziesiąt milionów dolarów.
[ external image ]
Jak twierdzą eksperci z D.E.A – amerykańskiej agencji ds. walki z narkotykami cytowani przez np. The New York Times, The Wire i Wonkblog serial bardzo wiernie pokazuje rzeczywistość na meksykańsko-amerykańskim pograniczu. Laboratoria naprawdę istnieją, w narkotykowym światku trup ściele się gęsto, a metamfetaminowi potentaci ukrywają się za legalną działalnością.
Wschodzące rynki
Ich słowa potwierdza najnowszy raport Biura ONZ ds. Kontroli Narkotyków. Najnowsza, wydana w 2013 roku edycja Światowego Raportu o Narkotykach potwierdza, że Północna Ameryka rzeczywiście jest światowym potentatem w produkcji i konsumpcji metamfetaminy. Autorzy opracowania w 2011 roku (najnowsze dane) doliczyli się w USA ponad 11 tysięcy nielegalnych laboratoriów, które wytwarzają narkotyk lub jego komponenty. Zdecydowana większość z nich leży blisko granicy z Meksykiem.
Co więcej na 88 ton przechwyconej w 2011 r. na świecie metamfetaminy, aż 55 ton pochodziło z USA lub Meksyku. W tym ostatnim służby przechwytują też rekordowe ilości substancji służących produkcji metamfetaminy – w 2011 r. było to 1400 ton.
Jednak rynek metamfetaminy się zmienia. Tak jak w wielu innych branżach komponenty do produkcji coraz częściej pochodzą z południowo-wschodniej Azji. Przykład? Aż 90 proc. chemikaliów do wyrobu metamfetaminy, które przechwycono w meksykańskich portach pochodziło z Chin. Bo najludniejsze na świecie państwo i cała południowo-wschodnia Azja są dziś drugim największym rynkiem spożycia narkotyku na świecie. W 2011 roku w Chinach i Tajlandii służby skonfiskowały 14 ton metamfetaminowych kryształów. Kolejnymi pod względem wielkości spożycia są według ONZ Japonia, Malezja, Indonezja. metamfetamina przemycana jest tam z... zachodniej Afryki. Z Nigerii i Beninu narkotyk trafia też na trzeci największy światowy rynek. Europę.
[ external image ]
Trasy przerzutu metaamfetaminy z Afryki Zachodniej przez Europę i Egipt do Azji. źródło: un.org
Polak woli fetę od mety
Według raportu ONZ jednymi z największych rynków w Europie są Czechy i Niemcy. W 2011 roku w Czechach zidentyfikowano aż 338 laboratoriów (na 350 w całej Europie). Według Romana Gabrhelika, czeskiego specjalisty ds. uzależnień z kliniki uniwersyteckiej w Pradze metamfetamina zdobyła popularność w Czechosłowacji w latach 70-tych. - Twarde narkotyki z Zachodu były niedostępne, wtajemniczeni zaczęli ją więc produkować własnym sumptem - mówił dla niemieckiej telewizji Deutsche Welle.
Dzisiaj w Czechach ciężko uzależnionych jest ok. 31 tysięcy osób, a kilkaset tysięcy wciąga pokruszone kryształy, lub wdycha ich opary. W Niemczech wzrost konsumpcji metamfetaminy wiąże się ze spadkiem spożycia modnego jeszcze kilka lat wcześniej ecstasy.
Czeska i niemiecka moda na metamfetaminę omija jak na razie Polskę – wynika to z wielkiej popularności amfetaminy w naszym kraju, której jesteśmy jednym z największych światowych producentów – mówi Dawid Chojecki z Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii.
Ze względu na dużą podaż amfetaminy na polskim rynku jej gram kosztuje tylko ok. 40 złotych, podczas gdy metamfetamina (nazywana u nas 'piko') kosztuje aż 180 zł za gram. metamfetamina jest jednak obecna w rejonach graniczących z Czechami i Niemcami – zwłaszcza w województwie dolnośląskim. W tym województwie odkryto w w 2011 roku – na co zwraca uwagę raport ONZ – dwa laboratoria, gdzie produkowano narkotyk na rynek czeski.
Jednak w większości Polacy mogą oglądać produkcję i sprzedaż metamfetaminy w serialu, gdyż nie ma go na szeroką skalę na krajowym rynku. Na szczęście bo jest to jedna z najbardziej wyniszczających substancji jaką można zażywać.
Dorota Romanowska
[ external image ]
Choć Caster Semenyi dopingu nikt nie udowodnił, jej przypadek wzbudza emocje nie mniejsze niż największe afery dopingowe w historii sportu / fot. Franck Robichon / źródło: PAP/ EPA
Caster Semenya, której organizm wytwarza dużo testosteronu, była oskarżana o doping. Ona nie musiała go stosować. Jednak wielu sportowców zrobi wszystko, aby tylko wygrać. Cena jest ogromna.
W dyskusjach, jakie pojawiły się po wygranej Semeneyi, jedno tylko nie budzi wątpliwości – wysoki poziom testosteronu zwiększa masę i siłę mięśni. Z tego powodu był (a może nadal jest) wykorzystywany jako środek dopingujący.
Oto inne metody dopingu stosowane przez sportowców.
1.Meldonium
Od pierwszego stycznia na liście Międzynarodowej Agencji Antydopingowej (WADA) znajduje się meldonium. To lek stosowany jest w chorobach układu krążenia, m.in. chorobie niedokrwiennej serca, a także u osób skarżących się na przeciążenie fizyczne i psycho-emocjonalne. Nic dziwnego, że upodobali go sobie sportowcy, szczególnie tenisiści (do jego stosowania przyznała się Maria Szarapowa), kolarze i łyżwiarze figurowi. Poprawia on bowiem wydolność i przyspiesza regenerację po długotrwałym wysiłku. Chroni też przed stresem.
2. Narkotyki
Składnik marihuany czy haszyszu znany jako THC zmniejsza lęk i stres przed rywalizacją, a także sprawia, że osoba go zażywająca podejmuje ryzyko, którego inaczej by nie podjęła. Przydatny jest więc w sportach ekstremalnych, m.in. w snowboardzie czy downhillu, czyli odmianie kolarstwa górskiego. THC wpływa też na rozszerzenie dróg oddechowych i zwiększenie przepływu krwi przez mięśnie. Może również poprawić precyzję ruchów.
3. Ciąża
Kilka tygodni przed zawodami sportsmenki zachodziły w ciążę, a po zakończonych rozgrywkach ją usuwały. Tę metodę dopingu nagminnie stosowały zawodniczki NRD w latach 80. Ciąża sprawia bowiem, że w organizmie kobiety zachodzą zmiany, które poprawiają jej kondycję fizyczną i psychiczną - zwiększa się wydolność płuc, pogłębia oddech, wydajniej pracuje serce i wątroba. Ma to zapewnić rozwijającemu się dziecku jak najlepsze warunki. Dr James Pivarnik z Michigan University wykazał, że u kobiet w ciąży pojawia się też hormon zwany relaksyną, który sprawia, że jej organizm staje się bardziej elastyczny i jest zdolny podjąć coraz większy wysiłek, jakim jest rozwijające się dziecko. U sportsmenek zaś powoduje, że mogą one znieść bardziej intensywny trening.
4. amfetamina
Na początku lat 50. w wielu dyscyplinach sportu popularne było stosowanie amfetaminy, zwanej tabletką wigoru. Stymuluje ona układ nerwowy – zwiększa odporność psychiczną: pobudzenie, koncentrację i pewność siebie. Zwiększa też siłę fizyczną oraz sprawność. Mięśnie szybciej się kurczą, szybciej napływa do nich krew, a zawodnik odczuwa mniejsze niż zwykle zmęczenie. amfetamina wpływa także na zmniejszenie masy tkanki mięśniowej.
5. Wspomaganie krwią
Po raz pierwszy ten rodzaj dopingu wykryto podczas olimpiady w 1984 roku. Sportowcy najczęściej przetaczali sobie własną krew. Zabieg ten dawał im przewagę nad rywalami. Dzięki niej zwiększała sie bowiem liczba erytrocytów i stężenie we krwi hemoglobiny, która przyłącza w płucach tlen i transportuje go do mięśni. Wzrost pojemności tlenowej krwi jest przydatny szczególnie w tych dyscyplinach, gdzie wysiłek fizyczny trwa dłużej niż 5 minut. „Badania laboratoryjne dowiodły, że doping krwią wydłuża czas wysiłku aż do wyczerpania w teście na bieżni ruchomej i zmniejsza czas pokonania dystansu 8 km na bieżni; badania terenowe wykazały także większą szybkość biegu na dystansach od 1500 do 10 tys. metrów. Wydaje się, że doping krwią jest jednym z najbardziej efektywnych środków wspomagających w sporcie” – pisze dr Melvin H. Williams w książce „Granice wspomagania”.
[ external image ]
Bernd Thissen / Caster Semenya była bezkonkurencyjna w biegu na 800 metrów
6. Erytropoetyna
Zaczęło być o niej głośno w 1992 roku podczas igrzysk w Barcelonie. Stymuluje ona powstawanie erytrocytów w szpiku kostnym. Zwiększa moc aerobową i wytrzymałość. Bywa jednak niebezpieczna. Podejrzewa się, że niekontrolowane podawanie erytropoetyny było przyczyną śmierci co najmniej kilkunastu młodych kolarzy. Dlatego teraz zastąpiono ją bezpieczną i całkowicie legalną metodą - aby zwiększyć liczbę erytrocytów we krwi niektórzy sportowcy trenują i mieszkają w górach, na wysokości powyżej 2 tys. metrów n.p.m.
