Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 159 z 207
  • 1180 / 103 / 0
Śmiertelne przypadki wątroby
Rozmawiał Sławomir Zagórski

Kobiety wolą umrzeć, niż przyznać się, że piją - mówi dr med. Andrzej Gietka w rozmowie ze Sławomirem Zagórskim


Sławomir Zagórski: I mamy majówkę. Jeśli pogoda dopisze, czeka nas grill, no i alkohol. Jeśli nie dopisze, piwa, wina i wódki też z pewnością pójdzie więcej. Kilka najbliższych dni to ciężki czas dla naszych wątrób.

Dr med. Andrzej Gietka*: Raczej tak, choć proszę pamiętać, że wątroba znacznie gorzej znosi stałe niż sporadyczne picie. Jeśli więc ktoś wypije więcej akurat w czasie majówki, ale na co dzień raczej stroni od alkoholu, jego wątroba to zniesie.

Zawsze wydawało mi się, że nasz organizm lepiej toleruje jeden-dwa kieliszki alkoholu dziennie niż kilkudniową abstynencję, a potem porządne upicie się.

- To błędne przekonanie. Dla wątroby nie ma nic gorszego niż stałe, codzienne podtruwanie, może nie jednym, ale już dwoma czy trzema kieliszkami. Ludziom wydaje się, że ten narząd ma cudowne wręcz zdolności regeneracyjne i można bezkarnie go niszczyć latami. Otóż tak nie jest. Osoby pijące mniej, ale za to stale, nie mogą zrozumieć, dlaczego to oni dorobili się alkoholowej choroby wątroby, a nie np. pan Ziutek z naprzeciwka, który pije na umór, ale robi to 2-3 razy w miesiącu.

Miałem pacjentkę, żonę dyplomaty, która po dziesięciu latach picia dwóch-trzech kieliszków wina dziennie całkowicie zniszczyła sobie wątrobę. Ta kobieta nigdy się nie upiła, nie była uzależniona, nie czuła, by miała jakikolwiek problem ze zdrowiem. Ot, przebywając w pewnym kraju, gdzie zwyczajowo spożywa się wino, piła go do obiadu, do kolacji, i tyle. Uratowaliśmy ją, robiąc przeszczep. Dziś ma się dobrze, ale alkoholu już nie tyka.

Tak duża wrażliwość na alkohol to chyba rzadkość? W końcu nawet kardiolodzy namawiają na codzienne picie wina.

- Rzeczywiście, alkohol w małych dawkach korzystnie wpływa na serce, ale i kardiolodzy podkreślają, że kobiety powinny znacznie bardziej z nim uważać niż mężczyźni. Ludzie zapominają, że różnica między płciami nie sprowadza się wyłącznie do anatomii czy mentalności i że nasze narządy też pracują nieco inaczej. I o ile organizm kobiecy jako całość jest silniejszy od organizmu mężczyzny - widać to chociażby po długości życia - o tyle wątroba jest wyraźnie słabą stroną płci pięknej. Ocenia się, że jej odporność na alkohol jest aż pięciokrotnie niższa. I dlatego jeśli np. małżeństwo pije po równo, żona może dostać marskości, a mąż być całkowicie zdrowy. Zdarza się, że na moim oddziale z powodu alkoholowej choroby wątroby umierają bardzo młode, ledwie 25-letnie kobiety. U mężczyzn poważne problemy zaczynają się zwykle dopiero po czterdziestce. W przypadku kobiet często wystarcza cztery-pięć lat regularnego picia, by alkohol zniszczył wątrobę, mężczyźni wytrzymują 20 lat i więcej.

Skąd aż tak wielka różnica?

- To efekt różnic genetycznych. Kobiety wytwarzają mniej przerabiających alkohol enzymów, ich siła działania jest też słabsza.

Ponadto kobiety łatwiej uzależniają się, nie tylko zresztą od alkoholu. Trudniej im się rozstać z nałogiem. Piją inaczej niż mężczyźni. My potrzebujemy towarzystwa, a panie często piją w samotności. Co gorsza, trudniej godzą się ze swoim uzależnieniem, wypierają ten fakt do granic absurdu.

Miałem pacjentkę, która leżała już w kilkunastu szpitalach z nawrotowymi ciężkimi żółtaczkami, niewydolnością wątroby, wodobrzuszem. Trafiała do nas na granicy życia i śmierci - raz, drugi, trzeci. Za każdym razem mówiłem jej, że ma chorobę alkoholową. Zapierała się, że nie pije. Mąż i dzieci to potwierdzały. W końcu za czwartym czy piątym pobytem stwierdziła: "Panie doktorze, skoro pan wciąż o tej chorobie mówi, to chociaż nie piję, pójdę na tę kurację odwykową". Nie znam jej dalszych losów, bo obraziła się na mnie śmiertelnie.

Niedawno leczyłem też chorą, która ewidentnie miała zniszczoną wątrobę przez alkohol, ale utrzymywała, że w ogóle nie sięga do kieliszka. Zaprosiłem panią psycholog z nadzieją, że to od niej wyciągnie. Nic z tego. Psycholog powiedziała, że niektóre kobiety wolą umrzeć, niż przyznać się, że piją.

Spożycie alkoholu w Polsce stale rośnie. W roku 1995 wypijaliśmy 6,47 l czystego alkoholu na głowę, w 2007 r. już 9,21 l. Dostrzega pan, że chorują coraz młodsi?

- Nie dostrzegam najazdu młodych, śmiertelnie chorych, choć i takie przypadki obserwuję. Nierzadko lądują tu całe rodziny. Kładzie się np. śmiertelnie chora matka, obok leży śmiertelnie chory ojciec. Mają trzyletnie dziecko, które przyprowadza pijany teść.

