Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 161 z 207
  • 1180 / 103 / 0
Bezpieczeństwo ruchu drogowego | Za kółkiem po lekach
msob

[ external image ]
Fot. Anna Lewanska / AG
Spoiler:

Bezpieczeństwo ruchu drogowego | Za kółkiem na dopalaczu
msob

Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Napaleni na miłość
Katarzyna Bielas

Jezusa uważaliśmy za hipisa, wyglądał jak hipis. Rozmowa z Kamilem Sipowiczem, autorem książki "Hipisi w PRL-u

Kilka lat temu byłam w Christianii, słynnej dzielnicy Kopenhagi, przejętej przez hipisów w latach 60. Dziś można zamówić tam sobie wycieczkę z przewodnikiem. Nie wolno robić zdjęć, bo nie zgadzają się mieszkańcy. Ci, których spotkałam, wyglądali dość smętnie.


- A ja byłem w szoku, że pozwalają tam normalnie żyć starym hipisom, neohipisom - domki, ogródki, malują, rzeźbią, sprzedają haszysz w kilkudziesięciu odmianach. Kupiłem trzy bardzo szlachetne odmiany, włożyłem do kieszeni i przywiozłem tutaj. Jeszcze wtedy w Polsce nie wprowadzono tych drakońskich ustaw.

Myślałeś o tym, kim byś był, gdybyś wykonał prawdziwy "drop out", odpadł od społeczeństwa, czyli zrealizował do końca hipisowskie idee?


- Nigdy nie byłem konsekwentnym hipisem, takim jak np. Wojciech Tarzan Michalewski, który opisał swoje życie w "Mistykach i narkomanach". On do końca życia w nic się nie zaangażował, nie uczył się, nie studiował, nie pracował, nie wstąpił do żadnej partii, Kościoła, sekty, żył z dnia na dzień. Szanuję takich ludzi, ale ja bym tak nie mógł.

Dlaczego?

- To nudne i niezgodne z moją definicją hipisa, który musi być otwarty na doświadczenia, musi się zmieniać. Jeśli nie wyjdziesz z roli hipisa, to będziesz znać tylko takich jak ty i policję od tej strony, że cię spałują i odbiorą haszysz.

Kilka lat temu byłem na Goa, w dawnej hipisowskiej mekce znanej z trans party na plażach. Przyjeżdżają tam młodzi z całego świata, tańczą, szaleją, a obok podrygują ci starzy, właściwie starcy z siwymi brodami. To jest żałosne, tak samo jak starzy hipisi w San Francisco, którzy do dziś żyją z żebraniny i datków. Z bycia hipisami zrobili swój zawód, sami siebie traktują jak obiekty muzealne.

Od czego zaczynałeś hipisowanie w PRL-u?


- Od kilku mocnych przeżyć.

Chodziłem do Technikum Mechaniki Precyzyjnej w Warszawie, matka mnie siłą tam posłała, żebym miał zawód. Kiedyś poszliśmy z klasą, w mundurkach, na Starówkę, a tam siedzieli hipisi, zaczęli się z nas śmiać. To był rok 1969, ja czułem się strasznie zawstydzony, bo się z nimi solidaryzowałem, wewnętrznie byłem podobny do nich.

Później natknąłem się w "Perspektywach" na zdjęcie Dzikiego pod jakimś krzyżem, to był słynny artykuł, zdjęcie zrobił Tomek Sikora. Kiedy zobaczyłem, że jest więcej takich ludzi w Polsce, to jakby Duch Święty mnie nawiedził.

Ktoś puścił plotkę, że gówno nosorożca jest halucynogenne, więc to gówno próbowano zdobywać w zoo.

Dzięki kuzynowi udało mi się poznać Dzikiego - Janusza Sławomirskiego, pojechaliśmy do niego do Łodzi. Jego ojciec był piłsudczykiem. Matkę i babcię, m.in. ze względu na sposób ubierania się, brano za Cyganki, być może tak było. Od dziecka krzyczano za nim Rumun, Cygan, doświadczył nietolerancji rówieśników. Czuł się wyalienowany, rzucił studia prawnicze, włóczył się po Polsce. Przyłączył się do hipisów, propagował wśród nich hinduizm i wegetarianizm, na który przeszedł, kiedy miał 12 lat.

Wyglądał niesamowicie, dostałem od niego Bhagawadgitę, świętą księgę hinduizmu, którą nabożnie czytałem. Po tym spotkaniu zmieniłem się - zapuściłem włosy, jakiś znak om na swetrze, koraliki. Z Andrzejem Zuzakiem, późniejszym performerem, z którym chodziłem do podstawówki, założyliśmy grupę hipisów podwórkowych. Postanowiliśmy poznać ojców założycieli - byli starsi, Prorok urodził się w 1946, strasznie nam imponowali. Pojechaliśmy do Krakowa. Wtedy to była wyprawa.

I?

- Poznaliśmy Psa, czyli Ryszarda Terleckiego, dziś dyrektora krakowskiego oddziału IPN. Legendarna postać, wysoki, twarz dziwna, natchniona, ubrany ekstrawagancko, staliśmy z otwartymi ustami, niewiele pamiętam z rozmowy. Jakieś legendy o nim krążyły, np. że ma kontakty z partyzantką południowoamerykańską Tupamaros, co okazało się nieprawdą.

Pies był jedną z głównych postaci w ruchu hipisowskim w Krakowie. Razem z Korą, którą poznałem dopiero kilka lat później, stanowili malowniczą parę. Ojciec Psa Olgierd Terlecki był historykiem i pisarzem, należał do elity intelektualnej Krakowa, po latach okazało się, że był współpracownikiem SB. Mieszkanie Terleckich było otwarte dla hipisów. Pies, jak większość z nas, był wtedy na utrzymaniu rodziców.

Gdzie dalej?

- Do Gawłówka pod Bochnią, do Proroka vel Jonasza, czyli Józefa Pyrza. Był synem prostych chłopów, bardzo uzdolnionym artystycznie, uczył się w szkole plastycznej Kenara w Zakopanem. Jako dziecko nabawił się gruźlicy kości, miał jedną nogę krótszą. Potem studiował historię filozofii na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, wtedy też zaczął hipisować, i to w proroczym stylu, przez co stał się obiektem wyjątkowych szykan ze strony MO i SB. Wtedy rzeźbił jakieś wielkie drewniane piczki, był zaprzyjaźniony z Jerzym Beresiem i próbował trochę jak on, tylko erotycznie. Trzeba to sobie wyobrazić - głęboka komuna, rodzina chłopska, a tu wielki chuj i wielka pizda stoją wyrzeźbione w drewnie i pomalowane. Miała to być jakaś ruchoma instalacja - ciągnięta miała kopulować! On - długie włosy, broda, sam szył sobie szaty z sukna, do dziś je szyje. I nauczał filozofii hipisowskiej, nas też, mówił wiersze, niewiele z tego rozumieliśmy, ale zrobił na nas olbrzymie wrażenie. Żył wtedy z remontowania drewnianych kapliczek. Dziś jest bardzo cenionym rzeźbiarzem we Francji. Przyjaźnił się z Messiaenem.

Przeciw czemu buntowaliście się oprócz mundurków?


- Przeciw zakłamaniu, szkoła była opresyjna, nienawidziliśmy nauczycieli, czepiali się długich włosów, które były dla nich ważniejsze od nauki. Kończąc technikum, mieliśmy po 20 lat, a traktowali nas jak dzieci. Moja rodzina miała poglądy antykomunistyczne, więc też przeciw ustrojowi, społeczeństwu, choć nie wprost. Chcieliśmy odpaść od tej szarej codzienności, od pochodów pierwszomajowych, od ZMS-ów, wszechobecnej milicji, zastraszonych rodziców.

W poemacie "Świder metafizyczny" piszesz o dziadku "burżuju".

- Ojciec matki był przed wojną handlowcem, w czasie okupacji miał sklepy, za komuny nadal handlował szkłem i produktami fryzjerskimi. UB go złapało, ale im uciekł, wyskoczył przez okno. Mimo listów gończych nie złapali go, wrócił do niecnego procederu. Miał na koncie jakieś wynalazki, figuruje w broszurze "Sto wynalazków i ulepszeń Wacława Karola Sikory". Zawsze mówił, że komunizm nie potrwa długo, bo jest nienaturalny. Był wolnym duchem, miał niezarejestrowaną firmę, jeździł pociągami na gapę. Produkty fryzjerskie rozwoził po Polsce, często mu pomagałem, jeździliśmy do Sopotu, Pilawy, wszędzie miał jakieś mety, kobiety, w pewnym sensie prowadził hipisowskie życie.

Matce pochodzenie zaszkodziło.

W jaki sposób?

- Była piękną kobietą, której nazizm i komunizm zmarnowały życie. Najpierw jej matkę rozstrzelali na Pawiaku Niemcy za działalność w AK. W komunie miała duże trudności, żeby dostać się na medycynę - w końcu się udało, ale presja ideologiczna powodowała, że wstydziła się ojca. W czasie okupacji mieli siedmiopokojowe mieszkanie na Górskiego, a skończyła w klitce w bloku na warszawskim Muranowie, pracując jako urzędniczka w obrzydliwym biurze. Na swoje nieszczęście spotkała w Sopocie na molo mojego ojca i z powodu ciąży na trzecim roku rzuciła studia. Była osoba bardzo nerwową. Rozstali się z ojcem, matka źle o nim mówiła, nigdy go nie poznałem. Poznałem zaś jego brata - unickiego biskupa rezydującego w Londynie.