7. Wdychanie gazów szlachetnych
O metodzie tej dyskutowano podczas zimowych igrzysk w Soczi w 2014 roku. Sportowcy mieli wdychać jeden z gazów szlachetnych - ksenon, który służy w medycynie do znieczulenia ogólnego. Chroni też przed uszkodzeniami mózg czy serce. Sportowcy wdychają go na kilka minut przed snem, zmieszany pół na pół z tlenem. Ma to zwiększać produkcję testosteronu i erytropoetyny. A im więcej krwi transportuje tlen, tym większa wydolność fizyczna. Ksenon ma też usprawniać pracę serca i płuc, poprawiać nastrój oraz pomagać w regeneracji i zasypianiu. Dowodów na to jednak nie ma, ale eksperci od medycyny sportowej uważają, że może działać, a wdychanie ksenonu może dawać nawet lepsze efekty niż trening na wysokościach.
8. Terapia genowa
Odkryto i opisano już ponad dwieście genów, które mogą mieć wpływ na wyniki sportowe. Najlepiej poznanym jest gen ACTN3. Jego wersja RR produkuje aktynę, białko znajdowane tylko w szybko kurczliwych włóknach mięśniowych, które metabolizm komórek budujących włókna mięśniowe przebiega wydajnie i szybko, a cały mięsień szybko się kurczy. Eksperci przypuszczają, że to właśnie w ten wariant genu został wyposażony Usain Bolt. Jego obecność stwierdzono bowiem u 70 proc. Jamajczyków.
Druga wersja genu ACTN3 – określana symbolem XX, sprawia, że w komórkach nie jest wytwarzana aktyna. Mięśnie działają wtedy wolniej i są lepiej przystosowane do długiego wysiłku. Badania na myszach pokazały, że metabolizm w mięśniach pozbawionych tego białka był bardziej wydajny. Zwierzęta były w stanie biec zdecydowanie dłużej niż gryzonie ze zwykłym wariantem genu ACTN3.
Aktywność tego genu sprawdziła dr Kathryn North z Institute for Neuromuscular Research w University of Sydney u 429 australijskich lekkoatletów. Ustaliła ona, że rzeczywiście, aż 95 proc. wybitnych sprinterów miało przynajmniej jedną wersję RR tego genu, odziedziczoną po jednym rodzicu, a połowa z nich miała po dwie jego kopie, czyli dostali jedną od taty i jedną od mamy.
Doping genetyczny ma polegać na dostarczeniu sportowcowi określonych genów za pomocą zmodyfikowanych wirusów. Teoretycznie jest to możliwe, ale próby wyleczenia ludzi dotkniętych chorobami genetycznymi do tej pory nie dały zadowalających efektów. Czy doping ten jest stosowany przez sportowców? Nie wiadomo. Pewnie jest tylko, że na razie nie wykryto ani jednego przypadku jego stosowania.
9. alkohol
W starożytnej Grecji olimpijczycy zażywali mak i niektóre grzyby, które zawierają pobudzające alkaloidy. Wtedy jednak środki te nie były zakazane. Starożytni sportowcy nie mogli natomiast przed zawodami pić wina. Ich czystość była skrupulatnie kontrolowana - przed rozpoczęciem igrzysk dyżurny kapłan sprawdzał oddech zawodników i oceniał, czy nie wyczuwa się w nim zapachu alkoholu. Pierwsze doniesienia o takiej kontroli dopingowej pochodzą z VI w. p.n.e. z imprezy rozgrywanej w Tebach.
Marcin Marczak
[ external image ]
Żeby było jasne: jeszcze nie wyglądam idealnie. Muszę sobie trochę łydki zrobić, kilogram jeszcze urosnąć, parę centymetrów w klacie, biceps porzeźbić odrobinę i będzie OK.
Bo na przykład w obwodzie łapy, czyli w bicepsie, mam teraz 44 centymetry (46 jak ćwiczę!), ale były czasy, kiedy miałem nawet 47. Ważę 95 kilogramów, pracuję na 96. Mam 188 centymetrów wzrostu (trochę podrosłem przez ostatnie lata). W klacie 128 centymetrów, a bywało, że i 133 miałem, czyli całkiem nieźle. A zaczynałem, wstyd przyznać, od marnych 76 kilo i 38 w łapie.
Do tych wszystkich liczb dodam jeszcze jedną: moje życie zmieniło się siedem lat temu. Życie po kuracji nigdy nie jest takie jak przed. Byłem chudy, nogi jak patyki. Powiedzmy sobie szczerze – nie na takich facetów lecą dziewczyny. Zresztą wystarczy popatrzeć na ulicy. Jak gość jest ładnie rozjebany, to przy nim idzie niezła laska, no chyba że siostra. Zresztą spójrz na Kena, tego od lalki Barbie: od lat 70. zmienił się sporo – bary jak się patrzy, kaloryfer na brzuchu, a nie chuchro jakieś. Tylko nie myśl sobie, że moim idolem jest Ken, bo by się Arnold obraził! Schwarzeneggera pamiętam, odkąd wisiał nad łóżkiem mojego starszego brata. Był rok 1991. Miałem 6 lat. Teraz mam 25 i cały czas jest moim idolem. Van Damme i Sylvester Stallone też, ale Terminator to facet z osobowością i wyrzeźbiony idealnie.
Mietek z teściem
Arniem postanowiłem zostać w liceum – teraz co pół roku biorę kurację. Dzięki sterydom zacząłem dużo czytać: książki o systemie treningów Joe Weidera, artykuły na stronach kulturystycznych i fora sportowe, gdzie pod hasłem „doping” dyskusje o zaletach, skutkach ubocznych i dawkach ciągną się latami. Można też znaleźć mnóstwo rozpisanych treningów, bo dla ciała ważne jest, żeby ćwiczenia się nie powtarzały.
Na pierwszą kurację mietkiem [metanabol – steryd anaboliczny, działa androgennie, szybko powoduje przyrost wagi i obwodów, zatrzymując wodę, no i jest w tabletkach; w medycynie stosowany po zabiegach chirurgicznych – przyp. red.] zdecydowałem się od razu. Z kupnem sterydów nie ma problemu – i na siłce, i w szkole to właściwie towar ogólnodostępny. Zasada jest taka, że największy gość wie najwięcej. Mój pierwszy metanabol pochodził z rosyjskiej firmy Reaktor, więc miałem stracha, ale na szczęście zadziałał prawidłowo. Czułem się silniejszy i bardziej przypakowany już po pierwszej tabletce, choć tak naprawdę mietek idzie dopiero po tygodniu, czyli od 30.-40. tabletki do około 70. Szybko rozszerzyłem kurację o zastrzyki – kiedyś w szkole pojawiła się okazja na legalną omkę [omnadren – steryd testosteronu, zatrzymuje wodę, więc daje duże przyrosty wagi i siły, utrzymuje się po odstawieniu jeszcze kilka tygodni; w medycynie stosuje się go przy problemach endokrynologicznych – przyp. red.] po pięć zeta i nie mogłem jej przepuścić. Chłopaki przechwycili transport z poczty do apteki, a potem sprzedawali. Sterydy najlepiej łączyć, na przykład mietka z teściem (czyli z testosteronem), teścia z winkiem (bo winstrol pięknie wysusza mięsień, dzięki czemu nie podchodzi wodą, jak to się dzieje przy samym testosteronie) lub mietka z omką, co sprzyja najbardziej sprawnemu budowaniu masy.
W sterydach największym problemem jest źródło. Dobre to prawdziwy skarb. Dlatego jestem za legalizacją, bo teraz wychodzi na to, że najbezpieczniejsze środki to albo te z apteki, które trudno dostać, albo te przeznaczone dla zwierząt. I zostaje jeszcze zagranica – w wielu krajach można je kupić bez recepty, dlatego jak któryś z kumpli jedzie na wakacje do Turcji czy Egiptu, często składamy zamówienie. Ja w lutym byłem na wakacjach w Egipcie, przywiozłem tysiąc mietków, ale rozdałem je kolegom (wymieniając się na przykład na testosteron), a sobie kupiłem oxandrolon, który sam mało daje, ale w połączeniu z mietkiem, a właściwie to ze wszystkim jest jak wulkan. Co prawda w Polsce można go dostać, ale u nas jest zwykle przyciemniany (czyli podrabiany), a tam w każdej aptece masz go na legalu. Niestety szkodził mi na wątrobę, więc wystawiłem na Allegro.
Wiem, że wielu chłopaków zaopatruje się w leki przeznaczone dla zwierząt. Właściwie nie mam nic przeciwko temu. One zostały przynajmniej przebadane przez lekarza, nawet jeśli to tylko weterynarz, a te underowe [z podziemia – przyp. red.], które kupuje się u dilera albo w necie, nie wiadomo, kto produkuje. Podejrzewam, że odkąd jest boom na sterydy i biorą je nie tylko zawodowcy i dresiarze, mafia bogaci się na nich coraz bardziej. I wkrótce mogą być tak dochodowe jak narkotyki. Na szczęście mafiosi są na tyle mili, że nie zapodają żadnej trucizny. Co najwyżej dawka składa się w dużym stopniu z soli fizjologicznej czy oleju palmowego – substancji czynnej nie ma albo jest tyle co nic. Dlatego chłopaki często biorą dwu- lub trzykrotne dawki, bo z góry zakładają, że to, co kupują, jest ściemnione. Czasem pewnie mają rację, bo mnie też zdarzyło się wydać 500 złotych na środek wyprodukowany chyba gdzieś w piwnicy. Ale ja nie przedawkowuję, zwłaszcza odkąd kumplowi z siłki poszła zastawka. Po dużych obciążeniach ciężarowych (które mógł wyciskać właśnie dzięki sterydom) i silnej kuracji z testosteronu i Bóg wie jeszcze czego najpierw ładnie popuchł, ale potem zaczął mdleć na siłowni i wylądował na erce z zapaścią w wieku 18 lat. Przeżył i dziś znów dzielnie wyciska.