Większość chorych, niestety, umiera. Marskość wątroby [zastąpienie jej prawidłowych struktur przez zwłókniałą tkankę], a zwłaszcza marskość alkoholowa, jest czymś nieodwracalnym. Nie wystarczy więc np. nie pić przez rok, by potem móc wrócić do alkoholu. Jeśli ktoś ma poważne objawy choroby alkoholowej, w zasadzie powinien być abstynentem do końca życia. A ponieważ to bardzo trudne, więc ci pacjenci do nas wracają. Rekordziści nawet po kilkanaście razy, aż wreszcie za którymś razem umierają.

W Polsce przez ostatnie 20 lat sporo osób przerzuciło się z wódki na piwo czy wino, choć nadal wlewamy w siebie sporo mocnego alkoholu (w 2007 r. stanowił on 32,6 proc. spożycia). Wątroba bardziej nie lubi wódki niż piwa?


- Skądże znowu. Dla wątroby nie ma żadnego znaczenia, czy pijemy wódkę, wino, czy piwo. Liczy się wyłącznie ilość alkoholu i częstotliwość picia. Dla żołądka, nerek jest różnica, a dla wątroby nie. Niestety, ta prawda mało do kogo dociera. Mam umierających chorych, którzy nigdy nie tknęli wódki. Pili np. wino.

Przeważnie zresztą, jak pytam chorego, czy pije alkohol, pada odpowiedź, że nie. A potem okazuje się, że rzeczywiście nie pije wódki i wina, za to piwo wlewa w siebie litrami. Nie wiem, skąd się to bierze, ale piwo w przekonaniu ogromnej liczby Polaków nie jest w ogóle alkoholem. Jeden z moich chorych, wybitny informatyk, twierdził, że alkoholu nie używa, ale ponieważ nie lubi ani coli, ani fanty, więc na co dzień pragnienie gasi piwem. I w swoim głębokim przekonaniu, bystrego, inteligentnego faceta, jest niemal abstynentem. Gdyby lubił colę, piłby colę, ale ponieważ jej nie lubi, pije piwo.

Inny obrazek. Przychodzi do mnie pacjentka i mówi:

- Ja w ogóle nie lubię alkoholu. Nie znoszę ani wina, ani wódki.

- A piwo?

- Nie znoszę też piwa. No, chyba że pan myśli o drinkach, bo drinki to ja bardzo lubię. Ale panie doktorze, w tym drinku to najwięcej jest soku. I my zawsze z koleżankami w pracy pijemy drinki. Bo wiadomo, że kobieta nie powinna pić alkoholu, ale my tam głównie lejemy sok.

Z badań wynika, że zaledwie 6 proc. Polaków lekarze pytają o ilość wypijanego alkoholu. Mnie się to zdarzyło tylko raz w życiu.


- Mało tego, że się nie pyta, to jeszcze w wielu przypadkach lekarz krępuje się powiedzieć, że źródłem kłopotów chorego jest alkohol. A już szczególnie, jeśli problem dotyczy wybitnego prawnika, lekarza, dziennikarza. "Panie mecenasie, pan ma jakąś toksyczną chorobę wątroby. Nie mam pojęcia, co to może być. To chyba w wyniku leków" - mówią lekarze.

Taka delikatność jest zabójcza dla pacjenta. Jeśli chory nie wie, że ma chorobę alkoholową, i pije nadal, umrze.

Ja zawsze mówię wprost, niezależnie od tego, czy to czołówka palestry, czy znany polityk. Odeszło zbyt wielu moich przyjaciół - prawników, lekarzy w wieku 40-50 lat, a także ludzi pana profesji - by cokolwiek tu ukrywać. Niestety, wielu z tych, którzy nie żyją, nie usłyszało w porę prawdy z ust kolegów.

Spośród osób dotkniętych alkoholową chorobą wątroby stosunkowo źle rokują właśnie osoby z cenzusem - prawnicy, księża. Księżom łatwiej przyznać się do najgorszych wad, niż do tego, że piją.

Znam ludzi, którzy nie wylewają za kołnierz, a jednak są bardzo twórczy, produktywni.


- Zgoda. Tylko że to potwierdzające regułę wyjątki. Jeden z wybitnych polskich intelektualistów zawsze pił potwornie dużo i do końca - sędziwego, zresztą, wieku - zachował niezwykłą sprawność umysłu. A Churchill ze swoją whisky? Wielu moich pacjentów przywołuje Churchilla.

Proszę jednak pamiętać, że alkohol to trucizna nie tylko dla wątroby, ale także serca, mózgu, układu odpornościowego. Choroba alkoholowa pustoszy intelektualnie większość ludzi. Szanse uratowania tych chorych są niewielkie, a koszty społeczne ich nałogu i leczenia gigantyczne.

Nie tylko my zresztą się z tym borykamy, ale np. w Szwecji udało się skłonić część obywateli, by pili przede wszystkim w weekendy. Jednak Francuzi nadal piją codziennie. Dlatego też mają bardzo wielu chorych z marskością wątroby.

Część moich znajomych przyznaje się, że pije w zasadzie codziennie. Pracują, dobrze funkcjonują. Czy to znaczy, że oni są uzależnieni? A do tego rozchorują się na wątrobę?


- Granica między tzw. bezpiecznym piciem a fizycznym i psychicznym uzależnieniem bywa często trudna do uchwycenia. Jeden z niezwykle bliskich mi ludzi, wybitny polski intelektualista, przekonywał mnie, że z pewnością nie jest uzależniony. "To spróbuj nie pić przez miesiąc i zobaczysz" - zaproponowałem. Spróbował. Nie pił, ale okazało się, że nie jest w stanie zasnąć. Jeśli człowiek nie jest w stanie zasnąć bez dwóch-trzech butelek piwa dziennie, to jak to inaczej określić niż uzależnienie?

Nie twierdzę, że on musi zapaść na chorobę wątroby. Nie każdy człowiek - proszę to wyraźnie podkreślić! - nie każdy człowiek uzależniony od alkoholu ma lub będzie miał chorą wątrobę. Niektórzy mają zdumiewającą odporność, piją latami i nic.