Nie mieliśmy z mamą wspólnego języka. Była nieszczęśliwa. Umarła na raka piersi w wieku 57 lat. Zauważyłem, że wielu hipisów pochodziło z rozbitych rodzin. Sieroty i półsieroty. W Ruchu szukaliśmy jakiegoś duchowego ukojenia.

Niektórzy byli hipisi, z którymi rozmawiałeś, twierdzą, że hipisowanie było walką z komunizmem.

- Nie do końca jest to prawda. W moim wypadku tak nie było, ale w tle to się pojawiało.

Moja matka nie namawiała do oporu, ciągle się bała powrotu stalinizmu. Kiedy pod wpływem kolegów hipisów postanowiłem pójść na ATK, obie z ciotką, matematyczką, która też mnie wychowywała, były przerażone. Do tego stopnia, że ciotka przez znajomości załatwiła mi ułatwione egzaminy na politechnikę, żeby tylko mnie odciągnąć od ATK. Dyrektor szkoły nie chciał przekazać moich papierów na ATK, choć miał obowiązek. Powiedział, że nie pójdę na księdza.

Co pójście na ATK wtedy oznaczało?

- Już na pierwszym wykładzie z logiki jeden z profesorów powiedział: Oj, z dyplomem tej uczelni to żadnej pracy nie dostaniecie. Nawet w szkole nie mógłbym uczyć. To tak jakby celowo załatwić sobie wilczy bilet.

Jednak się uparłem, zdałem egzaminy na historię filozofii. Zależało mi, bo wcześniej studiowali tam koryfeusze ruchu hipisowskiego: Prorok, Jac Jakubowski, Antek Nowacki, Krokodyl. ATK uważana była za uczelnię tolerancyjną, można było mieć długie włosy, mieściła się w Lasku Bielańskim, hipisi lubili przyrodę. Poza tym chroniła przed wojskiem, którego piekielnie się bałem, już w technikum zacząłem sobie załatwiać wariackie papiery. Dziś ATK to Uniwersytet im. Wyszyńskiego.

Ruch hipisowski interesował się religią - rock-opera "Jesus Christ Superstar"...

- Jezusa uważaliśmy za hipisa, wyglądał jak hipis. Były jednak różne nurty. Jedni hipisi starali się czytać księgi święte, inni się z Proroka nabijali, nie chcieli, żeby ich reprezentował, jeszcze inni szli w wygłup, happening.

Buddyzm przyszedł później, kiedy Ruch w Polsce się skończył, a byli hipisi, np. Wojtek Eichelberger, szukali dróg dla siebie na przykład w medytacji zen.

Jeden z hipisowskich zlotów odbył się w czasie pielgrzymki do Częstochowy.

- To był największy i najważniejszy zlot, w 1971 roku, było tam ze dwa tysiące osób. Zorganizowali go Belfegor z Częstochowy i Bizon z Wrocławia. Ponieważ milicja szybko pacyfikowała mniejsze zloty, wymyślono, że ten, dla bezpieczeństwa, zrobi się podczas pielgrzymki. Belfegor załatwił z ojcami paulinami, że w okolicach klasztoru będzie można rozbić miasteczko hipisowskie. Z tych samych powodów zorganizowano potem zlot w pobliżu obozu w Oświęcimiu.

Milicja, która nie chciała atakować pod klasztorem, starała się pacyfikować ludzi, zanim do Częstochowy dotrą. Wyłapywali ich na dworcach i na wylotówkach. Niektórzy, np. słynny Wskazówka z Przemyśla, poprzebierali się w normalne ciuchy i dopiero na zlocie wkładali hipisowskie. Proroka przywieźli jacyś Francuzi w zamkniętym samochodzie. Na tym zlocie byli najważniejsi ludzie z Ruchu, paulini dyskutowali z hipisami, wypytywali. Muzyka, ogniska, jeziorko. Pamiętam, że kąpaliśmy się nago, co trochę przypominało Woodstock. Bogdan Kosiński kręcił film. Milicja nie interweniowała.

Była działalność estradowa, koncerty?


- Nie, do tego potrzebne są pieniądze, sprzęt, prąd itd., a tego nigdy w komunistycznym państwie hipisom by nie dano. Nie było niezależnych organizacji koncertowych, tu nie mógł się żaden Woodstock pojawić. Na wszystko trzeba było mieć milion zezwoleń, tu ubek, tam milicja. Hipisowskie zespoły, takie jak 74 Grupa Biednych, milicja potrafiła - tak zdarzyło się w Ustce - odpowiednio potraktować.

Na zlocie jakieś tam grania na gitarach i na bębnach się odbywały, na tyle, na ile można było to robić bez sprzętu, przed namiotem. Po zlocie pojechaliśmy autostopem do Opola na festiwal polskiej piosenki. Chcieliśmy się zbratać z zespołami, które były trochę do nas podobne, typu Niemen, Breakouci. Milicja od razu nas łapała, ładowała w suki i na komendę albo wywoziła za miasto.

Z milicją w ogóle było na ostro. W 1968 roku hipisi jechali na zlot pod granicę - kwiatki we włosach, napaleni na miłość, "peace, love and harmony", a tu na drodze nasze wojsko w ciężarówkach jedzie na wojnę jako bratnia pomoc dla Czechosłowacji. Hipisi przerażeni, natychmiast ich milicja spacyfikowała, ale szybko puściła - okazało się, że są wśród nich Rosjanie.

Czy można było się schronić, odciąć w komunach w Bieszczadach?

- To było ciężkie życie. Prekursorami byli Piotr Dmyszewicz i Wieńczysław Nowacki z Poznania. Wienio najpierw założył komunę w Zawiści na Opolszczyźnie, praca na plantacjach lnu, potem pojechał w Bieszczady. Nowacki nielegalnie budował chaty na Połoninie Caryńskiej, przyjeżdżali tam hipisi, w późniejszej fazie starał się leczyć narkomanów. Sam nigdy nie brał. Chatka na połoninie, bez prądu, owce wypasał, wolne życie, ludzie przyjeżdżali, zajmowali się zbieractwem. Z jagodziarzami sztama, z innymi freakami z Bieszczad też. Hipisi przez ludność miejscową byli akceptowani. Milicja zwalczała Nowackiego i rodzinę Dmyszewiczów, regularnie palili mu chaty, on ich oskarżał, dawał sprawy do sądu, prowadził z nimi walkę podjazdową. Wienio uważał, że nie należy płacić żadnych podatków. Po latach walki o przetrwanie zaczął działać politycznie, był współzałożycielem Solidarności Rolników Indywidualnych.

A co z innym zagrożeniem, z gitowcami?

- Dzięki hipisom nie stałem się jednym z nich. W 1964 matka otrzymała mieszkanie w Warszawie, w bloku, który stał dokładnie tam, gdzie w 1943 roku na Pawiaku została rozstrzelana jej matka. Dookoła było getto, wszystko zostało zburzone, zostało z pięć domów. W szkole, do której chodziłem, rządzili tzw. pawiacy, chuligani, przerośnięci, bili nauczycieli, wzywano milicję, żeby nauczyciel mógł pójść do domu. W klasie była hierarchia, musiałem się bić. Dawałem sobie radę, bitny byłem, stałem się jednym z nich. Skakaliśmy z tramwajów, wtedy były otwarte, na cycku się jeździło, podwórka, całe dzielnice się biły. Koledzy zaczynali już kraść, chodzić na włamania, matka w pracy, byłem sam, mało brakowało, a zostałbym jakimś bandytą. Na szczęście zafascynowali mnie hipisi, zerwałem kontakty z chuliganami, którzy przekształcili się w gitowców, byli następcami tzw. garowników.

Czyli?

- Garownicy, czyli ci, co kiedyś siedzieli, byli najwyżej w hierarchii. Potem tzw. grypsera została sprzedana - język więzienny, ich obyczaje wyszły na ulice. Trzeba było znać tę grypserę, nawet hipisi musieli ją znać, bo jak coś źle się powiedziało, złego słowa użyło, można było być pobitym lub zgwałconym. Ktoś powiedział "ja, kurwa, coś tam", a to już według ich kodu kwalifikowało, żeby faceta zgwałcić, albo zamiast "przesuń" powiedziało się "posuń", trzeba było uważać. Mnie na dzielnicy nie ruszano, raz tylko byłem pobity przez gitowców.

Co powiedziałeś?


- Że Jimi Hendrix był hipisem.

A oni co myśleli?

- Twierdzili, że nie był.

Jeszcze przez milicję w parku Saskim byłem pobity, miałem wybór - albo tracę długie włosy, albo czeka mnie pałowanie.

Do Zuzaka, do komuny, gdzie mieszkało 15 długo-włosych freaków, w bloku, bez przerwy przyjeżdżała milicja pacyfikować i aresztować.

Z dzisiejszej perspektywy to naiwne - tu komuna, więzienia, a młodzi faceci zabijają się z powodu fryzury.