Paker idzie
Na początku ćwiczyłem na siłowni w naszej remizie – byłem strażakiem w OSP, więc nie musiałem płacić. Szef był na początku zadowolony, że się tak zaangażowałem. Ale po jakimś czasie tak się skupiłem na trenowaniu, że na gaszenie pożarów nie miałem czasu. Zespawałem więc sobie pierwszą ławkę i zacząłem organizować siłownię w domu. Od 2009 roku, kiedy z własnego pokoju przeniosłem się ze sprzętem do pomieszczenia gospodarczego, mam już całkiem niezły wypas, do którego mogę zaprosić kolegów – na przykład po wspólnych biegach po lesie, które przez rok robiliśmy co sobotę (łydki miałem wtedy wypucowane jak marzenie). Rok temu spłaciłem atlas trzystanowiskowy (z suwaniem na nogi, hamerem i steperem), który kupiłem na raty za dwa tysiące. Oprócz tego mam ławeczkę ze sztangą, dwa wyciągi do ścian tworzące bramę, przyrząd do podciągania i stojak na ciężary, których jest ponad 300 kilogramów (teraz podnoszę 150, ale moja życiówka to 180 na klatę). Symbolicznym miejscem w siłowni jest umieszczona nad oknem gipsowa płaskorzeźba wklęsła mojego autorstwa. To „Paker idący”, którego przesłanie jest takie, że jak będziemy iść drogą treningowo-sterydową, to dojdziemy tam, gdzie chcemy. Umieszczona pod nim data 2009 to rok założenia naszej siłki.
Przez te siedem lat pokonałem długą drogę. Przede wszystkim postawiłem na edukację. Wiem już na przykład, że po każdej kuracji musi być odblok [stopniowe odstawienie testosteronu – przyp. red.], żeby przysadka mózgowa miała czas wrócić do produkcji własnego hormonu. Umiem też dobrze się wkłuwać ze strzałem, choć zdarza się, że robi mi się bolesny zrost włókien mięśniowych po tym, jak zrobię sobie zastrzyk zbyt płytko. Wiem też, że trening trzeba podzielić na trzy cykle, najlepiej czteromiesięczne – najpierw masowy (dieta z przewagą węglowodanów, mało ruchu, duże ciężary), potem siłowy (kaloryczne posiłki, umiarkowane ciężary, długie przerwy między seriami, mało powtórzeń), a na końcu rzeźbowy (przewaga białka, większa liczb powtórzeń kilka ćwiczeń łączonych na tę samą część ciała), na którym jestem teraz. Wiem to w dużym stopniu dzięki trzymiesięcznemu kursowi z kulturystyki, w którym uczestniczyłem dwa lata temu. Kosztował dwa tysiące, ale ja i kolega, z którym tam poszedłem, nie zapłaciliśmy ani grosza. Byliśmy wtedy bezrobotni, więc poprosiliśmy o sfinansowanie przez urząd pracy i dali bez problemu.
Duma rodziny
Z robotą przy treningach nie jest prosto. Byłem kelnerem, ale już wiem, że nigdy więcej, bo biegając w tę i z powrotem, niepotrzebnie traciłem kalorie. A po pracy byłem zbyt wykończony, by trening mógł być w pełni efektywny. Potem byłem magazynierem i to była świetna praca – co prawda osiem godzin, ale od 8 do 16, więc miałem czas na trening, a premię – 500 złotych – mogłem przeznaczyć na białeczko (czyli popularne odżywki proteinowe, żeby lepiej budowały się mięśnie). Wada: przez cały miesiąc stresowałem się, czy szef mi tę premię da.
Teraz szukam pracy, ale najważniejsza jest praca nad ciałem. Czy będę miał czas zjeść porządne posiłki? Czy nie ucierpią na tym moje mięśnie? Czy będę miał czas na trening choćby pięć razy w tygodniu? Na razie wciąż szukam. W międzyczasie złożyłem papiery na AWF. Teraz mój dzień wygląda bardzo regularnie. Jak tylko się obudzę, piję na pusty żołądek (żeby się lepiej wchłaniało) koktajl z aminokwasów, który ułatwia odbudowę włókien mięśniowych niszczonych na treningu. Potem bardzo obfite śniadanie, które stanowi 35 proc. dziennego zapotrzebowania żywnościowego, drugie śniadanie, obiad, który w zależności od cyklu jest albo z przewagą białek, albo węglowodanów (ale kurczak i ryż to standard). Odżywki białkowe piję w przerwach przez cały dzień. Pracować mogę właściwie tylko od śniadania do obiadu, bo potem czas na koktajl proteinowy, trening i – pół godziny później – kluczowy dla mnie posiłek treningowy, który mój organizm spala tak szybko, że właściwie jedzenie trawi się, zanim zdążę dobrze je połknąć. Potem czas na rendez-vous z narzeczoną i kolacja. Jest sporo koksiarzy, którzy sterydy łączą z alkoholem i fetą [amfetaminą – przyp. red.], natomiast niekoniecznie z ćwiczeniami na siłowni. U mnie nie ma mowy o żadnych melanżach zakrapianych wódką, więc rodzina jest dumna z mojej pasji i zadowolona z mojego wyglądu. Choć właściwie nie wiedzą, skąd mam tak fajną sylwetkę.
W ogóle dobry chłopak ze mnie. Śpiewam reggae i chciałbym mieć własny zespół. Dzięki testosteronowi cały czas czuję się świetnie, jestem nabuzowany energią i nie narzekam na brak zainteresowania ze strony kobiet – jak się jest na kuracji albo krótko po, to wręcz należy mieć dziewczynę (ja w ciągu siedmiu lat zaliczyłem pięć związków, a we wrześniu biorę ślub). Choć z drugiej strony z kobietą problem jest taki, że mocno odciąga od treningu. Ja na przykład, jeśli czegoś w ogóle w życiu żałuję, to tego, że przez jedną taką pół roku nie ćwiczyłem, bo po każdej takiej przerwie drugie tyle trwa powrót do formy. Z tym wyglądem też nie do końca jest dobrze. Parę lat temu cierpiałem na tak zwaną lustrzycę, o której pisze wielu chłopaków na forach. Ta przypadłość polega na tym, że nawet jeśli cały czas rośniesz, patrząc w lustro masz wrażenie, że waga ci spada. Pakujesz więcej, zaliczasz więcej strzałów, ale to wrażenie i tak nie mija. Teraz sądzę, że opanowałem sytuację, ale też nigdy nie powiem, że wyglądam idealnie. Bo zawsze jest coś do poprawienia – ja na przykład teraz rzeźbię łydkę i kawałek ramienia.
Problem ze sterydami jest też taki, że powodują nieustanne zmiany nastrojów i nieraz już miałem taki dół, że nic tylko się pociąć. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby ktoś kiedyś zrobił badania, ile samobójstw to wina sterydów. Na siłowni huśtawki humorów nikogo nie dziwią. Często zdarza się, że chłopaki strasznie się śmieją, a za chwilę – te wielkie byki – zalewają się łzami z byle powodu. Ostatnio mój kumpel się poryczał, bo komuś nie spodobały się jego buty. Największy powód do doła to jak ktoś powie, że ci spadło. Jak mama kiedyś mi powiedziała, że schudłem, to była rozpacz. Od razu zabrałem się do planowania nowej kuracji. Mocno uciążliwe są też napady agresji – jak mi kiedyś nie działał pilot od telewizora, to go zniszczyłem. Ale takie nabuzowanie też się przydaje. Jak na dyskotece jakiś gościu zaczepił kumpla, ode mnie tak zarwał, że się przewrócił. A przecież nie dość, że uderzyłem tylko raz, z liścia, to jeszcze tą słabszą, lewą ręką. Po koksie łatwiej bronić honoru.
Nie mam wątpliwości, że siłka ze wspomagaczem pozwala stać się innym facetem. Zaczyna to rozumieć mój sąsiad Mateusz. Ma 18 lat i przychodzi do nas ćwiczyć. Z tygodnia na tydzień poprawia mu się nie tylko sylwetka, ale i pewność siebie. Sterydów jeszcze nie bierze, bo ma za niskie kieszonkowe. Ale już o tym marzy.
Okiem eksperta: To jest uzależnienie
Sterydy nie tylko mają negatywny wpływ na ciało, niszczą też psychikę.
Tomasz Polański, trener: Jako były zawodnik sportów siłowych konsekwencje przyjmowania sterydów obserwuję od lat 80. Zetknąłem się z wieloma osobami, u których sterydy były powodem tragedii życiowych: rozstań, napadów agresji kończących się w więziennej celi lub na cmentarzu, ciężkich chorób, a nawet śmierci z przedawkowania. Tragiczne scenariusze przerażająco często się powtarzają. Nie mam wątpliwości, że Dawid jest uzależniony. Nie wiem, czy fizycznie, ale psychicznie na pewno. Takie objawy mają też inni zawodnicy faszerujący się sterydami. Wydaje się, że osoba uzależniona musi osiągnąć dno, by się od niego odbić i powrócić na właściwe tory. Ceną najczęściej jest wcześniejsze zadanie krzywdy sobie, a co gorsza bliskim. Nawet jeśli Dawid rzeczywiście przyjmuje leki przebadane klinicznie i dopuszczone w medycynie, to i tak mogą mieć one negatywne skutki w przyszłości. Takie jak przerost prostaty w bardzo młodym wieku, przerost innych narządów wewnętrznych, m.in. serca, oraz nadciśnienie tętnicze. Złudne jest też przekonanie, że skoro substancje przyjmuje się dożylnie, to nie zniszczą one przewodu pokarmowego. Wszystkie sterydy i tak metabolizowane są w wątrobie.
Do tego dochodzą alergie i osłabienie odporności. Co więcej, sterydy przyspieszają rozrost wszystkich komórek. Nie tylko odpowiedzialnych za mięśnie, ale też np. nowotworowych. I ogromnie niszczą psychikę – stosujący te środki może się spodziewać głębokich depresji, które mogą prowadzić nawet do samobójstwa. U Dawida doskonale widać symptomy wahań nastroju. Taka osoba jest niebezpieczna dla siebie i otoczenia, nie kontroluje w pełni swoich zachowań. Bliscy Dawida pewnie nie są nim tak zachwyceni, jak on sam myśli. Zapewne widzą, że nie tylko fizycznie, ale i osobowościowo stał się innym człowiekiem. Jego narzeczona powinna wiedzieć, że niedługo po odstawieniu testosteronu Dawidowi spadnie libido. A konsumpcja alkoholu w trakcie kuracji lub nawet kilka miesięcy po jej zakończeniu może kończyć się napadami agresji.