To działa też w drugą stronę. Można umrzeć na alkoholową chorobę wątroby i wcale nie trzeba być uzależnionym od alkoholu.

Jedynym ratunkiem przy całkowicie zniszczonej wątrobie jest przeszczep. Ludziom, którzy zachorowali z powodu alkoholu, przeszczepów chyba się nie wykonuje?

- Wykonuje, ale tylko wtedy, gdy są "czyści" od co najmniej sześciu miesięcy i gdy jest duża szansa, że nie wrócą do nałogu i nie zniszczą sobie drugiej wątroby.

Wątrób dramatycznie brakuje i w Polsce, i za granicą. Dlatego musimy z wielkim namysłem kwalifikować ewentualnych biorców. I, niestety, mimo najszczerszych chęci, nie jesteśmy w stanie w 100 proc. przewidzieć, kto lepiej rokuje w kwestii uzależnienia. Osobiście uważam, że większe szanse mają ludzie otoczeni rodziną i mający pracę. Ale niektóre koleżanki z oddziału uważają, że jestem bez serca, głosując chętniej na osobą zatrudnioną niż bezrobotną.

Trochę mi pan popsuł apetyt na wino i piwo w czasie tej majówki.


- Pocieszę więc pana, przypominając niektóre jego zalety. Alkohol poprawia nastrój, ułatwia kontakty towarzyskie, zmniejsza napięcie i stres, aktywizuje bardzo ludzi w starszym wieku. Alkohol generalnie nie jest wynaturzeniem. Jeśli jednak korzystamy z niego w nadmiarze - a to się zdarza bardzo wielu z nas - wywołuje po prostu kosmiczne szkody.

*Dr med. Andrzej Gietka jest ordynatorem Oddziału Chorób Wewnętrznych i Hepatologii Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Przyjemny narkotyk zysku
Marek Górlikowski

Perspektywa zarobku powoduje silne podekscytowanie i przyjemne doznania emocjonalne. To odbiera ludziom zdrowy rozsądek, przestają się zastanawiać, czy kilkanaście procent stopy zwrotu na lokacie rocznie jest w ogóle możliwe - mówi psycholog ekonomii, prof. Tomasz Zaleśkiewicz


[ external image ]
FOT. DANIEL STANISZEWSKI / AGENCJA GAZETAKraków, klient Amber Gold pod zamkniętym oddziałem firmy.

Marek Górlikowski: Czy tylko chciwość spowodowała, że ludzie mimo ostrzeżeń mediów, analityków zainwestowali tysiące złotych w takich parabankach jak Amber Gold czy Finroyal?

Prof. Tomasz Zaleśkiewicz: Myślę, że zadziałało tu kilka czynników razem. Pierwszy z nich i najważniejszy to brak wiedzy. Niewiedza, mimo że media, a także Komisja Nadzoru Finansowego, podawały informacje, które co najmniej powinny wzbudzić podejrzenia u potencjalnych klientów. Szczerze mówiąc, jestem pewien, że gdyby zrobić badanie wśród klientów parabanków czy piramid finansowych i zadać im proste pytanie: czy to jest bank, czy to nie jest bank, to zaryzykowałbym stwierdzenie, że spora część badanych, jeśli nie większość, nie miałaby pojęcia, że to nie jest bank sensu stricte, tylko instytucja, która wykonuje podobne operacje.

A wiemy, kim są ci klienci, były takie badania?

- Nie było, stąd nie znam profilu demograficznego tych klientów. Z tego, co widzę w telewizji, to w dużej mierze ludzie starsi, dlatego nie jestem w stanie określić na 100 procent, jaka to grupa społeczna. Ale jaka by nie była, wydaje mi się, że większość z nich nie wie, komu powierza pieniądze, a co gorsze nie wie, co będzie się z nimi działo i w jaki sposób się nimi obraca.

Na ich obronę powiem, że rynki finansowe z mylącymi się analitykami, niezrozumiałymi dla większości ludzi produktami typu fundusze hedgingowe czy off shore, są idealnym obszarem dla oszustów takich jak parabanki czy piramidy finansowe.


- Być może, ale wszystkie badania, które przeprowadzano, by sprawdzić, jaką wiedzę mają Polacy jeśli chodzi o ekonomię czy rynki finansowe, wykazały, że to wiedza na bardzo niskim poziomie. W porównaniu z ludźmi z Europy Zachodniej badania wykazały, że nasza świadomość ekonomiczna jest bardzo niska. Kiedyś komentowałem badania, które zlecił Deutsche Bank na temat emerytur i ubezpieczeń emerytalnych. Badano reprezentatywną grupę Polaków. Proszę sobie wyobrazić, że 80 procent nie potrafiło rozszyfrować skrótu IKE, czyli Indywidualnego Konta Emerytalnego, więc ludzie nie maja pojęcia o elementarnych kwestiach, które ich dotyczą w sposób bezpośredni, czyli emerytur, a co dopiero mówić o nowych produktach finansowych, których pojawia się bardzo dużo. Mimo że ludzie nie mają o nich wiedzy, chcą zarobić więcej niż na normalnej lokacie w banku. Podejmują więc decyzję, która oczywiście jest mocno nieracjonalna, bo nie mają podstaw, by taka była. Ich decyzje oparte są na emocjach. Dlatego ulegają reklamie parabanków. A do tego np. w ofercie Amber Gold mówiącej o zyskach pojawia się magiczne słowo "gwarancja". Nie znam ludzi z branży organizującej parabanki, ale myślę, że przynajmniej na poziomie intuicji potrafią dobrze zrozumieć, jak działa psychika, jak działa motywacja w podejmowaniu decyzji. Bez tego trudno by im było zachęcić ludzi do inwestowania.