- Trzeba się w wyobraźni przenieść w tamte czasy, to był system totalitarny i jeżeli człowiek mógł czuć się jakoś wolny, to w wyglądzie.

Włosy to był dobry test na system, który głosił, że jest dla równych i wolnych, a tu drobne odchylenie w wyglądzie i system zaczyna to zwalczać. Dla nas to było wyzwanie, sprawdzian, czy jesteśmy na tyle odważni, mocni, żeby z tymi włosami się przebijać. Był w tym też narcyzm, moda, na Zachodzie muzycy tak wyglądali.

Pamiętam, że zobaczyłem gdzieś ludzi po operacjach mózgu, którzy mieli na głowie tzw. czepce Hipokratesa zrobione z bandaża. Zrobiłem sobie taki, żeby ukryć włosy w szkole, udawałem, że miałem wypadek. Potem okazało się, że ludzie w różnych częściach Polski wpadli na ten sam pomysł.

Długie włosy miały znaczenie symboliczne. Nie ma się co śmiać, to był symbol wolności. Za znaczek "Solidarności" czy opornik też można było później dostać po mordzie, tak jak za polską flagę. Były dokładne przepisy, jak zwalczać Ruch, z jakich paragrafów aresztować, bo przecież nie było paragrafu o włosach.

To z jakich?

- Bzdurnych, np. za kradzieże kwiatów i warzyw z ogródków działkowych, za brak zameldowania. Były próby relegowania ze studiów, żeby zjawisko zdusić, co zresztą się udało. Proroka za pomocą brutalnych prowokacji zmuszono do emigracji, Henio Fotograf dostał paszport pod warunkiem zniszczenia negatywów hipisowskich zdjęć, co niestety zrobił.

SB strasznie męczyły zloty - że spotka się kilkaset ludzi, o których niewiele wiedzą. Żeby się zabezpieczyć, strasznie bili, np. w Chęcinach milicja zrobiła ścieżkę zdrowia, rozpędziła hipisów po lasach. Władzy nie podobało się życie w komunach, to, że hipisi negowali etos pracy. Prorok głosił filozofię bierności - nie pracować, nie iść do wojska, a przecież to był kraj, w którym chodziły jakieś trójki i sprawdzały w kinach, czy uczniowie nie są na wagarach. Ktoś, kto się nie uczył i nie pracował, był przestępcą, był nakaz pracy, obowiązek zameldowania.

Nic o hipisach nie wiedzieli?


- Aż tak to nie, zaskoczyło mnie, że już w pierwszej fazie, w latach 60., SB miała spis hipisów, osoby były często mylone, ale jednak coś mieli. Były próby inwigilacji, przesłuchania, donosiciele. Pamiętam, że potem ciągle się kogoś podejrzewało, stałym tematem było, że kogoś złapali, zamknęli - pewnie tak jak w opozycji - w kółko się o tym gadało. To było chore, hipisowska pseudomartyrologia, ludzie zamiast na filozofii skupiali się na tym, co z nimi zrobiła milicja albo gitowcy.

O inwigilacji wiesz z materiałów IPN, które cytujesz w książce?

- Zacznijmy od tego, że ci z IPN nie chcą dawać żadnych materiałów! Kiedy mój wydawca zgłaszał się do nich, mówili: nie damy, bo w kontekście tej osoby nie pojawia się słowo "hipis". Jakiś absurd, to urzędnik IPN-u decyduje!

Nieliczne materiały, z których korzystałem, dostałem przypadkowo od kogoś, kto je dostał w innym celu. I nie był to Terlecki. Myślałem, że mi pomoże, ale nie. Jestem bardzo rozczarowany. Nie rozumiem IPN-u, działa irracjonalne, jak za komuny, wtedy też jeden dostawał paszport, a inny nie, nie wiadomo dlaczego.

Czego jeszcze chciałeś się dowiedzieć?

- W jaki sposób ten ruch był niszczony. Chodzi nie tylko o donoszenie, nękanie, ale i o to, czy SB maczało palce w rozpowszechnianiu twardych narkotyków. Kasiarz opowiadał, że w pewnym momencie skrzynkami wynoszono morfinę z Polfy, potem tych, co wynosili, aresztowano, dostali spore wyroki, po dwa-trzy lata. Nie wiadomo, o co chodzi, może władza walczyła z morfinizmem, a inna komórka go podsycała.

Wiele osób umarło, przedawkowało.

- Dostęp do twardych narkotyków, pojawienie się tzw. polskiej heroiny zwanej kompotem właściwie ten ruch zdegenerowały. Najpiękniejszy okres to lata 1967-72, ludzie, którzy bywali na późniejszych zlotach, mówili, że wszędzie czuło się zapach wymiocin, wszyscy ćpali i rzygali.

Narkotyki spowodowały, że wizerunek hipisa do dziś to brudas, narkoman, a przecież dla hipisów narkotyki nie były celem samym w sobie.

Jak to tutaj wyglądało?

- Hipisi byli zainteresowani wglądem w rzeczywistość, dotarciem do głębi świadomości.

Eksperymentowaliśmy z różnymi substancjami, nie było w Polsce stricte hipisowskich narkotyków, marihuany, LSD, peyotlu. Rozpoczęliśmy naszą podróż od kleju, czyli TRI, lało się to na szmatkę i inhalowało się, były po tym kosmiczne wizje, pamiętam powiedzenie "Hej, kup se klej". Kleiłem się dwa-trzy razy, nie dostałem szczególnego objawienia. Dowiedziałem się, że to jest strasznie toksyczne, wyżera mózg, przeraziłem się i przestałem.

Mimo że ideologia hipisowska mówiła, żeby nie brać amfetaminy, to polscy hipisi brali. Fermetrazyna i psychedryna, robione na bazie amfetaminy, na początku były bez recepty. Braliś-my to, całe noce filozofowaliśmy, niektórzy całymi tygodniami, nic nie jedli, byli wycieńczeni, z czasem trzeba było mieć recepty, kombinowało się od znajomego lekarza, kradło, nawet włamania do aptek się zdarzały, to było to samo co dzisiejszy speed.

Prorok wtedy rzeźbił wielkie drewniane piczki. Zobaczyłem ruchomą instalację - ciągnięta miała kopulować! Dziś jest cenionym rzeźbiarzem we Francji

Brało się też parkopan, zwany "pastą" lub "parkanem", był to lek na parkinsona, który wywoływał dziwne kilkudniowe halucynacje, człowiek rozmawiał z osobami, których nie było, wydarzały się nieistniejące sytuacje. Pamiętam, że leżałem kiedyś w domu, a do mojej mamy przyszedł wspomniany już Zuzak i powiedział: proszę pani, Kamila porwali gangsterzy, zmusili go do napadu na bank i cały dom jest otoczony milicją.

Nie docierało nic oryginalnego?

- Czasem pojawiali się hipisi z Zachodu z marihu-aną, odbywały się wtedy całe ceremonie, siedziało się w kółku, przekazywało jointa, uniesienie i wielki wzlot, przypominało to palenie fajki pokoju. Słuchaliśmy dużo muzyki, hipisi mieli mistyczny stosunek do muzyki, jeśli ktoś miał adapter i nowe płyty, to wszyscy się u niego spotykali i odlatywali.

Były próby poszukiwania substancji narkotycznych w niewinnych roślinach. Kiedy pojawiła się piosenka "Yellow mellow" Donovana, wszyscy myśleli, że tam chodzi o skórkę banana. Ludzie suszyli ją, ucierali, próbowali palić. Ale oczekiwanych wizji nie było. Później ktoś puścił plotkę, że gówno nosorożca jest halucynogenne, więc to gówno próbowano zdobywać w zoo. Była też wersja z utartą gałką muszkatołową. Były opiaty, efedryna, kodeina, różne wynalazki, brałem szalone ziółka, astmosan, surogaty, nic fajnego. Bardzo rzadko zdarzało się LSD.

Brałeś?

- W Berlinie wschodnim, z piosenkarką Niną Hagen, która przyjeżdżała do hipisów polskich, dobrze ją znałem. To były kilkunastogodzinne halucynacje, fantastyczne. Odbyłem podróż przez archetypy, symbole, przez Daleki Wschód, spotkałem smoki chińskie, japońskie, cały czas ze świadomością, że to jest działanie narkotyku. Mnie marihuana i LSD bardzo pomogły w dociekaniach filozoficznych, mogłem lepiej zrozumieć Kanta, Husserla, Heideggera, o którym pisałem doktorat, pomogły mi też jako artyście. Nigdy nie miałem negatywnych doświadczeń.

Nie zawsze tak jest, można mieć "bad trip".

- Nina Hagen miała wtedy zły trip, śpiewała, krzyczała, jej przyjaciel zamienił się w Jezusa i uratował ją, fragmenty tej wizji są na jej pierwszej płycie "Nina Hagen", którą wydała po wyjeździe na Zachód. Nigdy nie słyszałem, żeby po LSD coś złego się stało, niebezpieczne staje się tylko, jeśli ludzie mają utajoną schizofrenię, może ją wyzwolić.

Znam osobę, której wydawało się, że się pali, chciała skoczyć z okna.

- Można mieć tzw. trip śmierci, ale - moim zdaniem - on per saldo ma pozytywne znaczenie, przecież śmierć nas kiedyś spotka, ta wiedza i strach też mogą mieć pozytywne działanie.