Prawo do koksu
Azja Wschodnia W większości państw środki dopingujące można znaleźć w każdej aptece. Dlatego na polskim rynku łatwo o metanabol z Pakistanu, Tajlandii czy Indii.
Europa i Polska Restrykcyjniej podchodzą do sterydów. W Skandynawii posiadanie dopingu jest równoznaczne z posiadaniem narkotyków. W Danii policja może w każdej chwili wkroczyć na siłownię i skontrolować ćwiczących. Podobnie jest w Austrii, gdzie za posiadanie środków dopingujących można zapłacić wysoką grzywnę lub trafić do więzienia. Kara za posiadanie koksu jest orzekana także we Francji czy Włoszech. Podobne rozwiązania próbowano przeforsować w Polsce. Podczas prac nad ustawą o przeciwdziałaniu narkomanii w 2005 r. specjaliści bezskutecznie próbowali przekonać posłów, by tak samo jak amfetaminę czy kokainę traktowano sterydy. W efekcie posiadanie dopingu, o ile nie jest to ilość, którą policja może uznać za hurtową – a to się niemal nie zdarza – jest legalne. Nielegalna jest za to sprzedaż środków dopingujących.
Unia Europejska Powszechne stosowanie koksu zaniepokoiło Brukselę. W ubiegłym tygodniu ruszył sponsorowany przez UE program Fitness Against Doping. Do 9 tys. fitness clubów w ośmiu krajach wspólnoty (m.in. w Polsce, Niemczech, Bułgarii i Wielkiej Brytanii) oraz Szwajcarii trafiają anonimowe ankiety. Pytania do właścicieli lokali i bywalców siłowni dotyczą stosowania sterydów, hormonu wzrostu i innych środków stymulujących przyrost masy mięśniowej, częstotliwości kuracji i źródła zaopatrzenia. Badania potrwają do marca 2012 r. Mają posłużyć tworzeniu unijnej polityki walki z dopingiem.
Małgorzata Święchowicz
[ external image ]
Po zażyciu zabija się pająki wielkości domów, tresuje skorpiony, skacze z mostów, przebija głową sufit. Polscy uczniowie eksperymentują z e-narkotykami. Nikt nie wie, jak bardzo są niebezpieczne.
To przewróci twoje życie do góry nogami. Wywoła dezorientację, halucynacje, zmieni osobowość – obiecują twórcy e-narkotyków. Jedna dawka to plik dźwiękowy. Wybór jest spory: można sobie zaaplikować coś, co zadziała jak LSD, haszysz, a nawet pejotl.
Dawki oferuje wiele serwisów: największy w USA I-doser Store ma produkty za 4 dol., ale i takie za 199. Polacy nie chcą się rujnować, więc szukają na portalach tańszych ofert (bywają nawet za 2 zł plus VAT) albo sami komponują. W sieci są poradniki, jak zrobić sobie dobrą dawkę.
Myślę: naćpam się, a co tam. Do udziału w eksperymencie zapraszam pięcioro znajomych, w tym studenta IV roku reżyserii dźwięku na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym, niech spróbuje technicznie rozgryźć to, czym się będziemy odurzać. Każdy dostaje zestaw trzech dawek: najpierw coś, co pozwoli odbyć podróż w głąb siebie. Później coś, po czym spojrzymy na wszechświat z góry. A na koniec niech będzie koniec: dawka, która – jak obiecują twórcy – rozsadzi nam mózgi. Trzy, dwa, jeden, zero. Wciskamy „play”.
Mdłości po jabłkach
– To nie ściema – zapewniał mnie wcześniej RoomCays, licealista oblatany w tej kwestii. Twierdzi, że jak się umie brać, to działa. Zachęcił do tego byłą dziewczynę i kolegę. Dopóki nie wystawią w szkole ocen, trochę ograniczył branie. Ale regularnie zagląda na forum dla zainteresowanych odlotami po dźwiękach. Tu każdy chwali się doznaniami, jeden drugiemu poleca najlepsze kawałki – w USA jedna porcja to i-dose, więc w Polsce przyjęła się nazwa: dosy.
RoomCays bierze od ubiegłej jesieni. Jak sobie poda do uszu, to czasami aż strach. Ma wizje, omamy słuchowe. Raz miał wrażenie, że ktoś potwornie trzęsie jego łóżkiem. Mimo to nie przestał brać. Na forum jest kimś: ma szósty stopień zaawansowania, tytuł uzależnionego.
Początkujący, tacy jak ja i moi znajomi, to zerówka. Zerówkę uświadamia się, że najlepiej brać dosa na leżąco, w ciemnym pokoju. Leżę więc ze słuchawkami na uszach już kwadrans. Tak ma wyglądać wyprawa w głąb siebie? To raczej wycieczka na fermę wiatraków. Słyszę szum, jakby ich ramiona cięły powietrze. Śmigają coraz szybciej. I nic. Nie widzę swojego wnętrza. Nagle koń! Wywalił język, galopuje przez pokój. Na koniu naga kobieta. Wypisz wymaluj „Szał uniesień” Władysława Podkowińskiego. Otwieram oczy i już po „Szale”. Za to z sufitu lecą czerwone jabłka. Leżę, choć wydaje mi się, że uciekam przed czerwonymi jabłkami, robiąc fikołki.
– Widziałaś „Szał?” – zazdroszczą mi znajomi. Z naszej szóstki po pierwszym dosie dwie osoby nie poczuły nic. Trzecia miała wrażenie, że ktoś chce jej głowę przeciąć metalową linką, czwarta czuła, że sypie się na nią piasek. Po drugim i trzecim dosie wszyscy byliśmy wykończeni. Do tego ból brzucha i mdłości. A student reżyserii dźwięku czuł po eksperymencie niesmak. – Co za prymitywna rzecz. Biały szum wygenerowany komputerowo i dwie proste fale o różnych częstotliwościach, żeby do jednego ucha trafiała fala o innej liczbie drgań niż do drugiego – nie krył rozczarowania brakiem finezji w kompozycji dźwięków. – Słuchanie tego jest tak głupie jak patrzenie w słońce. Ten sam rodzaj sprawdzania granic wytrzymałości.
Jak to działa na mózg
Moda na e-narkotyki przyszła do nas z USA. Tam też długo nie zauważano problemu. Dwa lata temu w Mustang High School w stanie Oklahoma nauczyciele przyłapali grupę uczniów na słuchaniu cyfrowych narkotyków. Rozesłali do rodziców alarmujące listy. Na portalu YouTube było już wtedy mnóstwo filmików z nastolatkami, które mają na uszach słuchawki i dziwnie się zachowują: kręcą się w kółko, trzepocą rękoma, śmieją się albo szlochają. Serwisy internetowe, oferujące e-narkotyki, zaczęły też poszukiwać digital dealerów do rozprowadzania produktów. Poza dawkami, które miałyby wywoływać stany jak po zażyciu narkotyków, pojawiły się też dosy mające poprawiać skuteczność w grach komputerowych, imitować orgazm, wywoływać sny.
Niektóre serwisy chwaliły się, że pliki pobiera z ich strony kilkadziesiąt tysięcy osób tygodniowo, ale nikt nie zbadał skutków ćpania dźwięków. – I wciąż niewiele wiadomo. Nie wiemy, jaki to ma wpływ na funkcjonowanie mózgu – mówi psycholog Daria Izdebska. W ubiegłym roku obroniła pracę magisterską na Uniwersytecie Jagiellońskim poświęconą wpływowi i-dosingu na poziom pobudzenia u ludzi. Ale czuje, że dotknęła zaledwie powierzchni problemu. Badanie było skromne, bez medycznego zaplecza z EEG, dzięki któremu można by sprawdzić, co się dzieje z falami mózgowymi. Izdebska miała do dyspozycji ciemne sale, materace, słuchawki i 60 ochotników. Połowa z nich dostała placebo, połowa i-dosa, który miał im dać energetycznego kopa.
– Część z tych, którzy słuchali i-dosa, zasnęła. Mówili później, że wpadli w stan snu na jawie. Wybudzili się bez obiecanej energii. Ogólna dezaktywacja – mówi psycholog. – Zrobiłam pierwszy krok, ale ktoś powinien pójść dalej.
Sen z niewiadomymi
Ci, którzy biorą dosy, na forach internetowych przechwalają się, jak im było fajnie. Niektórzy dla wzmocnienia wrażeń nakładają jeden na drugi. Albo biorą dawkę za dawką – po dwie, trzy godziny dziennie. Jeden ma później pod powiekami stosy płonących ludzi, drugiemu ktoś bez twarzy przysiada na łóżku, a trzeciemu obcy wchodzi do ciała. Czwarty czuje, że ktoś go dotyka albo woła. Podchodzi do okna, żeby zobaczyć, skąd ten głos. A on znikąd.
Prof. Rufin Makarewicz z Zakładu Akustyki Środowiska Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu słuchanie dosów porównuje do czegoś tak nietypowego jak zjedzenie dwóch kilogramów kredy i popicie jej octem. – Człowiek, który naje się kredy, zwymiotuje. To pewne – wyjaśnia. Nic więc dziwnego, że organizm broni się przed trucizną, jaka mu się sączy przez uszy. – Może dochodzić do omdleń lub wyłączenia pewnych partii mózgu. Stąd być może u niektórych efekt halucynacji.
– To był relaks – wspomina początki z dosami 18-letnia Marta z Trójmiasta. Przyjmowała je raz w tygodniu, później już codziennie. Najpierw pół godziny, później coraz dłużej. Rodzice się nie czepiali, dobrze przecież, że córka słucha muzyki.
– Widziałam kolory, których nie ma w naturze. Odlot. – opowiada. Do czasu, gdy dostała drgawek. Znalazła jakąś nowość, hit wśród dosów. – Po pięciu minutach słuchania zaczęło mnie kłuć w klatce piersiowej. Zlekceważyłam. Po kwadransie mną wstrząsnęło, ale słuchałam dalej. Za chwilę jednak zaczęło mną porządnie telepać i to mnie przestraszyło. Gdy drgawki ustały, pojawiły się silne mdłości. Od tego czasu koniec, nie biorę.