ZŁOTO

Piramida finansowa Rosji - firma MMM stworzyła nawet w kampanii reklamowej postać typowego ich klienta, Lonii Gołubkowa, i się opłaciło. Udało się oszukać na początku lat 90. od 2 do 5 mln Rosjan i zgarnąć 1,5 mln dolarów. Czy reklama nie jest jednym z głównych narzędzi piramid finansowych?

- Bez wątpienia. Parabanki mają reklamy na wysokim poziomie. Amber Gold miał bardzo profesjonalną kampanię i to zarówno na billboardach, jak też jeśli chodzi o budowanie wizerunku w mediach.

Jest jednym z głównych sponsorów filmu Andrzeja Wajdy ''Wałęsa''. Sponsorował też przedsięwzięcia gminy Gdańsk.

- Tak, to wszystko ma pokazywać, że Amber Gold to bardzo solidna firma, taka, której można zaufać, a do tego ma złoto. Bez problemów z takim wizerunkiem można klientom mówić o ''gwarancji''. Kiedy ludzie słyszą, że coś jest zagwarantowane, to zyskują poczucie bezpieczeństwa. A wtedy automatycznie spada świadomość, że taka transakcja może być obarczona jakimś ryzykiem, że można stracić. W związku z tym nie ma motywacji, by tę instytucję badać, zdobywać informacje na jej temat.

https://www.youtube.com/watch?v=rkKAP0xCMoY
Jedna z reklam rosyjskiej piramidy MMM.

Ale chyba magicznym słowem jest też ''złoto'', szczególnie w czasach obecnego kryzysu? No i rzeczywiście jego cena rośnie.


- Tak, to kolejny czynnik. Cena złota rośnie, od kiedy zaczął się kryzys. To typowe zachowanie - kiedy ludzie słyszą o kryzysie w finansach, przestają ufać pieniądzom, których wartość może spaść, a zaczynają szukać bardziej namacalnych sposobów inwestowania, jak sztabki złota. Bogatsi inwestorzy sami kupują złoto, ale dla przeciętnego zjadacza chleba to jest niedostępne. Nie bardzo wie, jak ma się do tego zabrać, jak prywatnie kupić cenny kruszec. W tym momencie pojawia się Amber Gold albo inny parabank, który wszystko za nich załatwia, a do tego informuje, że pieniądze są lokowane w złocie, czyli w czymś pewnym w niepewnych czasach kryzysu.

NARKOTYK

Ale firma jest niepewna! Dlaczego ryzykujemy nasze pieniądze? Czy to tylko chciwość sprawia, że postępujemy nieracjonalnie?


- Postępujemy tak, bo w grę wchodzą bardzo silne emocje. Od lat psychologowie próbują się dowiedzieć, co dzieje się w mózgu człowieka, który wie, że może zarobić pieniądze. Gdy pojawi się perspektywa dużego zarobku, w mózgu bardzo silnie aktywują się ośrodki związane z doświadczaniem nagrody i akceptacji. Oczekiwanie na zysk jest bardzo przyjemne. Jedno z badań wykazało, że kiedy ludzie wiedzą, że mogą zarobić pieniądze, reagują bardzo podobnie jak wtedy, gdy zażyją narkotyk. Perspektywa zarobku powoduje silne podekscytowanie, bardzo głębokie i przyjemne doznania emocjonalne. Wszystko to odbiera ludziom zdrowy rozsądek, przestają się zastanawiać, czy kilkanaście procent stopy zwrotu na lokacie rocznie jest w ogóle możliwe. Dlatego tych ludzi nie są w stanie przekonać komunikaty analityków finansowych czy ostrzeżenia KNF na temat parabanków, które wielokrotnie słyszałem w telewizji. Nie dociera też do nich to, że w normalnych bankach na lokacie z jakiegoś powodu możliwa jest stopa kilkuprocentowa.

A może dociera, tylko kolejnym powodem jest chęć poczucia się lepszym niż frajerzy, którzy inwestują - tu cytat z forum - ''w gówniane lokaty bankowe''?


- Oczywiście. Zawsze to podkreślam, że w podejmowaniu każdej decyzji finansowej, jak np. na giełdzie, chodzi nie tylko o to, że się tam zarobi lub straci pieniądze, ale też o testowanie swojej kompetencji, swojej samooceny.

Kiedyś pewien inwestor giełdowy powiedział mi, że nie chodzi tylko o to, żeby zarobić, ale też o to, żeby zarobić więcej niż szwagier. To poczucie, że jest się lepszym, więcej się zarobi niż frajerzy, którzy pójdą prostą drogą, jest bardzo kuszące.

Trzeba też uczciwie powiedzieć, że lokaty, które oferują duże pewne banki, mogą się wydać mało atrakcyjne.

Porównał pan te emocje do brania narkotyków, czy ta chęć szybkiego zysku, chciwość, może też stać się nałogiem?

- Tak. W psychopatologii wyróżnia się uzależnienie od giełdy, uzależnienie od hazardu, czyli, generalizując, uzależnienie od pieniędzy. Badania psychobiologiczne wykazały, że mózg reaguje na pieniądze bardzo podobnie jak na narkotyki czy seks. Jeśli więc od tych dwóch spraw można się uzależnić, od zarabiania pieniędzy oczywiście też. Znane są przypadki ludzi, którzy spekulują na rynkach finansowych i pomimo klęski, straty pieniędzy, wracają znowu do gry i znowu popełniają te same błędy, tracą pieniądze, wracają i krótkoterminowo spekulują. Mechanizm zachowań graczy na giełdzie i klientów parabanków od strony ekonomicznej jest oczywiście zupełnie różny, ale od strony mechanizmów psychologicznych - podobny. Tu i tam chodzi o zarabianie pieniędzy, o pokonywanie innych ludzi, wyszukiwanie okazji do zarobku i przeżywanie pozytywnych emocji.

ZAUFANIE

Czy łatwiej zorganizować piramidę finansową w państwach zacofanych, biednych czy łatwiej w bogatych? Spotkałem się z opinią, że ludzie w Polsce ryzykują, bo jesteśmy państwem na dorobku.