Brałeś w żyłę? Wtedy mówiło się "w kanał".


- Dwa razy i przestałem na zawsze. Byłem na prywatce, gdzie wstrzyknięto mi centymetr morfiny. Miałem zapaść, zacząłem umierać, widziałem czarny tunel, powiedziałem sobie: Boże, jak przeżyję, nigdy więcej nie wezmę do żyły. Tego typu narkotyki nie są hipisowskie, bo nie są twórcze, jeśli podziałają dobrze, dają tylko euforię. Uważam jednak, że tzw. miękkie narkotyki mogą mieć pozytywny wpływ, tępe zakazywanie tylko szkodzi, bo więcej ludzi bierze. Przez delegalizację marihuana jest bardzo złej jakości, mieszana z heroiną i innym świństwem.

Wiesz, jak tragiczne mogą być konsekwencje otwierania tej drogi.

- To skomplikowany problem, któremu towarzyszy histeryczne, nieracjonalne podejście ludzi, którzy się na tym nie znają. Wszystko może być niebezpieczne - seks, samochód, marihuana, wielu ludzi umarło od alkoholu, którego się nie zakazuje.

Co z wolną miłością?


- Wolna miłość za bardzo się w Polsce nie przyjęła, tu większość jest nolens volens wychowywana w katolickim paradygmacie monogamii. Jeżeli jakaś zdrada, to w ukryciu. Ale dziewczyny po raz pierwszy się wtedy wyzwoliły. Kiedyś byłem w Krakowie u jakiejś hipiski, był tam jeden z bardziej znanych hipisów, fizycznie nieciekawy facet. Pamiętam, że podeszła do niego ładna kobieta, powiedziała, że chce się z nim pieprzyć, i poszli to robić obok. Byłem zaszokowany, pierwszy raz coś takiego widziałem. Może to zabrzmi niewiarygodnie, ale ja byłem wtedy niewinnym chłopcem.

Zawsze były kobiety wyzwolone, ale hipisi dali im pole do popisu. Nie było jeszcze AIDS, można się było najwyżej zarazić rzeżączką. Orgii seksualnej, wspólnego seksu jednak nie widziałem.

W twojej książce oprócz Kory nie ma wywiadów z kobietami, najwyżej mówią o nich mężczyźni. Na Zachodzie feminizm przeżywał wtedy rozkwit.

- Nic na to nie poradzę. Dużo kobiet wyjechało, dużo umarło, namierzyłem tylko kilka, ale nie mówiły nic ciekawego. Faceci często też nie, ale było ich więcej, więc mogłem wybierać. Były w ruchu ważne dziewczyny, świadome swej roli, przywódczynie takie jak Kora, Galia, Gracja - mieszka w Holandii, ale podobno już 20 lat temu potwornie zmieszczaniała, więc nawet do niej nie dzwoniłem. To był jednak spaternalizowany ruch, na to wychodzi. U nas feministki zaczęły działać dużo później.

A homoseksualiści? Na Zachodzie już bitnicy, idole hipisów, się ujawniali, Ginsberg, Burroughs. Właśnie wszedł film o Harveyu Milku, aktywiście gejowskim związanym z hipisami.


- U nas tak nie było. Związani z ruchem Niemczyk i Gulla w Krakowie żyli ze sobą, to było wiadomo. Ale tak naprawdę nie pamiętam rozmów na ten temat.

Feminizm, ruch gejowsko-lesbijski, to wszystko weszło do debaty dużo później.

Czy twój stosunek do polityki się nie zmienił? Dalej uważasz, że wszelkie angażowanie się to zdrada?

- Nadal uważam, że używanie politycznych metod do walki z systemem, którego się nie akceptuje, to działanie w ramach i metodami tego systemu. Przyznam jednak, że ostatnio zastanawiałem się, czy nie powinienem zrezygnować z apolitycznego myślenia.

Hipis z definicji nie może działać politycznie, z drugiej strony hipisi amerykańscy, pewne ich odłamy, tzw. Yppisi i Abbie Hoffman, ich działania, performance, happeningi w pewnym momencie stały się polityką, to było łagodne przejście.

Co robili?


- Np. słynne rozrzucanie pieniędzy na nowojorskiej giełdzie. Hipisi niby mieli zwiedzać giełdę, ale w pewnym momencie zaczęli rzucać z góry banknoty, maklerzy rzucili się na nie, akcję częściowo sfinansował Jimi Hendrix.

Albo demonstracja przed Pentagonem - przyszło mnóstwo ludzi i recytowali mantry, żeby Pentagon się uniósł do góry, wielu z nich twierdziło potem, że tak się stało. W Polsce ruch był wycofany, eskapistyczny, nie wchodził w interakcje z systemem.

Skąd w tobie gotowość do zmiany?

- Nie mogę znieść, że w telewizji o ważnych rzeczach rozmawiają tylko politycy z politykami, tak jakby inni nie mieli nic do powiedzenia, politycy zawłaszczyli najważniejsze sprawy - aborcja, eutanazja, stosunki z Kościołem, homoseksualizm, związki partnerskie, feminizm, legalizacja miękkich narkotyków. Gadają o sprawach, o których na ogół nie mają pojęcia, w kółko ci sami, tylko partie się zmieniają. Są zdemoralizowani, nie kierują się ideałami. To jest nie do wytrzymania.

W Polsce nie powstała partia, która reprezentowałaby takich ludzi jak ja. Słyszałem nawet, że po ukazaniu się mojej książki ktoś chciał założyć partię hipisowską!

Dlaczego część byłych hipisów - nie tylko w Polsce - ciągnie do prawicy? Neil Young po wyjściu z narkotyków też zadał się z prawicą, chyba w imię obrony tradycji, i chyba już mu przeszło, bo zdążył pojechać w trasę koncertową pod hasłem krytyki Busha.

- W mojej książce oprócz Terleckiego są Grzegorz Eberhard, Włodek Kuligowski, Prezes - Marek Jusięga, Marek Kuchciński.

Mnie też zawsze się wydawało, że hipisom bliżej do lewicy. Możliwe, że hipisi stają się prawicowcami, bo myślą, że świat wartości - dziś o innym ładunku - pozostał tylko wśród konserwatystów. W Stanach Zjednoczonych za legalizacją marihuany byli często konserwatyści, którzy podeszli do tematu racjonalnie, sprawdzili, że zakazywanie prowadzi do czegoś gorszego.

W Polsce komuna była przeklęta, nawet PPS nie miał szans, może stąd ta prawica.

A Pies, czyli Ryszard Terlecki, polityk PiS, z którym rozmowę zamieściłeś w książce? To twój dawny kolega.


- Nie mogę zrozumieć podłoża jego wewnętrznej zmiany. Mam jednak nadzieję, że nie robi tego z powodów oportunistycznych. W moim odczuciu dwuletnie rządy PiS-u przypominały w atmosferze czasy komunizmu. Szukanie wszędzie wrogów, spisków, podejrzliwość, podsłuchy, prowokacje polityczne połączone z wielką nieudolnością. Gdyby PiS rządził za czasów młodego hipisa Psa, to dawno by go wsadził do pudła.

Hipisi nie przyłączyli się za komuny do opozycji.

- Stykali się, Prorok opowiadał, że spotykał się z Michnikiem, Blumsztajnem, Lityńskim, dyskutowali, ale szli innymi drogami. Hipisi byli za buntem kontrkulturowym.

Mieli inne podejście, nawet inną muzykę. Opozycja słuchała Okudżawy, Wysockiego, a tu ostry rock, narkotyki. Ale hipisi spotykali się ze studentami wyrzuconymi z uniwersytetu w 1968 roku. Pies twierdzi, że wtedy zaraził się polityką. W książce pokazałem osoby styczne, takie jak Lityński - komandos, KOR-owiec, miał zainteresowania kontrkulturowe, bywał w słynnej komunie na Cyganeczki, do dziś słucha rocka.

Jak działała komuna, co się tam działo?

- Komuna na warszawskiej Sadybie, w willi na ulicy Cyganeczki, miała trzech założycieli. Psychologa Marka Zwolińskiego - dziś pracuje jako psycholog, Balubę - Marka Liberskiego, dziś fotografika i podróżnika, oraz Pastora - Piotra Buldeskiego. Hipisi mieszkali tam, malowali, grali muzykę, jeden z pokoi nazywał się nawet kopulatorium! Psycholog na początku lat 70. przekazał willę na Cyganeczki tzw. Twórcom. Oni wbrew biernej postawie hipisów byli pełni wiary w możliwości zmiany, tworzenia nowej rzeczywistości w zastanym systemie. Wśród Twórców byli m.in. Jac - Jacek Jakubowski, późniejszy założyciel Szkolnych Ośrodków Socjoterapii, tzw. SOS-ów, i Choj, Mirek Chojecki, założyciel NOW-ej, działacz KOR-u. Z Twórcami związani byli też późniejsi znani psychoterapeuci: Wojciech Eichelberger, Zbigniew Praszkier, Marek Liciński, oraz wspomniany już Jaś Lityński, Janusz Weiss i Jacek Kleyff z kabaretu Salon Niezależnych. Twórcy najpierw mieszkali w komunie na ulicy Słupeckiej, potem na Cyganeczki. Interesowała ich przede wszystkim nowoczesna psychologia, psychoterapia i psychiatria humanistyczna. W komunie Twórców na Cyganeczki działały warsztaty i seminaria psychoterapeutyczne, eksperymenty parateatralne. Czerpano z sytuacjonistów francuskich, pojawiały się halucynogeny i alkohol.