– Nie spotkałem się jeszcze z żadnym negatywnym objawem stosowania dosów – twierdzi Dominik Dańda, programista z Krakowa, który założył pierwszy w Polsce serwis (już od dawna niejedyny) dla ludzi chcących za pomocą dźwięków wprowadzać się w odmienne stany świadomości. Jeśli ktoś się skarży, to – jak twierdzi Dańda – raczej na to, że dosy na niego nie działają. Wśród użytkowników jego serwisu są – co kiedyś zbadał za pomocą ankiety – głównie uczniowie ostatnich klas podstawówki, gimnazjaliści i licealiści.
Zabić przed zaśnięciem
– Falowania dźwięku, buczenia, świdrowania podawane są w bardzo niskiej i zmiennej częstotliwości – mówi o dosach prof. Anna Preis z Zakładu Akustyki Środowiska UAM. – Takie dźwięki mogą wprowadzać organy w rezonans, wywoływać u ludzi objawy podobne do choroby lokomocyjnej. Poza tym słuchając tego typu dźwięków, można sobie zafundować permanentne szmery w uszach. Na razie nie ma na to żadnego leku, a szmery z czasem mogą stać się nie do zniesienia. – Ich nieustające towarzystwo prowadzi do wycieńczenia psychicznego – uprzedza prof. Preiss.
– Lepiej nie eksperymentować – dodaje neurobiolog dr Grzegorz Juszczak z PAN. – Zwłaszcza że halucynacjom często towarzyszą urojenia. Na przykład o niezniszczalności, umiejętności latania czy przechodzenia przez ściany.
Ale na forach już się dyskutuje, czym wzmocnić doznania: jakie zioło sobie zaparzyć, co wkroplić przed wzięciem dosa, żeby było jeszcze bardziej niesamowicie. Niektóre pomagają podobno wprowadzić się w stan hipnozy i świadomego śnienia.
Jan, gimnazjalista z okolic Krakowa, jest bardzo zaawansowany w świadomym śnieniu. A nawet uczy innych, jak to robić, żeby nie tracić w nocy czasu. – W świadomym śnie można robić wszystko. Na przykład tworzyć. Albo przenieść się w akcję filmu czy książki – tłumaczy.
W śnie zaprojektowanym nurkuje się, lata, skacze z wieżowców. Często się też zabija albo jest się zabijanym. RoomCays, który przeszedł od słuchania dosów do świadomego śnienia, przeżył nalot na szkołę i zastrzelenie nauczycielki. Raz siedział spokojnie przy kompie, a tu wpada gość z maczetą. Innym razem wyskoczył ktoś, kto chciał zjeść jego głowę. Jan z kolei zabił już niezłą kolekcję pająków wielkich nawet na siedem metrów. Skakał do basenu z wysokości kilku pięter. Raz śniło mu się, że odsłuchał dosa i zauważył siebie samego za oknem. Jego kopia zaśmiała się, więc on też chciał się zaśmiać, ale zaczął się dusić. Na szczęście tylko we śnie.
Jan Klata
Buczą, świszczą, przypominają wycie rogu. Dają wrażenie, jakby dźwięk pochodził z głowy, nie z zewnątrz. Mogą relaksować i przerażać. Dosy. Wirtualne narkotyki.
Na nagraniu widać młodego chłopaka. Bluza z kapturem, na uszach słuchawki, na twarzy niemal ekstatyczny wyraz. Mija kilkadziesiąt sekund, nagle ciałem chłopaka wstrząsa dreszcz, a jego twarz wykrzywia wyraz strachu. Na innym pojawia się dziewczyna. Pełny relaks, rozanielona twarz. Witajcie w świecie I-Dosingu, czyli muzycznego haju. Świata, w którym narkotyków się nie zażywa, tylko…się ich słucha.
W Stanach Zjednoczonych moda na I-Dosing zaczęła się kilka lat temu, szybko zyskując zarówno zagorzałych fanów, jak i duże grono sceptyków uważających, że przygoda z cyfrowym hajem może prowadzić do eksperymentów z prawdziwymi narkotykami, a u bardziej wrażliwych osób wywołać problemy natury psychologicznej. O co chodzi? O synchronizację półkul mózgowych poprzez słuchanie dudnień różnicowych. W praktyce wygląda to tak, że lewym uchem łapie się tony o innej częstotliwości, niż prawym, co prowadzi – według części badaczy oraz fanów "dosów" – do zmian stanów świadomości. Stąd nazwy "dosów", czyli utworów, które te zmiany mają powodować – "heroina", "pejotl", "opium" czy "prozac".
W trakcie słuchania utworów (buczenia, świszczenia) pojawiają się zmiany stanów świadomości takie, jak podczas zażywania narkotyków. Reakcje są różne, a fani I-Dosingu chętnie dzielą się wrażeniami na forach. Zachwalają jeden "towar", ostrzegają przed innym. "Osobiście polecam zabawę z Marijuaną oraz peyote" – pisze jeden. "Cieszę się, że mnie to tak bardzo mocno wzięło(..) ale to było coś strasznego i naprawdę nigdy w życiu tak się nie bałem" – pisze inny. "Polecam i to bardzo…ciężkie ręce, nic mi się nie chciało", "bardzo uśmiechnięty byłem", "trochę zaschło mi w ustach", "nie da się tego opisać słowami, ale to w końcu najmocniejszy narkotyk(…) ten dosik jednak w małym stopniu uzależnia" – piszą inni, opisując przy okazji wrażenie ciężkich rąk, powiek, uczucie paraliżu i bezwładu.
Z tych powodów w USA, gdzie jest najwięcej stron, z których można pobrać oprogramowanie (za darmo) oraz dosy (za opłatą), część specjalistów ostrzega przed działaniem I-Dosingu. "Dzieciaki będą się pchały na te strony tylko po to, żeby zobaczyć, o co w tym chodzi, a to może je zaprowadzić do innych miejsc" – powiedział Mark Woodward z Oklahoma Bureau of Narcotics dodając, że chęć do spróbowania I-Dosingu może oznaczać chęć do eksperymentów z narkotykami. Ponadto strony, z których można ściągnąć oprogramowanie do słuchania dosów i same utwory mogą zachęcać do wizyt na innych stronach, które oferują nie wirtualne narkotyki, ale te prawdziwe. Niektóre amerykańskie szkoły ostrzegają rodziców przed I-Dosingiem po tym, jak kilkunastu uczniów zgłosiło się do psychologów i psychiatrów z problemami wywołanymi (lub aktywowanymi) słuchaniem dosów.
W Polsce na razie I-Dosing nie jest znany terapeutom od uzależnień. Nie ma też wiarygodnych badań na temat tego, czy słuchanie dosów faktycznie może prowadzić do stanów zbliżonych do narkotycznego odurzenia. Specjaliści zalecają jednak ostrożność. –
– W Polsce w świecie terapii uzależnień zjawisko nieznane, jednak okiem terapeuty uzależnień, każda aktywność, która nadmiernie angażuje uwagę odciągając ją i zaangażowanie emocjonalne osoby od normalnego życia i kontaktów z ludźmi może być uznana za niefunkcjonalną przynajmniej – mówi psycholog Wiesław Nowak, terapeuta uzależnień Centrum Rozwoju Osobistego Alter. – Jeśli zaś stanie się zbyt częstym zajęciem pochłaniającym czas kosztem innych aktywności, kosztem życia osobistego, rodzinnego, zawodowego, powodując straty w tych obszarach, jeśli uprawiana jest pomimo ponoszenia tych strat, można ją uznać za uzależnienie. Cokolwiek by to nie było, nawet, gdyby "materialnie" nie działało a działało wyłącznie dzięki sugestii marketingowców w głowach osób, które się temu poddają. Zatem i poddawanie się temu I-Dosingowi w sposób jak scharakteryzowałem wyżej, może stać się uzależnieniem, gdy będzie formą ucieczki od normalnego życia. Gdy będzie sposobem na dostarczania sobie radości życia, bo w normalnym życiu tej osobie nie bardzo się to udaje – dodaje terapeuta.
Technologia, której dziś używają poszukiwacze mocnych wrażeń, jest na wskroś współczesna, ale ten fenomen – jak uznaje część badaczy – nie jest nowy. Od stuleci ludzie poszukiwali metod, które pozwalałyby im osiągać inne stany świadomości. W 1839 roku niemiecki lekarz Heinrich Wilhelm Dove odkrył, że jeśli dwa tony są grane na nieco innych częstotliwościach w obydwu uszach, u słuchającego powoduje to wrażenie szybkiego rytmu. Od tamtej pory dudnienia różnicowe, jak nazwał je Niemiec, są przedmiotem badań. Terapia oparta na tej metodzie jest wykorzystywana w leczeniu stanów lękowych, badaniach zaburzeń snu i słyszenia oraz do wywoływania różnych fal mózgowych.
Sceptycznie do takich zastosowań I-Dosingu podchodzą terapeuci. – Jeżeli słuchanie takich dźwięków może prowadzić u niektórych osób do emocjonalnego rozbicia czy rozchwiania, tym szkodliwsze może to być u osób nie dość silnych i stabilnych emocjonalnie, do jakich zaliczymy osoby depresyjne czy nerwicowe – mówi Wiesław Nowak.
Wyniki badań są sprzeczne. Podczas gdy jedni naukowcy http://www.i-doser.com/binauralsandmood.pdf dowodzą, że dosy "wywołują zmiany nastroju i stanu, w jaki znajduje się osoba słuchająca", działać jak leki przeciwbólowe, inni – jak dr Helane Wahbeh z Oregon Health and Science University http://www.npr.org/templates/story/stor ... t=1&f=1030 twierdzą, że podczas słuchania dosów nie ma żadnej zmiany w aktywności mózgu, nie ma więc możliwości, żeby powodowały zmiany w percepcji i świadomości.