- Jeżeli zgodzimy się, że niewiedza odgrywa tu znaczącą rolę, no to oczywiście im gorszy jest poziom edukacji ekonomicznej, a w naszym społeczeństwie jest on na bardzo niskim poziomie, tym łatwiej rozkręcić taki interes. Ale z drugiej strony proszę spojrzeć na aferę Bernarda Madoffa w Stanach Zjednoczonych. To nie jest klasyczny przykład piramidy finansowej, ale samo oszustwo ma wiele jej cech. Oszukanymi przez Madoffa nie byli naiwni emeryci, ale najpotężniejsze na świecie banki z całym sztabem fachowców, fundacje o dużym doświadczeniu finansowym, ludzie inteligentni i twardo stąpający po ziemi jeśli chodzi o biznes. Wszyscy stracili blisko 50 mld dolarów. Okazuje się więc, że sama wiedza czy doświadczenie biznesowe nie wystarczą, by nie dać się oszukać.

[ external image ]
FOT. PRZEMEK WIERZCHOWSKI / AGENCJA GAZETA
Początek sierpnia, centrala Finroyal w warszawskim biurowcu splądrowana przez zdesperowanych klientów.

Ofiary Madoffa tłumaczyły, że dały się oszukać geniuszowi Wall Street, bo obowiązywało powiedzenie: ''Mógłbyś wątpić w Boga, ale nie w Berniego''.

- Na pewno metodami jakiejś perswazji psychologicznej budował u nich zaufanie, ale proszę też zwrócić uwagę, że wszystkie te banki, fundusze, znani aktorzy mieli pod ręką mnóstwo innych instytucji, żeby swoje fundusze pomnażać. Wybrali jednak Madoffa, bo oferował im dużo większy zysk niż standardowe rozwiązania. Czyli nastąpiły dokładnie te same mechanizmy psychologiczne co w Polsce czy w innych krajach, gdzie działają parabanki, a więc: chcę zarobić więcej niż inni, chcę zarobić więcej niż standardowym sposobem, perspektywa bardzo dużej nagrody, czyli duże emocje. Niektórym trudno się przed tym obronić.

Podobieństwem jest też to, że już 9 lat przed aferą jeden z dziennikarzy wykrył oszustwo Madoffa, ale nikt mu nie uwierzył. Chciwość była silniejsza. Ma pan jakąś radę, by jej nie ulec?

- Przede wszystkim potrzebna jest wiedza i chwila refleksji. Nie należy podejmować decyzji w sposób impulsywny. Jeżeli widzę, że ktoś oferuje mi coś takiego, czego nie oferują inni, to jakieś światełko powinno mi się w głowie zapalić. Decyzję finansową powinno się na chwilę odłożyć, by zdobyć informacje i sprawdzić ofertę.

O piramidach finansowych pisał już w połowie XIX wieku Karol Dickens w ''Małej Doritt'' i do dziś działają. Myśli pan, że będą zawsze mieć klientów?

-Jestem o tym przekonany, bo ludzie nie bardzo uczą się na błędach własnych i innych. Za jakiś czas sprawy Amber Gold czy Finroyal, które teraz są głośne, przycichną. Pojawią się nowe, podobne oferty oparte na tych samych mechanizmach i ludzie będą z nich korzystać. To, co się dziś dzieje z parabankami, kojarzy mi się z podobną dla mnie sytuacją, czyli upadkiem kolejnych biur podróży. Mamy małe biuro, które składa ludziom ofertę, że np. mogą na dwa tygodnie polecieć do Egiptu, spać w czterogwiazdkowym hotelu i za to wszystko zapłacić 1200 złotych. Jak by minimalną chociaż kalkulację przeprowadzić, ile np. kosztują dwa tygodnie w nadmorskiej miejscowości w Polsce, to zobaczymy, że ten Egipt jest podejrzany. Ale ludzie z tego korzystają. Potem albo są problemy z powrotami, albo takie biuro ogłasza upadłość, ludzie tracą pieniądze. I proszę zobaczyć, że to się właściwie co roku powtarza. Ludzie za rok znowu wykupią taki podejrzany wyjazd, mimo że się o tym dużo mówi. Media robią programy o upadających biurach turystycznych, a ludzie nie uczą się na błędach, co roku wpadają w te same pułapki, jak wpadają w piramidy finansowe.

prof. Tomasz Zaleśkiewicz,
dziekan wrocławskiego wydziału Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, kierownik Centrum Badań nad Zachowaniami Ekonomicznymi. Autor artykułów i książek na temat psychologii inwestowania i podejmowania decyzji ryzykownych (np. ''Psychologia ekonomiczna'', "Psychologia inwestora giełdowego'', współautor książki ''Droga inwestora. Chciwość i strach na rynkach finansowych'')


Psychologia giełdy. Czy chciwość jest dobra?
Tomasz Prusek

Dla inwestora giełda to nie tylko wyzwanie dla jego wiedzy ekonomicznej i strategii inwestycyjnych, ale także emocjonalny pojedynek z samym sobą. Jak okiełznać chciwość? Jak zaakceptować straty? Czy oddzielać emocje od decyzji inwestycyjnych? A może wcale nie warto? Czas, aby zajrzeli do swoich głów, zastanowili się, jakie mają motywacje wejścia na giełdę, jakie emocje nimi rządzą, gdy kupują i sprzedają akcje, czy potrafią iść pod prąd i dlaczego "większość nigdy nie ma racji".

Jest przekonanie, że na giełdzie emocje są złym doradcą, że najlepiej kierować się racjonalną oceną, analizą fundamentalną i techniczną, bo wtedy sukces jest pewniejszy. Choć, jak mówił mi kiedyś zarządzający z londyńskiego City, co by nie zrobił racjonalnie w ciągu dnia, to i tak zawsze, kiedy kładzie się spać, jego ostatnią myślą jest: "czy miałem dzisiaj szczęście?".