Z idei hipisowskich, o których mówisz, najmniej chyba znany jest ten imperatyw zmiany siebie, wiara w nieustaloną tożsamość zawarte w twojej definicji hipisa.

- Ken Kesey mówił, że hipis musi zmieniać role, zakosztować świata, nawet przebrać się w garnitur, pracować w firmie.

Robiłeś tak?


- Pracowałem wielokrotnie jako robotnik, w Niemczech w fabryce szamponu i w Osram, po 20 godzin na dobę. Po pracy sam sprzątałem halę. Nie mając prawa jazdy, jeździłem ciężarówką na budowach, spadła mi sztaba na palec, raz mi nie zapłacono za miesiąc, doświadczyłem dziwnych sytuacji w życiu.

Pewnie też dla pieniędzy to robiłeś, nie tylko dla rozwoju.


- Tak, żeby pomóc matce chorej na raka, żeby kupić mieszkanie i móc zamieszkać z powrotem z moim synem, żeby żyć. Mogłem powiedzieć, że mam wszystko w dupie, i leżeć w łóżku. W Berlinie miałem stypendium naukowe, z którego sam zrezygnowałem, bo mnie demoralizowało. Systemy socjalne są niebezpieczne, wielu moich kolegów w Szwecji czy Norwegii żyje z socjalu, zawsze się o to z nimi kłóciłem.

Ludzie odnajdują się w rolach, potrzebują tego.


- Ja też potrzebuję, ale wiem, że tożsamość to złudzenie, teraz jestem np. autorem książki o hipisach. Przedtem byłem studentem, robotnikiem, dziennikarzem, didżejem, redaktorem naczelnym "Maksa", menedżerem Maanamu Nie wiem, kim jeszcze będę.

Człowiek nie jest przedmiotem, musi się zmieniać. Przez 2 tys. lat stałe role były potrzebne społeczeństwu, bo ono wolno się rozwijało. Ale czasy się zmieniły, w dzisiejszym postmodernistycznym informatyczno-genetycznym świecie tacy ludzie jak ja, jak hipisi, powinni się doskonale odnaleźć. To są czasy, w których bez przerwy musisz zmieniać rolę, zawód, człowiek nie musi być na całe życie skazany na bycie szewcem albo urzędnikiem.

Teraz hipisi w kulturze to retro, jak w filmie "Mamma mia", albo obiekt krytyki, obwiniania. Co sądzisz o Houellebecqu, autorze "Cząstek elementarnych", krytyku kontrkultury?

- Houellebecq pokazuje, że hipizm rodziców skończył się neoliberalnym społeczeństwem dzieci, gdzie promiskuityzm przeplata się z depresją. Ale co można zamiast tego zaproponować: konserwatywne lub totalitarne rządy, którym ludzie oddadzą część swej wolności? Komu? PiS-owi albo SLD?

Jeśli ruch hipisowski się zdegenerował, to dlatego, że ludzie swojej wolności nie ograniczyli odpowiedzialnością, a sami hipisi zapomnieli, że wśród ich własnych haseł było też dążenie do harmonii. Hipisi byli ludźmi, którzy eksperymentowali z własną wolnością, i niektórych ta wolność zaprowadziła być może nie tam, dokąd trzeba. Dlatego w mojej książce jest tak wiele historii tragicznych: wiele śmierci od narkotyków, samobójstw.

Dlaczego po tylu latach napisałeś "Hipisów w PRL-u"?


- Przeczytałem pracę doktorską pewnego młodego człowieka o hipisach i doznałem szoku. To był obraz hipisów widziany z perspektywy SB, ale nie napisał tego były milicjant, tylko naukowiec, dzisiaj! Pracę obronił, nikt mu najwyraźniej nie zwrócił uwagi na subiektywizm jego dzieła.

Zdałem sobie sprawę, jak naiwni są młodzi ludzie. Sięgają tylko do źródeł pisanych, które pochodzą z prasy reżimowej i dokumentacji esbecko-milicyjnej, traktują je jako obiektywne źródła. Powiedziałem sobie: nie, tak nie może być.

A gdy Magdalena Środa zapytała mnie zdziwiona: to byli w Polsce jacyś hipisi? - to dolała oliwy do ognia.

Może tak jest i z innymi pracami, badaniami.


- Właśnie. Pewne rzeczy w historii mogą być całkowicie pomijane. Jeżeli ten chłopak tak pisze o hipisach, to może ktoś kiedyś pisał w ten sposób o starożytności czy średniowieczu. Historia to prawdopodobnie jedno wielkie przekłamanie, gigantyczna redukcja.

Ojciec mojego wydawcy należał w latach 60. do grupy polskich maoistów, było w niej kilkadziesiąt osób, rozrzucali ulotki, zatrzymano go i poszedł do więzienia na 4,5 roku. Słyszał ktoś o tym? Pisał? Świat składa się z różnych prądów, ruchów, sytuacji, grup. Ale historię się kastruje. Pewne rzeczy przechodzą, a inne nie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Londyński klub może polec na froncie walki z narkotykami
Julian Kania

[ external image ]

Starcie światowych tendencji w polityce narkotykowej ma właśnie swoją lokalną odsłonę w Londynie. Śmierć dwóch nastolatków może doprowadzić do zamknięcia legendarnego klubu Fabric.

Najwięksi brytyjscy organizatorzy wydarzeń na scenie muzyki klubowej ogłosili wczoraj, że w Londynie odbędą się trzy imprezy, z których dochody przekażą klubowi Fabric. Lokal wpadł w tarapaty 6 września, gdy rada londyńskiej dzielnicy Islington cofnęła mu licencję i klub zamknięto.

Ostra reakcja władz spowodowana była śmiercią dwóch osiemnastolatków, którzy przedawkowali narkotyki na terenie klubu. Rada dzielnicy oskarżyła właścicieli Fabric o tolerowanie zakazanych używek. W reakcji klub rozpoczął zbiórkę funduszy, które mają pokryć koszty batalii sądowej - jak dotąd udało się zebrać 245 tys. funtów, szacuje się, że potrzeba 500 tys.

Przez kilkanaście lat działalności klub urósł do rangi najważniejszego w Wielkiej Brytanii i jednego z najsławniejszych na świecie. Od 15 lat wydaje także serie miksów didżejskich, a od 2013 r. pod jego auspicjami działa wytwórnia muzyczna Houndstooth.

Khan stawia na nocną ekonomię

Dwa lata temu Fabric uniknął o włos cofnięcia licencji. Powodem była śmierć czterech osób w latach 2011-2014, które były pod wpływem narkotyków. Władze dzielnicy próbowały wówczas narzucić drakońskie środki ostrożności. Ochrona przed klubem miała sprawdzać klientów za pomocą wyszkolonych psów, a ich dokumenty miały być skanowane. Fabric wygrał apelację i obostrzeń nie wprowadzono.

Część londyńczyków, zwłaszcza regularnych bywalców tamtejszych klubów, nie podziela jednak punitywnego zapału władz dzielnicy. Po stronie Fabric opowiedział się nawet burmistrz Sadiq Khan, który stawia na rozwój nocnej ekonomii. Metropolia, jako jedno ze światowych centrów clubbingu, zarabia na niej krocie. Według grupy badawczej TBR stolica wypracowuje samodzielnie 40 proc. krajowych dochodów z nocnej ekonomii, do której zalicza się także działające po zmroku restauracje, bary czy hotele. Scena klubowa Londynu jest świetną reklamą przyciągającą nie tylko fanów muzyki, ale i takich, którzy wiedzą, że będą się tam mogli dobrze zabawić.

[ external image ]

"Przez ostatnie osiem lat stolica straciła 50 proc. klubów nocnych i 40 proc. sal koncertowych. Musimy zatrzymać ten spadek, jeśli Londyn ma zachować status całodobowego miasta z nocnym życiem na światowym poziomie" - napisał burmistrz na Facebooku. Dzięki jego staraniom w brytyjskiej stolicy wystartowały już nocne kursy metra. Ogłosił też niedawno nabór na "nocnego burmistrza", idąc w ślady kilkunastu europejskich miast mających już takie stanowiska, wśród których przoduje Amsterdam.

Nowa polityka narkotykowa

Coraz więcej ludzi widzi w klubach muzycznych dochodową gałąź gospodarki. Zamknięcie Fabric w czasie, kiedy liberalizuje się podejście władz i mieszkańców Londynu do kultury klubowej, rośnie więc do rangi symbolu konserwatywnej kontrrewolucji.

Władze Islington wpisują się w międzynarodową politykę bezwzględnej wojny z narkotykami. Robią to jednak w czasie, gdy coraz więcej krajów i organizacji porzuca bezwzględne zakazy na rzecz strategii redukcji szkód, godzącej się z faktem, że delegalizacja używek ich nie wyeliminuje. W konsekwencji zmienia się cel polityki narkotykowej: z wyrugowania zjawiska w całości do zmniejszania jego negatywnych skutków.