– Co do tego, czy to fizykalnie i biologicznie działa na psychikę czy organizm, można autorytatywnie się wypowiedzieć, gdy ktoś to przebada, o czym nie słyszałem.Najbardziej prawdopodobne dla mnie jest, iż jest to wynalazek marketingowców, by coś nowego sprzedawać. Nawet gdyby tak było i te wrażenia powstawałyby wyłącznie wskutek subiektywnego nastawienia osób, które zakładają słuchawki i poddają się tym dźwiękom, może to uzależniać – podkreśla terapeuta.
Kamil Sipowicz
„Staś Fryczkowski popełnił samobójstwo …palił od kilku miesięcy. Matka Stasia zdecydowała się przerwać milczenie..ku przestrodze.”- Tak wita nas lid jednego z najbardziej poczytnych polskich tygodników. Staś palił marihuanę nałogowo i codziennie. I to palenie było przyczyną jego samobójstwa. Taki jest wydźwięk artykułu. Rodzina, nauczyciele i lekarze nie zauważyli że, palił. Winna za śmierć młodego pięknie się zapowiadającego się chłopca jest ona – zielona roślina.
Współczuje matce Stasia, ale mam wątpliwości co do tej harmonii domu rodzinnego jaki nam prezentuje w wywiadach. Sama w sobie substancja, jakkolwiek by nie była skażona, do czego zaraz przejdę, nie może być przyczyną takiego dramatu jakim jest samobójstwo.
Może być katalizatorem, ale nie można całego odium zrzucać na nią. Wracając do głównego wątku: nie można nie zauważyć, że ktoś pali regularnie dzień i noc marihuanę. Nie wierzę w to, dlatego że „upaloną osobę” widać na kilometr, a zapach marihuany jest bardzo intensywny. To co Staś palił to nie była marihuana, a jeśli już to coś co nazwałbym przez analogię marihuaną metylową. Metylowa marihuana to konopie sztucznie wzmocnione, z ogromną zawartością THC. Konopie zmieszane często z heroina, z eterem, z tłuczonym szkłem, nasycane psychotropami. lub starymi nie sprzedanymi dopalaczami. Taką mieszankę serwują klientom dilerzy, w tym uczniom i studentom.
Szkodliwość metylowej marihuany jest porównywalna do metylowego alkoholu. Około 11 procent młodzieży pali taki towar. Gdyby Polmosy sprzedawały metylową żołądkowo gorzką wódkę, to dawno by je pozamykano. Z marihuaną nie ma tego problemu. Jest nielegalna, poza jakąkolwiek kontrolą jakości. Nie ma banderoli, badań, zezwoleń i akcyzy. Czyste zyski z tych 1,5 tony sprzedawanej co weekend w samej Warszawie metylowej marihuany lądują w kieszeniach mafii i prawdopodobnie kogoś jeszcze, komu być może zależy na tym, żeby nadal była nielegalna. Może tu panu Jakiemu zapali się jakieś światełko w solidarnej mózgownicy ?
Dlaczego marihuana jaką palił kiedyś Barack Obama, Louis Armstrong, czy Steve Jobs a nawet nasz premier nie była taką trucizną jaka jest dziś, dlatego bo 40 lat temu nie dobrały się do niej jeszcze organizacje przestępcze. Dzisiaj zrozumieli to obywatele dwóch stanów USA: Waszyngton i Oregon. Tam w czasie rekordowo tłumnie przeprowadzonego referendum zalegalizowano marihuanę. Nie jest ona już w rękach dilerów. Jest legalna, kontrolowana i nikt nie słyszał o żadnych samobójstwach.
U nas zaś usłyszeliśmy głos wspomnianego już pana posła Patryka Jakiego. Jest to głos nieprzemyślany, histeryczny i tak naprawdę byle jaki. Jaki chce zaostrzyć kary, gdy wiadomo już z doświadczenia takich państw jak USA, Meksyk i stu innych , że polityka represji całkowicie się skompromitowała. Wręcz przeciwnie: doprowadziła do wzrostu zysków mafii, które już sięgają biliony dolarów. Pan Jaki, jak również jego koledzy z Solidarnej Polski nie czytali chyba żadnego na ten temat obiektywnego raportu. Solidarna Polska na wszelkie problemy ma tylko jedną odpowiedz: policja, prokuratura, nocne przesłuchania i więcej więzień. Poza tym powtórzę jeszcze raz panu Ziobrze, panu Jakiemu i pani Kempie. Jeżeli tak wam bardzo zależy na zdrowiu Polaków, czym się tak szczycicie, to apelujcie o prohibicje nie tylko na marihuanę, ale też na alkohol. Z powodu tego narkotyku zaliczanego przez farmakologów obok amfetaminy i kokainy do stymulantów umiera rocznie w Polsce około 25 000 osób.
Zbigniew Hołdys
Świat dragów, alkoholu, to nie jest świat artystów. To jedyne, co w wypowiedzi Kamila Sipowicza uznałem za mylące. Od wielu lat narkotyki są problemem wielkich osiedli, warszawskiego Ursynowa, jednostek wojskowych i więzień, oraz szkół, czyli wielkich skupisk ludzkich na podorędziu. Tam najczęściej można poczuć dym trawy i znaleźć walające się po kątach strzykawki. Na scenie to nadal rzadkość.
Piszę te słowa jako człowiek, który nie ćpa, nie wciąga, nie pali, nie pije alkoholu, nawet łyka szampana w Nowy Rok. Chore? Pewnie tak. Od 25 lat jestem czysty. Ale nie zawsze byłem taki. Był czas, kiedy kopciłem 2 paczki papierosów dziennie, piłem dzień w dzień butelkę wódki, paliłem jointa za jointem i potrafiłem się ślinić na spotkanie z LSD. Całymi miesiącami mój umysł żył w stanie zwichrowania, które dziś nazwałbym praojcem wirtualu, przeniesieniem na drugą stronę lustra, gdzie wszystko wydawało się piękniejsze, łatwiejsze i mniej obowiązkowe. Moja fantazja sięgała wtedy nieokiełznanych rejonów, wywoływałem wojny i pokoje nie wstając od stołu, naprawiałem świat kursując wyłącznie na trasie kanapa-kibel. Jedynym brutalnym realem, była wycieczka do sklepu po kolejną butelkę, a wcześniej skołowanie na nią kasy.
Obywatel kultury alkoholu
Jestem obywatelem kultury alkoholu. Zaczynałem zabawy z diabelskimi substancjami w roku 1965 gdy świat wyglądał inaczej. Nie było mowy o marihuanie, LSD, heroinie, kokainie czy amfetaminie. Kiedy zaczynałem, nie byłem artystą. Byłem zwykłym chłopakiem, który żulikował, hipisował, skakał dobrze w dal i nie umiał jeździć na rowerze. Brzdąkałem na ławce w struny gitary, zakochiwałem się i miałem kumpli z podwórek. Coś ciągnęło mnie w stronę odlotu, ale nie wiedziałem co. Łaziłem tam, gdzie ten odlot czułem przez skórę.
Jako nastolatek piłem z przyszłymi menelami z Muranowa, z których żaden nie był artystą, chyba że mówimy o twórczym talencie do wywoływania bójek. Upijaliśmy się piwem słodowym, niskoprocentowym i smacznym jak cukierek. Sączyliśmy je stojąc pod pomalowaną na zielono drewnianą budką. Dziś takich budek już nie ma więc powiedzenie ,,typ spod budki z piwem" straciło sens. Pod taką budką stało zawsze kilkunastu facetów w różnym wieku, gibali się od rana do wieczora, sączyli piwo, klęli, kłócili się, obejmowali, płakali i wybuchali śmiechem. Niemal zawsze ci sami. Jedynym wkładem artystycznym z mojej strony było nastepujące zdarzenie: namówiłem jednego z kumpli, by w przebraniu w strój więzinny i skuty kajdankami poprosił o piwo. Wszyscy się rozstąpili, raz dwa podjechała milicja, zabrali go. Menele nigdy nie uwierzyły, że był to artystyczny występ. Dumali pół dnia z którego więzienia uciekł.
Dlaczego ludzie lubią alkohol?
Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się dlaczego jedni ludzie lubią alkohol, a inni znoszą go źle psychicznie i fizycznie. Na wycieczkę szkolną musieliśmy zabrać ze sobą parę flaszek wina czy piwa, choćby po to, by złamać zasady i łyknąć wolności. Gdy sporo lat później na wycieczkę pojechała klasa mojego syna, zabrali ze sobą po butelce czystej wódki na łeb. Zworowali się do nieprzytomności. Coś się zmieniło.
Moje przejście na piwo jasne, czyli mocniejsze i mniej smaczne, a potem już na alpagi, czyli obrzydliwe tanie wina z domieszką siarki, które sprzedawano w ciemnych zalakowanych butelkach, było kwestią miesięcy. W naszej grupie uliczników byłem jedynym, który potrafił zaśpiewać piosenki ,,Daleka jest droga do Rio" i ,,Puste koperty" - reszta to byli ludzie spoza świata sztuki, więc miałem pewne prawa. Mogłem nosić długie włosy, choć byli tu też gitowcy, którzy kudłatych tępili żyletkami. W niektórych kręgach musiałem posługiwać się grypserą - specjalną mową, w której powiedzenie ,,posuń się" było najstraszliwszą z obelg. Moi kumple z tamtego czasu skończyli potem w więzieniu, niektórzy wcześnie zmarli, rozwalone wątroby i trzustki, śmiertelne wypadki. Na pewno nie był to świat sztuki, ale miał się okazać w moim życiu wielką inspiracją.
Gdy zacząłem chodzić do liceum tamtejsza sytuacja wkręciła mnie bardzo. Poznałem ludzi rozkochanych w muzyce. Oni nie pili, pili za to inni, w tym cholernie zdolny matematyk i późniejszy wybitny himalaista. My byliśmy outsiderami. Chcieliśmy nosić długie kudły, za co wywalano nas ze szkoły, patrzono na nas krzywym okiem, nie lubiano naszej muzyki, naszych wierszy i rysunków. Ta alienacja bolała bardzo, ale też czyniła nas w naszym odczuciu ludźmi wyższej kategorii. Pewnego dnia w pobliskim domu kultury, gdzie czasami pitoliliśmy, dyrekcja poprosiła nas o posprzątanie sali. Spiliśmy wtedy kilkadziesiąt kieliszków vermuthu, które zostały na stołach. Mnie się to spodobało, to fruwanie w powietrzu jakiego doznałem, kumple jednak rzygali.