Co o tym sądzi specjalista od psychologii giełdy?

Tomasz Prusek: Jakim bodźcem dla naszego mózgu są pieniądze?

Prof. Tomasz Zaleśkiewicz, Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej w Warszawie: Wszystkie doświadczenia neuroekonomii, która bada, co się dzieje w mózgu, gdy ludzie zajmują się pieniędzmi, pokazują, że człowiek reaguje na nie w zasadzie tak samo jak na wszystkie inne nagrody. Kiedy porówna się obraz mózgu z rezonansu magnetycznego w sytuacjach, kiedy człowiek zażywa narkotyk i kiedy spodziewa się zysku finansowego, te dwa obrazy są absolutnie nierozróżnialne. Reakcja mózgu jest taka sama - pobudzenie.

Jakie emocje pchają nas do inwestowania na giełdzie?

- Oczywiście najważniejszy jest motyw finansowy - chęć zarobienia pieniędzy. Ale nie tylko. Poza tym mamy motyw podejmowania ryzyka, odczuwania ekscytacji. W tym sensie rynek papierów wartościowych jest podobny do kasyna. Ludzie też idą tam, aby zarobić pieniądze, ale mimo to wiele badań pokazuje, że motywem większym niż zysk jest potrzeba sprawdzenie samego siebie, konkurowania z innymi.

Kiedy rośnie w nas skłonność do ryzyka?

- Ludzie najchętniej podejmują ryzyko finansowe wtedy, gdy widzą, że inni na rynku zarabiają pieniądze, czyli podczas hossy. Wtedy osłabia się potrzeba kontroli i zmienia się percepcja ryzyka. W mniejszym stopniu rynek kojarzony jest wówczas z niebezpieczeństwem, a bardziej z łatwością osiągnięcia zysku.

Na giełdzie jest maksyma "większość nigdy nie ma racji". Na czym polegają zachowania zbiorowe?

- Inwestorzy nie dlatego podejmują zbiorowe decyzje, że są one dla nich dobre, tylko dlatego, że widzą, jak to robią inni. Psychologia zachowań jednostki w grupie pokazuje, że w grupie czujemy się po prostu bezpieczniej. Zawsze jest bezpieczniej robić to, co robią inni, niż działać wbrew innym.

Czyli tzw. efekt stadny na giełdzie wynika z tego, że inwestorzy czują się wtedy bezpieczniej?

- Psychologowie w USA przeprowadzili badanie, w którym pewna niewielka grupa ludzi zaczynała biec ulicą. I okazało się, że inni dołączali się do nich, choć nie znali powodów, dla którego trwa bieg. Po pewnym czasie biegła ich cała masa. Mimo że nie mieli żadnych racjonalnych podstaw, aby to robić. Przyłączanie się do zachowań grupowych nie wymaga absolutnie żadnej przemyślanej oceny. To bazuje wyłącznie na emocjach i przekonaniu, że skoro inni coś robią, to bezpieczniej jest robić to co oni. Stąd też inwestorzy mają emocjonalne kłopoty, aby stosować tzw. strategie kontrariańskie, czyli wbrew obowiązującemu trendowi.

Jakie cechy psychologiczne musi mieć inwestor, który jest kontrarianiniem, który biegnie pod prąd?


- Po pierwsze, wysoki poziom asertywności, radzenia sobie z konformizmem. To człowiek, który nie tylko na rynku robi coś innego niż większość, ale również w innych sferach życia potrafi się zachować indywidualnie, niestandardowo. Przykładowo potrafi się ubrać zupełnie inaczej, niż wymagają tego przyjęte konwenanse.

Inwestorzy i zarządzający często chwalą się, że podejmują decyzje na zimno, że kierują się tylko analizą fundamentalną i techniczną. Czy jest możliwe oddzielenie emocji od decyzji inwestycyjnej?

- Stanowczo odpowiadam: nie. Jeżeli są tacy, którzy osiągają ponadstandardowe wyniki, to z całą pewnością nie wynika to z tego, że potrafią wyłączyć na pewien czas emocje, tym bardziej że badania psychologiczne pokazują, że całkowite wyłączenie emocji wcale nie pomaga w podejmowaniu trafnych decyzji. Ludzie, u których doszło do takich zaburzeń neurologicznych, wcale nie zarabiają więcej w grach ekonomicznych.

Ci, którzy nie reagują na emocje, tracą, bo absolutnie nie reagują na sytuacje, w których ponoszą straty.

Jeśli poszedłem w miejsce, gdzie mnie pobili, to za drugim razem mocno się zastanowię, zanim pójdę tam po raz drugi. Odcięcie od emocji powoduje, że nie ma takich refleksji, można łatwo popełnić ten sam błąd. Nie działa mechanizm ostrzegania emocjonalnego, a to bardzo niebezpieczne. Gdyby lęk nie był nam potrzebny, to pewnie ewolucja by go wyeliminowała. Skoro jest, to musi mieć cenną wartość adaptacyjną.

W jaki sposób inwestor giełdowy może sobie poprawić samopoczucie np. po stracie na akcjach?

- Obrona samooceny ma miejsce wtedy, gdy dzieje się coś złego, gdy widzi, że jego portfel zaczyna tracić. Nie chodzi tylko o stratę czysto finansową, ale zagrożeniem dla samooceny może być świadomość, że nie podjął dobrych decyzji. Wtedy tłumaczy sobie, że nie miał wiedzy, nie miał wystarczających kompetencji.

Specjaliści od inwestowania często mówią, że najgorsze, co może przytrafić się początkującemu inwestorowi, to zarobić na pierwszej inwestycji, bo nie będzie umiał doceniać ryzyka. Zgadza się pan?