Awangardą nowej polityki narkotykowej jest Portugalia. Wraz z redukcją szkód wprowadzono tam w 2001 r. dekryminalizację posiadania wszystkich narkotyków na własny użytek. Policja wciąż ściga dilerów i przemytników, lecz kiedy przyłapie osobę z działką heroiny, konfiskuje ją, a delikwenta odsyła przed tzw. komisję odwodzenia. Jej zadaniem jest ocena, czy przyłapany robił to rekreacyjnie, czy jest uzależniony i potrzebuje wsparcia. Komisja opowiada o niebezpieczeństwach nielegalnych substancji i zachęca do przerwania ich stosowania.

[ external image ]

W ramach redukcji szkód Instytut ds. Narkotyków i Uzależnień (IDT) prowadzi także systematyczną prewencję. Ma ona uzmysłowić potencjalnym użytkownikom, czyli przede wszystkim nastolatkom, ewentualne konsekwencje stosowania zakazanych używek. Z kolei do uzależnionych IDT kieruje konkretną pomoc, jak skierowane do heroinistów programy wymiany igieł, terapii substytucyjnej metadonem i kampanię informacyjną o niebezpieczeństwach dożylnego przyjmowania heroiny. Dzięki niej od 2001 r. w Portugalii stale maleje liczba nowych zakażeń HIV, co jest największym sukcesem nowej polityki narkotykowej. Wśród nich IDT wymienia także spadek konsumpcji w grupie najmłodszych badanych (13-18 lat) i zatrzymanie konsumpcji heroiny na poziomie z 2001 r. Przeczy to lękom sprzed dekryminalizacji, jakoby prowadziła do epidemii narkomanii.

Redukcja szkód w praktyce


Władze Islington nie mogą jednak przejść do porządku dziennego nad śmiercią klubowiczów. Ale jak pisze w artykule dla "Krytyki Politycznej" Katarzyna Malinowska-Sempruch, dyrektorka Międzynarodowego Programu Polityki Narkotykowej z Open Society Institute "myślenie życzeniowe pod hasłem 'Świat bez narkotyków' nie może być podstawą polityki państwa. Marnujemy publiczne pieniądze i przyczyniamy się do ludzkich dramatów, z uporem maniaka, trwając przy polityce wymuszania abstynencji, zamiast myśleć o skutecznej redukcji szkód".

Londyńczycy mogliby wzorem Portugalczyków postawić na edukację i zachęcać użytkowników do zachowania podstawowych środków ostrożności: wiedzy na temat tego, co i ile biorą, regularnego nawadniania, unikania wycieńczenia i przegrzania wielogodzinną zabawą oraz przede wszystkim niezażywania za dużo. Wolontariusze mogliby patrolować okolice klubów, ostrzegając imprezowiczów przed niechcianymi konsekwencjami i radząc, jak bawić się bezpiecznie. Mogliby też rozwieszać plakaty ostrzegające przed wyjątkowo szkodliwymi substancjami, trafiającymi co jakiś czas na czarny rynek. Oczywiście najlepiej w porozumieniu z właścicielami klubów, bo - jak twierdzi Sadiq Khan - "żadna organizacja nie rozwiąże tych problemów samodzielnie".
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Słoń-heroinista po odwyku wróci do lasu
mar, PAP

Słoń, karmiony przez przemytników bananami z heroiną, z powrotem trafi do naturalnego środowiska po zakończeniu terapii odwykowej metadonem - podał w czwartek chiński dziennik "China Daily".
"Wielki Brat", jak nazwano słonia, żył sobie spokojnie w swoim stadzie w pobliżu chińsko-birmańskiej granicy w prowincji Yunnan. W 2005 roku schwytali go nielegalni handlarze. Żeby prowadził stado tam, gdzie chcieli, karmili go bananami z heroiną - pisze gazeta.

Handlarzy złapano, kiedy usiłowali sprzedać "Wielkiego Brata", który do tej pory popadł w nałóg i zaczął stanowić niebezpieczeństwo dla ludzi, którzy odmawiali mu narkotyku - napisała gazeta, powołując się na policję.

Szalejące z narkotykowego głodu zwierzę przewieziono na leczenie do specjalnego parku w prowincji Hainan, gdzie "Wielkiego Brata" regularnie kąpano, masowano i podawano mu metadon.

Czysty i wyleczony z nałogu Wielki Brat wkrótce wróci "do domu" - pisze "China Daily".
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Monopol ośrodków
Jacek Charmast*

[ external image ]

Przez dwie dekady powszechne w Europie sposoby leczenia narkomanów: terapia ambulatoryjna, substytucyjna, grupy Anonimowych Narkomanów były w Polsce na marginesie. A wszystko za sprawą medialnej kariery Marka Kotańskiego, który w 1978 r. powołał pierwszy ośrodek terapeutyczny w Głoskowie i zaczął leczyć metodą społeczności terapeutycznej

Metoda społeczności terapeutycznej, skojarzona z zasadą tzw. drug free treatment [leczenie bez używania leków, inaczej - abstynencyjne], była i jest dla wielu uzależnionych metodą skuteczną. Jednak założono kiedyś błędnie, że jest dobra dla wszystkich. I tak do ośrodków od początku ich istnienia kierowano ramię w ramię osoby z dwudziestoletnim stażem kompociarskim i młodzież palącą skręty.

Dopiero od kilku lat powoli pojawiają się pozostałe formy pomocy. Powoli, bo ośrodki nie dają się zepchnąć z pozycji hegemona. Nadal trafia do nich 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na leczenie, a w niektórych regionach blisko 90 proc. To przedstawiciele społeczności terapeutycznych decydują dziś, kto może, a kto nie może zostać terapeutą, planują lokalne strategie przeciwdziałania narkomanii, kierują organizacjami pomocowymi.

Lata 70. Narkomania dla propagandy


U schyłku dekady gierkowskiej pojawiła się kontrkultura hipisowska, a wraz z nią narkotyki. W kilku miastach w Polsce narkomania stała się zauważalna. Problem upolityczniono - władza o narkomanii bądź pozwalała mówić, bądź zakazywała, w zależności od tego, jak można ją było wykorzystać propagandowo. Przemilczano ją jako zjawisko niemające racji bytu w demokracji ludowej. Albo wykorzystywano jako straszak - "oto następstwo ulegania zachodnim obyczajom". Gdy w gdańskiej stoczni ruszył marsz wolnościowy, nazywany przez obrońców starego porządku procesem anarchizacji życia społecznego, "szalejącą narkomanię" nagłośniono, dając do zrozumienia, że jest ona częścią tego procesu.

W 1978 r. młody psycholog oddziału dla uzależnionych przy szpitalu psychiatrycznym w Garwolinie Marek Kotański przeczytał książkę Kazimierza Jankowskiego "Mój Shambala". Rzecz dotyczyła powstałej w latach 50. w Ameryce organizacji Synanon, która jako pierwsza na świecie skutecznie zaczęła leczyć narkomanów. Ich nowatorstwo polegało na zestawieniu elementów metody społeczności terapeutycznej z niezależną wspólnotą prowadzącą razem gospodarstwo domowe, farmę czy osadę. Spoiwem amerykańskich wspólnot była religia, tu zaś została nim potrzeba wyzwolenia z narkotyków i alkoholu. Od początku metoda Synanonu kontestowała wszelką farmakologię, przyjmując duchowość jako jedyne źródło siły w walce z nałogiem.

Marek Kotański zaraził "synanonizmem" niemal wszystkich kolegów z zespołu terapeutycznego, a także pacjentów. Tylko jak zrealizować "niemedyczną" ideę w warunkach szpitala? Ktoś rzuca pomysł Głoskowa - utworzenia ośrodka dla narkomanów w niedaleko położonym, zapuszczonym dworku. Dom formalnie należał do szpitala - jego władze zaaprobowały projekt. Ośrodek nazwano Synanonem, lecz wkrótce pojawiła się nowa nazwa - Monar. Nie oznaczała nic, przyjęto ją ze względu na brzmienie.

Dom Monaru w Głoskowie stał się pierwszą społecznością terapeutyczną dla narkomanów we wschodniej Europie i jedną z pierwszych w Europie w ogóle.

Lata 80. Jak nie sięgnie dna, nie wyzdrowieje

W czasie karnawału "Solidarności" polska narkomania weszła w nowy etap. W Gdańsku w warunkach domowych po raz pierwszy wyprodukowano "kompot", zwany też polską heroiną. Stosunkowo prosta technologia i tani surowiec - słoma makowa - sprawiły, że "kompot" zdominował polską scenę narkotykową. Wakacyjnym narkotykiem było preparowane na poczekaniu mleko makowe zbierane nocą z licznych wtedy upraw maku. Ruch hipisowski wszedł w stadium schyłkowe, ale na parę lat złapał nowy narybek spośród masowo jeżdżącej po kraju młodzieży. Festiwale muzyki, bunt, wolność, alkohol i narkotyki - tak wyglądały wakacje '81 dla wielu dzisiejszych czterdziestoparolatków.