Hipis
Gdy miałem niecałe 17 lat zaczepiony na ulicy z powodu długich włosów, związałem się z grupą warszawskich hipisów. Tę grupę opisywał Kamil Sipowicz w swoich książkach, sam zresztą dołączył do niej jakiś czas później. Była to ciekawa mieszanka archetypów ludzkich - używam tego sformułowania celowo. Byliśmy diametralnie różni, choć pragnęliśmy stworzyć jedność duchową i intelektualną. Nie było mowy o piciu alkoholu, gdyż był zakazany jako używka menelska. Nie było to zresztą potrzebne. Medytacje, wsłuchiwanie się w hipnotyczną muzykę, czytanie na głos poezji amerykańskich beatników, przenoszenie duszy w świat nieistniejący i snucie marzeń abstrakcyjnych - to czyniło nasz skwerek pod hotelem Bristol kawałkiem Arizony na planecie Mars. Stanowiliśmy świat artystów w tym sensie, że sztuka była naszym uniwersalnym językiem, ale tylko jeden z nas był początkującym rzeźbiarzem, jeden poetą, a ja grałem na gitarze. Reszta z kilkudziesięcioosobowego plemienia po prostu nie mogła sobie znaleźć miejsca w społeczeństwie.
W tak barwnej grupie zderzyłem się ze środkami odurzającymi. Nie była to marihuana. O niej jedynie słyszeliśmy, nikt jej jeszcze w ręku nie miał. Na spotkaniu w klubie Largactil na warszawskiej Starówce z rąk do rąk krążyła puszka z klejem butapren, jego opary kręciły do nieprzytomności. Bałem się go, niuchnąłem ostrożnie, w ustach zrobiło mi się słodko, poczułem się słabo. Nieprzyjemne uczucie, w drugiej kolejce ominąłem wędrującą puszkę. Wielu się od tego kleju uzależniło. Podobnie działał środek o nazwie TRI, popularny rozpuszczalnik, który miał bardzo silne właściwości narkotyczne. Wystarczyło go niuchnąć dwa razy by wpaść w halucynacje. Dla mnie te odloty nie należały do fajnych i szybko z nich zrezygnowałem, ale innych zadowalały. Stawali się raczej nieobecni niż nakręceni. Opowiadali potem, że było im świetnie, bo nie czuli obecności innych ludzi.
"Medyk"
Po jakimś czasie formuła hipisów się dla mnie wyczerpała. Z idei zostało we mnie sporo do dziś, ale wiedziałem, że muszę iść dalej. Miałem w końcu dopiero 17 lat. Poznałem ludzi ze świata studenckiej kultury zgromadzonych w klubie, ,,Medyk". To był dla mnie szok. Zatopiłem się w koncerty kapel rockowych, słuchałem amerykańskiego folku, odleciałem w sekundę. Mogłem obserwować z bliska aktorów, jazzmanów, zespół Klan i Andrzeja Wajdę. Trzymałem reflektor w teatrze, malowałem plakaty, a inni obok mnie pisali książki. Mój świat wywrócił się do góry nogami. Wszyscy byli starsi ode mnie, wyedukowani, buszowali w świecie kontrkultury, wszystko fermentowało.
W ,,Medyku" alkohol lał się jak Amazonka wprost do naszych gardeł. Każde zarobione pieniądze, bez względu na to kto je zarobił, biegły natychmiast do pobliskiego sklepu, w którym było wszystko. Piliśmy równo, zarówno twórcy jak i widzowie, czy słuchacze, ale największe ilości pochłaniali ci, dla których klub był stworzony: przyszli lekarze. Piliśmy, bo chcieliśmy przełamania barier. alkohol pozwalał wyzbyć się własnych lęków, kompleksów i poczucia wstydu. Kabaretowe improwizacje Jacka Kleyffa z tamtego okresu obracały zakazy cenzury w pył, nagie dziewczyny szalały na scenie w dyskotece i nie było w tym nic wyuzdanego, graliśmy półgodzinne improwizacje gitarowe. Pewnego dnia pobiegliśmy w klasycznym streakingu, czyli nago, ulicami Oczki-Niepodległości-Koszykową. To ostatnie wywołało szok wśród pasażerów przejeżdżającyh tramwajów, ktoś krzyczał ,,gdzie jest milicja?!", a my pytaliśmy sami siebie: dlaczego? Dlaczego człowiek zakazał demonstrowania swojego nagiego ciała? Dlaczego uznał to za nieprzywoite? I dlaczego coś tak śmiesznego, jak krawat, jest szczytem powagi?
marihuana
Czasy się zmieniły. Parę tygodni temu gimnazjalista, syn zaprzyjaźnionego lekarza, przyniósł do domu słabe stopnie. Ojciec się przejął, zapytał o co chodzi. Syn odparł: może to są i słabe stopnie, ale jestem jedynym w szkole, który nie jara trawy. I ojciec odetchnął.
marihuana rosła w mieszkaniu Milo Kurtisa w doniczkach na oknie. Zasiała ją tam mama Milo, wychowana w Aleksandrii, gdzie panowała kultura haszyszu - alkohol był w Egipcie zakazany przez islam, jako substancja krańcowo grzeszna. Pewnego dnia mieszkanie nawiedzili funkcjonariusze, rozejrzeli się, rzucili okiem na doniczki, ,,ale u ciebie zielono" i poszli. Zrywaliśmy liście i wieszaliśmy nad gazem, żeby zakopcić jak najszybciej. Czuliśmy się po niej znacznie lepiej niż po alkoholu. Nie mieliśmy kaca, złych zamiarów, nie rwaliśmy się do bójek, raczej dostawaliśmy głupawki i wybuchaliśmy śmiechem bez powodu.
Ostatni raz paliłem trawę przez wiele miesięcy roku 1976, codziennie. Rosła w ogrodzie znajomego i wysiewała się sama. Jedyna szkoda, jaką poniosłem w tym czasie, to nienajlepsza pamięć do detali z tamtego okresu. Nie o zerwany film chodzi - raczej o zanik ostrych wrażeń. Kilka lat później mój zespół rozsmakował się w trawie i zaczęłiśmy grać mało precyzyjnie. Coś wymykało się z rąk. Zaraz potem nastał czas, kiedy zacząłem się skłaniać ku życiu w całkowitej trzeźwości.
LSD
Raz spróbowałem LSD. Była to piękna podróż, którą wcześniej widziałem tylko w disneyowskim filmie ,,Kolorowe melodie", gdzie klawisze fortepianu tańczyły pod wodą w oceanie. Były to obrazy tak piękne, że zupełnie mnie nie dziwi, iż ludzie tak lgnęli do tego narkotyku. Jego skutek uboczny był jednak taki, że można było wejść na dach i skoczyć w nadziei, że się poleci do Afryki. Ta piękna wycieczka przeraziła mnie, że jest coś, nad czym nie mam jakiejkolwiek kontroli. Tabletkę dostałem od żołnierza ambasady amerykańskiej, walili to równo, codziennie. Bym zapomniał: LSD wynalazł szwajcarski chemik Albert Hofman, który potem zażywał je aż do śmierci w wieku 102 lat.
Dziś uwielbiam życie na trzeźwo. Realne zdarzenia są jak narkotyk, kiedy sięje widzi na ostro. Owszem, są zespoły muzyczne, które nie wejdą do studia bez zaciągnięcia się dymem, tak jak są lekarze, którzy jadą po pijanemu karetką, ale największymi dilerami narkotyków są kibolscy wodzowie.
Na świecie są miliony ludzi, którzy współczesnego świata nie są w stanie zaakceptować na trzeźwo. Jest coraz ciaśniej, coraz trudniej. Gatunek ludzki nie zrodził się w środowisku, które dopadło go w ostatnich latach. Niektórzy skaczą z mostu, inni odkręcają gaz. Lekarze przepisują im straszne ilości prozacu i Xanaxu, aplikują masowo substancje zacierające rzeczywistość, byle tylko pacjent był w stanie poradzić sobie ze światem. Specjalnej różnicy między valium i trawą nie ma. Kiedy policja przechwytuje tonę marihuany, z której można skręcić 3 miliony skrętów, to na pewno nie dla artystów była ta dostawa. Z tej ilości wszyscy polscy pisarze, mararze, aktorzy i muzycy mieliby co jarać przez 50 lat codziennie. Niestetym, te tony ziela, a także amfetaminy, kokainy i heroiny, o których nie zmieściłem tu ani słowa, to środki przetrwania dla milionów ludzi różnych zawodów. To towar dla niewolników. Dla wszystkich, z politykami, żołnierzami, dziennikarzami włącznie.
Co zrobić ze światem, który zmusza cały gatunek ludzki do powolnego i masowego uciekania w narkotyczny wirtual? Światem w którym 300 tysięcy młodych Polaków ma kłopot z prawem, bo zostali namierzeni z ,,niewielką ilością"? Po pierwsze prawo nie nadążyło za światem. Nie nadążyli za nim politycy, którzy nie widzą co się stało z ludzkością i mają tylko swoje średniowieczne opinie. Nie są one w stanie zahamować procesu. Można uczynić tylko dwie rzeczy: pierwsza, jak to pięknie określa Lech Wałęsa, to ,,przywrócić światu wartości, które odbiera mu czysty kapitalizm". Druga - uczynić świat pełnym realnych możliwości samospełnienia młodych. Uczynić życie ciekawszym od virtualu. Zafundowac ludziom edukację i prawo wyboru - wszystko to razem. Narkotyki mogłyby być zupełnie legalne i to wszystkie - mało kto by po nie nie sięgał. Szkoda by mu było czasu.