- Tak. Większość ludzi wchodzi na rynek w okresie hossy, kiedy generalnie się zarabia. W ciągu kilku pierwszych dni wartość portfela może ostro skoczyć w górę. Dlaczego jest to niebezpieczne? Bo usypia czujność. Wydaje się, że handel na giełdzie jest bardzo prosty, że nie wymaga praktycznie żadnej wiedzy ani doświadczenia, że tylko się zarabia. Tak myślą nawet świetnie wykształceni lekarze, prawnicy, którzy w pewnym momencie zaczęli przygodę z giełdą. I potem nagle jakby wyłączają całą swoją inteligencję, przestają dywersyfikować portfel, zaczynają podwyższać oczekiwania co do tego, ile chcą zarobić. Gdy wchodzili na rynek, zakładali, żeby w ciągu roku mieć 20- proc. stopę zwrotu. Jednak skoro zarabianie jest takie banalnie proste, to czemu nie ustawić sobie poprzeczki na 100 proc.? Potem zderzają się brutalnie ze stratami.

Czy akceptowanie wysokich zysków jest trudne?


- Cechą, która może przeszkadzać, jest zbyt wysoka impulsywność, ale jeszcze bardziej przeszkadza całkowity brak planu w momencie wejścia na rynek. Na zasadzie spontanicznego "zobaczymy jak będzie". Jak wchodzę do supermarketu i nie mam planu, co kupić, to wychodzę z pełnym koszykiem często niepotrzebnych rzeczy. Jak w kasynie: gram, obstawiam, wygrywam i w pewnym momencie powinienem powiedzieć sobie stop, wymieniam żetony na pieniądze i wychodzę. Jednak mało jest takich, którzy potrafią to zrobić. Większość czuje, że ma dobrą passę i gra dalej. Po co wychodzić, skoro jak zarobiłem 2 tys. zł, to mogę i zarobić 5 tys. zł.

A jak ze stratą? Powinno się zaplanować taki jej poziom, przy którym mówimy: dość, i sprzedajemy?

- Zdecydowanie tak. O ile zdarza się, że inwestorzy tworzą sobie plan na scenariusz pozytywny, to zdecydowanie rzadziej robią to na negatywny. Kto zakłada, że może stracić? Dlatego straty zaskakują, pogłębiają się i dochodzą do takiej skali, że sprzedanie akcji wydaje się zupełnie nieracjonalne. Plan negatywny zależy od stopnia akceptacji ryzyka. Dla jednych to minus 10 proc., dla innych - 30 proc.

Mamy inwestora, który zainwestował w szczycie hossy, stracił 50-70 proc. Jak szybko jest w stanie wrócić na rynek i co w jego głowie musi się stać, aby zapomniał o laniu, które dostał na parkiecie?

- Znam inwestorów, którzy jak ponieśli spore straty, to przez kilka lat nie byli w stanie wrócić na rynek, takie było to dla nich duże przeżycie finansowe i emocjonalne. Ale dla większości charakterystyczne jest to, że dość łatwo zapominają. Jest udowodniony przez psychologów efekt, że przeceniamy nasze emocje, które związane są z przyszłymi wydarzeniami. Możemy kogoś zapytać, jak bardzo byłbyś smutny, gdyby ukradli ci samochód? I prognoza będzie silniejsza niż rzeczywista reakcja. Analogicznie wydaje nam się, że jak stracimy pieniądze, to już nic nie będzie tak samo. Tymczasem pamięć bardzo łagodzi takie negatywne stany i dobrze, bo pomaga w funkcjonowaniu, ale z drugiej strony przeszkadza w uczeniu się na błędach. Kiedy rynek znowu zaczyna iść w górę, zapominamy o negatywnych doświadczeniach. Cykl emocjonalny startuje od nowa.

Jakie mechanizmy obronne przed stresem i lękiem ma do dyspozycji inwestor giełdowy?

- Przykładem jest np. wypieranie z pamięci sytuacji, w których ponieśliśmy porażkę, albo racjonalizacja, czyli szukanie wyjaśnień, które pomogą usprawiedliwić się przed samym sobą, że podjęliśmy złe decyzje. Jeśli ktoś kupił jednostki funduszu i poniósł stratę, to racjonalizacja będzie polegać na tym, że ja nie będę obarczać siebie odpowiedzialnością, że źle wybrałem fundusz, ale pomyślę, co za idioci zarządzają tym funduszem. Początkowy żal po decyzji do siebie, ta silna negatywna emocja, zostaje zastąpiona przez złość, która jest skierowana na zewnątrz: na konkretnych ludzi albo cały rynek. Stąd opinie przegranych inwestorów, że to wielcy gracze mieszają, a my zrobiliśmy wszystko dobrze. Dzięki temu chronią poczucie własnej wartości.

Czy straty, których nie potrafimy sobie zracjonalizować, mogą prowadzić do stanów depresyjnych?


- Może to tak się skończyć. Sprzyja temu przekształcenie lęku w stan chroniczny. Ja już nie boję się, że stracę, tylko czuję się bezradnie, jest mi wszystko jedno, niech się dzieje co chce. To już stan depresji. Czasem wymaga pomocy terapeutycznej, jeśli inwestor sam nie potrafi sobie z tym poradzić. To trudne, bo przecież na giełdę wchodzą ludzie, którzy chcą pokazać, że robią coś niestandardowego. I nagle okazuje się, że ponieśli porażkę do tego stopnia, że nie są w stanie się z tego podnieść. Muszą się przyznać przed sobą.

Gordon Gekko w filmie "Wall Street" mówił, że "chciwość jest dobra". Miał rację?


- Warto popatrzeć, co się z nim później stało: został zatrzymany i posadzony za insider trading. Nie jest niczym złym zarabianie pieniędzy, ale chciwość to jest coś więcej. Pieniądze stają się celem samym w sobie, i to jest pułapka. Wiele badań w psychologii ekonomicznej pokazuje, że pieniądze kryją w sobie ogromne cechy symboliczne, emocjonalne, ludzie chcą je mieć, bo to jest symbol sukcesu i władzy. Jak mają pieniądze, to przestają dla nich mieć znaczenie relacje społeczne. Jak się im mówi, że inni ich źle oceniają, to nie robi to na nich żadnego wrażenia. Dlatego że mają poczucie, że za pieniądze i tak może sobie te relacje kupić. To patologia, która może przerodzić się w wielką traumę. Wielu z tych, którzy dorobili się fortun, np. dzięki wygranej w totolotka, wcale nie są szczęśliwi. Chciwość nie jest dobra, bo pieniądze szczęścia nie dają.