W tym czasie Marek Kotański z przychylnością władz i silnym poparciem społecznym rozwinął głośną propagandę antynarkotykową, a Monar zarejestrowano jako stowarzyszenie. Stan wojenny tylko na chwilę zastopował inicjatywę. Władza potrzebowała autentycznego i apolitycznego lidera młodzieżowego, by pokazać, że nie wszyscy się od niej odwrócili. Flirt z reżimem, pokazywanie się w bojkotowanej telewizji spowodowały żywiołowy rozwój ośrodków opartych na pomyśle z Głoskowa.

Nastąpił także wysyp ambulatoriów - tzw. punktów konsultacyjnych. Ich zadaniem jako placówek miejskich było dostarczanie "wiejskim" ośrodkom klienteli. Większość z nich nie próbowała nawet samodzielnie leczyć. Emancypacja nastąpiła dopiero pod koniec lat 90. Dziś prawie wszystkie przekształciły się w poradnie uzależnień, każda z własnym programem terapeutycznym.

W ośrodkach większość kadry stanowili tzw. neofici - uzdrowieni narkomani. Do dzisiaj stanowią blisko połowę terapeutów. To społeczność poprzez głosowanie decydowała o tym, czy dany absolwent może zostać terapeutą. Kandydat na terapeutę spoza ośrodka musiał odbyć staż. Polegał on na parotygodniowym uczestnictwie w życiu ośrodka - pobudka, gimnastyka, spotkania społeczności, praca, nocleg na wspólnych salach, a nawet kary za złamanie regulaminu. Weryfikacja kończyła się - tak jak w przypadku neofitów - dyskusją i głosowaniem.

System, którego zręby wtedy zbudowano, oparto na koncepcji, że motywacja do zdrowienia pojawia się tylko wtedy, kiedy delikwent sięgnie dna. Wkrótce normą stały się naruszenia praw i godności pacjentów.

Doktryna "sięgnięcia dna" sprawiła, że wielu rodziców zachęconych przez terapeutów wyrzucało uzależnione dziecko z domu, by "nabrało motywacji" do leczenia np. na dworcu. Grupy terapeutyczne dla rodzin osób uzależnionych do dzisiaj kładą nacisk na wspieranie uczestników w dojrzewaniu do tej właśnie decyzji lub w pogodzeniu się z nią.

Inna nieśmiertelna zasada: "klient nigdy nie ma racji". To terapeuta wie najlepiej, co jest dobre dla klienta, narkomana nie ma co słuchać - chce pójść po linii najmniejszego oporu.

Przekazy profilaktyczne z tamtych czasów straszyły społeczeństwo zielonkawym chłopcem tonącym w makówce. Bazowano na zasadzie: "o narkotykach można mówić źle, albo wcale". Hasła, aktualne zresztą do dzisiaj, głosiły: wszystkie narkotyki zabijają, narkomanem zostajesz po pierwszym zażyciu, nie ma miękkich narkotyków, narkoman umiera przed czterdziestką. Pogadanki w szkołach prowadzili często neofici, którzy na własnym przykładzie pokazywali, jakim piekłem jest zejście na złą drogę.

Prasa podawała za terapeutami wyssane z palca dane - mówiono o setkach tysięcy uzależnionych. Dopiero ostatnio ośrodki badawcze informują o przekroczeniu 100 tysięcy. Wówczas była to liczba zapewne dziesięć razy mniejsza.

Lata 90. Rekordowy wysyp pacjentów


W czasach przemian ustrojowych społeczności terapeutyczne powoływał, kto chciał i gdzie chciał. Znany jest przypadek rodziny spod Radomia, która otworzyła ośrodek w budynku, który miał dopiero fundamenty. Gdy trzymani w stodole pacjenci jako darmowa siła robocza doprowadzili budowę do końca, rodzina działalność zamknęła.

Polska stała się światowym potentatem w zakresie produkcji amfetaminy. Sięgnęły po nią tysiące małolatów, a w Warszawie dodatkowo po kolejną nowość, heroinę "brown sugar". Pojawiły się narkotyki dyskotekowe - tabletki ekstazy z dystrybucją na telefon. Narkotykami zainteresowały się dobrze ubrane dzieciaki. 1998 r. to rekordowy wysyp pacjentów w placówkach terapeutycznych.

Lata 90. to w Europie skuteczna batalia z AIDS. Epidemia przeorała obowiązujące dotąd stereotypy. System pomocowy rozbudowano o sieć tzw. programów redukcji szkód, w których ważna stała się jakość życia uzależnionego bez względu na to, czy porzucił narkotyki, czy nie. Proces ten o Polskę ledwie się otarł, bo też epidemia AIDS bardzo nas nie dotknęła.

W roku 1992 w Warszawie ruszył pierwszy program substytucyjny oferujący uzależnionym od opiatów (np. od heroiny) stały dostęp do metadonu - substancji, która nie powoduje odurzenia, ale znosi objawy odstawienia narkotyku. Do dzisiaj podobnych programów przybyło niewiele, ok. piętnastu. Budziły i nadal budzą niechęć jako rzekomo podtrzymujące uzależnienie. Pod względem dostępności do substytucji Polska jest na przedostatnim miejscu w Europie.

Rozdawnictwo sterylnych igieł i strzykawek nie budziło już tyle kontrowersji. Traktowano je zresztą jako narzędzie rekrutacji pacjentów do ośrodków. Prewencja zakażeń wirusami HIV, HBV, HCV miała znaczenie drugorzędne. Programy redukcji szkód przestały się rozwijać w drugiej połowie dekady.

W 1998 r. po reformie służby zdrowia niemal wszystkie placówki organizacji pozarządowych przekształciły się w ZOZ-y. W ośrodkach i poradniach pojawili się na stałe lekarze.

Ostatnie dziewięć lat


Jeszcze w poprzednim dziesięcioleciu powołano przy Ministerstwie Zdrowia Krajowe Biuro ds. Przeciwdziałania Narkomanii, które rozpoczęło mozolny proces naprawy systemu pomocy i dostosowania go do potrzeb i europejskich standardów. Pojawiły się strategie krajowe, pierwsze badania epidemiologiczne.

Modernizacyjna rola Krajowego Biura jest bardzo trudna, stare stowarzyszenia pomocowe nie chcą reform. Gdy powstawał projekt zmiany prawa, dzięki któremu w 2005 r. umożliwiono organizacjom pozarządowym prowadzenie leczenia substytucyjnego, Monar, największe polskie stowarzyszenie, zapobiegawczo zapisał w statucie, że nie będzie stosować żadnych leków. W ten sposób priorytetowa strategia przeciwdziałania narkomanii została utrącona. I to przez potencjalnie największego realizatora.

Krajowy Program Przeciwdziałania Narkomanii na lata 2006-10 zakładał objęcie leczeniem substytucyjnym 20 proc. narkomanów opiatowych. Niestety, już dziś wiemy, że poniesie klęskę, nawet 5-proc. dostępność będzie trudna do osiągnięcia. W Gdańsku, gdzie politykę narkotykową kreują wyłącznie przedstawiciele społeczności terapeutycznych, nie ma ani jednego programu. Całe Pomorze w obszarze terapii jest drug free.

W 2000 r. w życie weszła nowelizacja prawa narkotykowego, które stało się jednym z najbardziej restrykcyjnych w Europie. Z ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii wykreślono ustęp art. 48, ustęp czwarty, który chronił przed więzieniem osoby posiadające niewielkie ilości narkotyku, na "własny użytek". Więzienia zapełniły się młodymi ludźmi, przeważnie uzależnionymi. Większość terapeutów z organizacji narkotykowych nie stanęła w ich obronie. I tak jest do dziś.

Chętnych do leczenia w ośrodkach jest coraz mniej. Starszy klient nie ma ochoty na ośrodkowy survival. Młodszy wybiera leczenie ambulatoryjne, na ogół jest bliżej domu. Opiatowcy domagają się natomiast leczenia substytucyjnego, w ich przypadku bardziej skutecznego.

Bez rozgłosu pojawił się w Polsce ruch Anonimowych Narkomanów, z roku na rok jest coraz liczniejszy. Codziennie w Warszawie odbywa się jakiś mityng. Najczęściej przy salach parafialnych. A nawet przy poradniach - ale oczywiście tych, które nie należą do starych stowarzyszeń.

* Jacek Charmast jest Przewodniczącym Komitetu Sterującego Polskiej Sieci ds. Polityki Narkotykowej
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Dania. Kopenhaga. Christianshavn. Dzielnica hippisów
redPor

Dla jednych było to miejsce prawdziwej Wolności, Miłości, Demokracji, Równości i Braterstwa, dla innych - siedlisko dekadencji, przestępczości, narkomanii, rozpusty i zła
Latem 1971 roku przewrócili płot na rogu Prinsessegade i Refshalevej w kopenhaskiej dzielnicy Christianshavn, opodal budynku dziś nazywanego szarym gmachem. Wtedy budynek nie miał nazwy, bo kto by nadawał imiona opuszczonym powojskowym ruderom. Armia wyszła z baraków dwa lata wcześniej, rozległy teren starych koszar zdążył porosnąć zielskiem, więc się utarło, że ci, którzy pierwsi obalili płot, szukali kawałka zieleni i terenów zabaw dla dzieci.

Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Kanada. Narkotyki obniżają poziom testosteronu u mężczyzn
PAP

Mężczyźni powinni pomyśleć dwa razy zanim sięgną po narkotyki, zarówno ze względu na szkodliwość uzależnienia, jak i uboczne efekty leczenia. Badania wykazały że terapia metadonem obniża poziom testosteronu do takiego, jak u kobiet.

Takie rezultaty otrzymali w swoich analizach badacze z kanadyjskiego uniwersytetu McMaster w Hamilton. Całość badań opisali w najnowszym wydaniu pisma "Scientific Reports".

Jak podaje Uniwersytet McMaster w swoim komunikacie, poziom testosteronu u mężczyzn korzystających z terapii metadonowej spada nawet o 75 proc. w porównaniu z mężczyznami z grupy kontrolnej, nieuzależnionymi od opioidów.

Rezultaty tak dużego spadku poziomu testosteronu to m.in. zmęczenie, wahania nastroju i oczywiście zaburzenia erekcji. Stąd zalecenie dla lekarzy, by rozważyli zastosowanie w takich przypadkach, dodatkowo, hormonalnej terapii zastępczej.

Dlatego też dr Zena Samaan, główna prowadząca projektu badawczego podkreśliła w komunikacie McMaster, że "lekarze powinni przepisywać pacjentom najniższe możliwe w danym leczeniu dawki opioidów - w tym metadonu - aby zminimalizować spadek poziomu testosteronu". Tym bardziej, że wcześniejsze uzależnienie od opioidów i tak już może obniżyć poziom testosteronu.

O ile przed kanadyjskim badaniem środowisko lekarskie wiedziało o występowaniu negatywnych dla poziomu hormonów skutków, jednak nikt nie był świadom skali ich występowania. Według danych badaczy z McMaster problem dotyczy ok. jednej piątej mężczyzn korzystających z terapii metadonowej. Przy czym, aby uzmysłowić skalę niekorzystnych dla mężczyzn zmian w trakcie kuracji, autorzy badania podkreślili, że kiedy zaczęli analizować rezultaty badań poziomu testosteronu, musieli sprawdzić cały przebieg analiz, ponieważ wyniki wskazywały, iż są to wyniki próbek pobranych od kobiet.

Podobnych negatywnych skutków opioidów dla poziomu testosteronu nie zauważono u kobiet.

Kanada jest szczególnym krajem do prowadzenia takich badań, a ich rezultaty trafiają do relatywnie dużej grupy osób - Kanada jest drugim na świecie krajem pod względem używania opioidów. Jednym z olbrzymich problemów jest często spotykane wśród rdzennych mieszkańców Kanady uzależnienie od oxycontinu, leku służącego do uśmierzania bólu. Przyczyny tego uzależnienia są z reguły społeczne - poziom życia w wielu rezerwatach jest niski, perspektywy zmian - niewielkie, zaś po dziesiątkach lat agresywnej polityki wynaradawiania Indian i Inuitów w tzw. residential schools, przykościelnych szkołach z internatem, do których przymusowo wysyłano dzieci, społeczności te zostały oderwane od swoich tradycji kulturowych, których niczym nie daje się zastąpić.

Z Toronto Anna Lach
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Były senator skazany za namawianie kobiet do zażywania kokainy!
pap, kol
Karę 10,5 tys. zł grzywny wymierzył warszawski sąd byłemu senatorowi Krzysztofowi Piesiewiczowi w sprawie dotyczącej posiadania narkotyków oraz nakłaniania do ich zażycia kobiet, które potem go szantażowały

[ external image ]
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
[ external image ]

Kolejna książka z serii „Bez Tajemnic”. Wybitny neurobiolog profesor Vetulani barwnie i rzeczowo opowiada w niej o badaniach nad leczniczym zastosowaniem marihuany i o jej wpływie na nasz organizm.
Spoiler:
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Marek Raczkowski: Z mojego życia zniknęła kokaina
Łukasz Grzesiczak

[ external image ]
Fot. MICHAŁ ŁEPECKI

Znowu jestem nieustannie trzeźwym człowiekiem, a na trzeźwo ciężko się tworzy. Rozmowa z rysownikiem Markiem Raczkowskim.

Łukasz Grzesiczak: Na końcu pana najnowszej książki zatytułowanej "Książka, którą napisałem, żeby mieć na odwyk" znalazła się adnotacja, że jest to powieść i fikcja literacka, a jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń, osób jest przypadkowe. Dlaczego?

Marek Raczkowski: Muszę to zobaczyć, nawet nie wiedziałem, że coś takiego tam jest. [Cisza, Marek Raczkowski kartkuje swoją książkę]. Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że w PDF-ie, który dostałem do autoryzacji, nie było tego zdania ani nikt ze mną tego nie konsultował. Kompletnie zgłupiałem w tym momencie.

To trochę brzmi jak żart, ale to chyba jest formułka, która ma pozwolić uniknąć podejrzeń, że jak powiem "moja żona", to moja żona się zdenerwuje... To bez sensu, przecież to jest pod moim nazwiskiem.

Ta książka to prawda czy artystyczna prowokacja?


- Przy poprzedniej, zatytułowanej "Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki", padło to samo pytanie. To, że spędziłem ostatni miesiąc na odwyku, a wcześniej miałem wylew - to prawda. Wcześniejszą książkę napisałem w atmosferze samozachwytu i poczucia absolutnej bezkarności. To była książka o moim rozpustnym trybie życia, który doprowadził mnie w krótkim czasie do wylewu. Lekarze moje szanse na przeżycie oceniali na 50 procent. Na szczęście wyszedłem z tego całkowicie zdrowy, bez żadnych dolegliwości. Dlatego ten temat pojawił się jako wiodący w nowej książce, co kompletnie pokrzyżowało jej pierwotne założenia. Tekstu miało być dwa razy więcej. Za to jest dużo rysunków, co byłoby dla mnie wielkim darem, gdybym był miłośnikiem własnej twórczości.

Wrócił pan do twórczości?


- Powoli wracam. Było mi potwornie trudno cokolwiek zrobić. Jakiś okres po wylewie nie rysowałem, po prostu wszyscy dali mi wolne i jakoś się z tego wykaraskałem. Nie byłem w stanie wpaść na żaden pomysł. Dlatego, że zniknęły z mojego życia używki, których używałem ochoczo i które dawały mi power. Nie ma co ukrywać, że chodzi o kokainę. Tak wyglądała ostatnia dekada mojego życia. Teraz muszę być takim artystą, jakim byłem wcześniej, bo przecież też bez używek kiedyś funkcjonowałem. Znowu jestem nieustannie trzeźwym człowiekiem, a na trzeźwo ciężko się tworzy.

Ten problem minął?


- Powoli mija. Wszyscy mi przepowiadają, że może to trwać rok. Jak w filmie "Miś", w którym bohater chce dostać paszport i słyszy: "Nowy paszport po zniszczeniu starego? To rok". Tak samo się mówi, kiedy człowiek traci kogoś bliskiego. Ten rok jest jakąś miarą tego cierpienia, ja już mam prawie pół roku za sobą.

Wcześniejsza książka ukazała się w wydawnictwie Czerwone i Czarne, ta w bielskim Pascalu. Dlaczego zmienił pan wydawcę?


- Mnie tamta książka kosztowała bardzo dużo, bo straciłem intratne posady w reklamie. Byłem związany na stałe z pewną instytucją finansową, która uznała, że mój wizerunek jest nie do zniesienia dla tak szacownej instytucji, a pieniądze za książkę były bardzo słabe.

Narkotyki i dziwki, teraz odwyk. Co będzie później?

- Wszyscy przepowiadają, że znowu narkotyki i dziwki, ale po miesiącu wykładów i terapii wiem, że wcale tak nie musi być. Trzeba cały czas odkładać ten powrót.

A plany wydawnicze?

- Skupiam się na pracy dla "Przekroju", który znowu zacznie się ukazywać.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 161 z 207
NarkoMemy dodaj swój
[mem]
Newsy
[img]
Szympansy biesiadują? Sfilmowano je, gdy dzieliły się owocami zawierającymi alkohol

Ludzie od dawna spożywają alkohol i od tysiącleci odgrywa on rolę we wzmacnianiu więzi społecznych. Nowe badania wskazują, że nasi najbliżsi krewni – szympansy – mogą wykorzystywać alkohol w podobnym celu. Po raz pierwszy udało się sfilmować szympansy, które dzielą się sfermentowanymi owocami, w których stwierdzono obecność alkoholu.

[img]
Przemycają narkotyki w ciałach żywych jałówek. Eksport bydła z Meksyku do USA kwitnie

Meksykańskie kartele wykorzystują żywe bydło do przemycania narkotyków przez granicę USA. Narkotyki zaszywają wewnątrz zwierząt.

[img]
Ulubiona muzyka uruchamia układ opioidowy mózgu

Słuchając ulubionej muzyki odczuwamy przyjemność, niejednokrotnie wiąże się to z przeżywaniem różnych emocji. Teraz, dzięki pracy naukowców z fińskiego Uniwersytetu w Turku dowiadujemy się, w jaki sposób muzyka na nas działa. Uczeni puszczali ochotnikom ich ulubioną muzykę, badając jednocześnie ich mózgi za pomocą pozytonowej tomografii emisyjnej (PET). Okazało się, że ulubione dźwięki aktywują układ opioidowy mózgu.