Maciej Okraszewski
[ external image ]
LUIS ORTIZ
Meksykańska muzyka ludowa w ciągu stu lat przeszła długą drogę - od ballad sławiących patriotyzm do piosenek hołubiących gwałty i dekapitacje.
Choć mało kto kojarzy go poza Meksykiem i Kalifornią, to El Komander jest jedną z największych gwiazd muzyki latynoskiej – na Facebooku śledzi go 11 mln osób, a jego najpopularniejszy teledysk ma prawie 110 mln wyświetleń na YouTubie. Większość piosenek opowiada o miłości, najczęściej nieudanej, chęci posiadania konia i o tym, jak wspaniałe jest życie właściciela walczących kogutów. Ale sławę El Komander zawdzięcza wersom o trochę innym zabarwieniu: „Jesteśmy najlepsi w porywaniu/Z ziomeczkami w kawalkadzie/Zamaskowani, opancerzeni i gotowi/Żeby mordować”.
Movimiento Alterado - Sanguinarios del M1
https://www.youtube.com/watch?v=rzod0gFjHIw
To zwrotka z „Movimiento Alterado” (23 mln wyświetleń na YouTubie), utworu od którego tytułu nazwę wzięło pokolenie będące nową twarzą corrido: tradycyjnej meksykańskiej muzyki ludowej, która w ciągu stu lat odeszła od ballad sławiących patriotyzm do piosenek hołubiących gwałty i dekapitacje.
Piosenki jak telewizja
Na północy Meksyku corrido to tradycyjna muzyka prowincji, w XIX w. zastępująca tamtejszemu chłopstwu media. W balladach śpiewanych do wtóru gitar i akordeonów wokaliści opowiadali nie tylko o zmaganiach życia codziennego, lecz także o ważnych wydarzeniach i postaciach, z reguły kończąc utwór łopatologicznym morałem.
LA CUCARACHA - REVOLUCIÓN MEXICANA
https://www.youtube.com/watch?v=B_27Hi1In6o
Prawdziwe apogeum popularności gatunek zaczął przeżywać podczas rewolucji meksykańskiej 1910-20, kiedy różne strony konfliktu zaczęły wykorzystywać piosenki jako narzędzia propagandy. Najbardziej znane hity miały różne teksty w zależności od sympatii politycznych (żołnierze ze wszystkich oddziałów najbardziej upodobali sobie słynne do dziś „La Cucaracha”). Każdy z liczących się przywódców zlecał pisanie wychwalających go utworów. Pół wieku później taką samą strategię obrali nowi panowie życia i śmierci: lokalni gangsterzy.
Kuloodporna adwokat
Uprawa narkotyków oraz ich przemyt do USA rozwinęły się w tych samych wiejskich regionach Meksyku, gdzie na festynach królowały corridos. Bossowie nowo powstających karteli nie szczędzili pieniędzy na piosenki opisujące ich życie, przedstawiające ich jako hardych, ale honorowych lokalnych Robin Hoodów wyrosłych z biedoty, którzy działają przeciw znienawidzonym władzom i Amerykanom, ale mają w opiece swoich ziomków.
Po tym jak nagrana w 1972 r. piosenka „Przemyt i zdrada” katapultowała zespół Los Tigres del Norte na szczyty popularności (do dziś sprzedali ponad 30 mln płyt i zdobyli 5 nagród Grammy), narcocorridos stały się żelazną częścią repertuaru wszystkich zespołów chcących zdobyć popularność w północnym Meksyku.
Artyści byli gotowi sławić już nie tylko wielkich bossów, ale też osoby z ich otoczenia, np. Silvię Raquenel Villanuevę, znaną ze skutecznego bronienia gangsterów przed sądem. Poświęcono jej m.in. utwór „Kuloodporna adwokat”. Nie okazał się proroczy, bo w 2009 r. zabito ją strzałem w tył głowy.
Los Tigres Del Norte - Contrabando Y Traición (En Vivo)
https://www.youtube.com/watch?v=uFuVcltnCzc
Typowe narcocorridos lubiły niedopowiedzenia i puszczanie oka do słuchaczy. Zamiast śpiewać o kałasznikowach, wokaliści nazywali je „rogami kozła”. Hit „Moje trzy zwierzęta” gwiazd gatunku Los Tucanes de Tijuana w rzeczywistości jest o kokainie, heroinie oraz marihuanie. A piosenka „Kucharz”, o kochającym życie pełną piersią szefie kuchni (w ostatnim wersie pada nawet numer telefonu), jest poświęcona Santiago Mezie, którego uzdolnienia kulinarne sprowadzały się do rozpuszczenia w kwasie 300 ofiar.
Los Tucanes De Tijuana - Mis Tres Animales
https://www.youtube.com/watch?v=WzspSfxW1jM
Granatnik na scenie
Młodzi z pokolenia Movimiento Alterado nie bawią się już w mydlenie oczu. BuKnas de Culiacan, jedna z najważniejszych grup ruchu, na scenę oprócz instrumentów zabiera granatnik. „Z bazuką na ramieniu/Ścinając głowy komu się napatoczy/Jesteśmy żądni krwi i świrnięci/Lubimy mordować” – to pierwsza zwrotka piosenki, w której oprócz Komandera występuje 12 innych wokalistów oraz zespołów. To od tej piosenki wzięła nazwę nowa fala narcocorridos.
El komander - Mafia Nueva
https://www.youtube.com/watch?v=CKRR_r2JxbQ
„Alterado” odnosi się do odmiennego stanu świadomości po kokainie, a biały proszek i luksus to obok okaleczania przeciwników ulubione motywy młodych gwiazd. Odzwierciedlają zmianę w świecie karteli, gdzie powoli znikają starzy bossowie, a ich miejsce zajmuje pokolenie ostentacji wychowane w wielkim dostatku. Synowie Chapo Guzmána (przez ostatnie kilkanaście lat uznawanego za najpotężniejszego gangstera na świecie, dziś oczekującego na proces w USA) są równie aktywni w świecie przestępczym, co w mediach społecznościowych, gdzie obsesyjnie chwalą się autami, pozłacanymi karabinami i udomowionym tygrysem. Komander wychwala ich styl życia w utworze „Nowa mafia”, gdzie śpiewa, że „nie urodził się, żeby być biednym”.
Paktowanie z diabłem
Choć ich piosenki są zabronione w radiu, płyty rozchodzą się w setkach tysięcy egzemplarzy, trasy koncertowe w ojczyźnie oraz w amerykańskich miastach z dużą meksykańską diasporą wyprzedają się na pniu, a sprzedaż wychwalanej przez nich whisky – szczególnie upodobali sobie markę Buchanan – w ciągu ostatnich kilku lat wzrosła o 170 proc., zagrażając tequili. Zostawiają trwały ślad w popkulturze – nie tylko meksykańskiej. W zeszłym roku legenda amerykańskiego gangsta rapu Snoop Dogg zamieścił w internecie wideo, na którym kiwa głową do piosenki BuKnas de Culiacan (tych od granatnika na scenie). Śpiewają w niej, że „są nieśmiertelni, bo paktują z diabłem, więc zmasakrują swoich wrogów”.
BuKnas De Culiacan - Juicio Final 'Video Oficial'
https://www.youtube.com/watch?v=2KRM55D9q50
Wokaliści nowej fali, oskarżani o promowanie przemocy, bronią się, że tylko opisują rzeczywistość, w której dorastali. Rzeczywiście, od kiedy w 2006 r. rząd ogłosił oficjalną wojnę przeciw narkotykom, starcia pochłonęły życie ponad 60 tys. osób, głównie na terenac,h gdzie popularne są narcocorridos. Ofiarami padło wielu muzyków uprawiających gatunek, najczęściej zamordowanych przez gangsterów, którym nie podobały się ich piosenki. Dlatego, mimo pozorów hardości, artyści Movimiento Alterado wolą dmuchać na zimne: właściciel najważniejszej z ich wytwórni płytowych przyznał publicznie, że przed wydaniem piosenek o narcos prosi wcześniej bandytów o akceptację.
Najwyraźniej paktowanie z diabłem zapewnia nieśmiertelność. No chyba że zadrze się z niezadowolonym mecenasem.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/psyloszwajcaria.jpg)
Szwajcaria – jedyne miejsce w Europie z legalną terapią psychodeliczną
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/germancannaclubs.jpg)
Niemiecki ekspert: trudno dostrzec w legalizacji konopi cokolwiek pozytywnego
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/cannaheart.jpg)
Marihuana zwiększa ryzyko rozwoju chorób serca
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/prof._marcin_wojnar.png)
Prof. Marcin Wojnar o alkoholach 0%: Piwo bezalkoholowe podtrzymuje mechanizmy uzależnienia
Coraz więcej osób sięga po piwo bezalkoholowe, wierząc, że to zdrowy wybór. Czy na pewno? Prof. Marcin Wojnar tłumaczy, dlaczego „zerówki” mogą być poważnym zagrożeniem – zapraszamy do przeczytania wywiadu.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/masowiec.jpg)
Masowe ilości kokainy na masowcu. Kucharz w areszcie
Blisko pół tony kokainy o wysokiej czystości przejęły argentyńskie służby na masowcu Ceci w porcie rzecznym San Lorenzo. Do udziału w przemycie przyznał się okrętowy kucharz.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/5514.jpg)
Czy psychodeliki mogą uczynić Cię bardziej moralnym człowiekiem? [Nowe badania 2025]
Czy możliwe jest, że po zażyciu psychodelików stajesz się bardziej empatyczny, troszczysz się o innych ludzi, zwierzęta czy nawet środowisko naturalne? Najnowsze badania opublikowane w Journal of Psychoactive Drugs sugerują, że tak – osoby, które doświadczyły głębokich przeżyć psychodelicznych, wykazują wyższy poziom moralnej ekspansywności, czyli gotowości do rozszerzenia współczucia i troski na coraz szersze kręgi istnienia. Co ciekawe, wzrost ten jest szczególnie silny u osób, które podczas „tripu” przeżyły rozpad ego lub intensywne doświadczenia mistyczne.