Jakich rad udzieliłby pan inwestorowi, który chce postawić pierwsze kroki na giełdzie?

- Po pierwsze, warto trochę potrenować na sucho, zanim wejdzie się z prawdziwymi pieniędzmi na rynek. Wiem, że to nie to samo, ale jeśli ktoś się szkoli na pilota boeinga, to nie jest tak, że zaraz siada za sterami i leci. Najpierw siedzi w symulatorze. Jak się rozbijesz w symulatorze, to nie giniesz, ale poznajesz ryzyko.

Po drugie, trzeba koniecznie mieć plan. Trzeba wiedzieć, co robić, gdy się zarabia, i co robić, gdy się traci. I tego planu powinno się trzymać. Odstępstwo, pokusa, aby odejść od planu, bo na horyzoncie jest złoty interes, może kosztować majątek. Oczywiście plan warto rozsądnie modyfikować, bo z każdym dniem nabieramy doświadczenia, zmienia się otoczenie rynku, dochodzą nowe informacje. Warto też prowadzić dziennik, zapisywać sobie, jakie i dlaczego podjąłem decyzje, bo pamięć ludzka, niestety, jest zawodna.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Gdańskie browary. Jasne pełne w Trzech Świńskich Łbach
Bożena Aksamit

[ external image ]

W XVI wieku gdańscy browarnicy wytwarzali ponad 30 gatunków piwa. Najszlachetniejszym było Jopenbier, piwo jopejskie.

Członkowie legalnego cechu browarników sprzedawali 150 tys. beczek miejscowego piwa rocznie (każda to 126 litrów płynu). Złoty trunek kupowało się w Gdańsku hurtowo, zaopatrywali się w niego kramarze i obwoźni handlarze, a najbardziej popularne piwne karczmy ciągnęły się wzdłuż Motławy i były czynne od południa do późnego wieczora. Aby spragniony napoju nie trudził się szukaniem, były specjalnie oznaczone - tam, gdzie lali piwo, wisiała wiecha z gałęzi jodłowych lub świerkowych. Coraz częściej karczmy nazywano szynkami (od niemieckiego "schenken", czyli "dawać").

Najelegantsze karczmy powstawały na przedmieściach, zatrzymywali się w nich odwiedzający Gdańsk goście. Oprócz wiechy klientów wabiły nazwy: Gęsia Karczma, Trzy Świńskie Łby, Jeruzalem, Nobis. Karczmy stały też we wsiach, które otaczały Gdańsk, a dziś są jego dzielnicami.

Piwo jopejskie

Najszlachetniejszym gdańskim piwem było Jopenbier, piwo jopejskie. Miało 14 proc. mocy i gęstość jak syrop. Już od połowy XV wieku dzisiejszą ulicę Piwną nazywano Jopengasse. Trudno dociec, skąd wzięła się nazwa najsłynniejszego gdańskiego piwa. Być może było to nawiązanie do ciasnego damskiego kaftana - po niemiecku: Joppe. Nierozcieńczone piwo jopejskie przez wielu traktowane było jako napój nienadający się do picia, dodawano je dla smaku do słabszych piw, a także zup i sosów. W Anglii i krajach arabskich Jopenbier stosowano jako lekarstwo wywołujące silne poty. Tajemnica napoju tkwiła w sposobie produkcji. Używano do niego najlepszej jakości słodu, a ilość chmielu przekraczała czterokrotnie standardową porcję. Warzenie trwało do 10 godzin, normalnie - trzy. Potem piwo należało błyskawicznie schłodzić, dlatego najlepsze jopejskie wytwarzano zimą. Najciekawszy był jednak etap fermentacji - zamiast drożdży używano pleśni. Gdańscy browarnicy zauważyli, że gdy piwo leżakuje w czystych wannach stojących w pomieszczeniu, którego ściany pokrywa gruby kożuch pleśni, uzyskuje smak przypominający słodkie porto. Dlatego Jopenbier fermentowało do dziewięciu tygodni w zapleśniałych szopach lub piwnicach; potem leżakowało jeszcze rok w beczkach.

Więcej niż chleb, mniej niż mleko


W XVI-wiecznym Gdańsku produkowano także Danzigerbier, czyli piwo gdańskie, które przez zamożnych mieszczan było cenione za obfitą pianę i słodkawy smak o goryczkowym odcieniu. Jego moc dochodziła do 6 proc., cena była nieco wyższa od ceny chleba, ale niższa od mleka. Jednak najpopularniejszym trunkiem nad Motławą był Tafelbier, czyli piwo stołowe. Dla najbiedniejszych produkowano Krolling, który wytwarzano z popłuczyn. Dziś w Gdańsku piwo wytwarzają malutkie browary mieszczące się przy pubach czy restauracjach. Ostatni gdański browar we Wrzeszczu, działający od XVIII wieku zamknięto w 2001 r. Jednak tradycja warzenia piwa tak do końca nie upadła. Podtrzymuje ją rodzinny browar Amber, produkujący kilkanaście oryginalnych gatunków piwa, w tym Johannes, którego receptura powstała dzięki pomocy Muzeum Historycznego Miasta Gdańska.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Napić się przy Hrabalu
Andrzej Klemba

[ external image ]
Stredoveky - hotel, w którym straszy, zamek Detenice (Fot. PAP/CTK)

Piwo miłości, piwo, którego wymaga bhp, piwo sygnowane przez Hrabala - cała masa! A browarów jest w Czechach ze 115

''Porządna książka nie jest po to, by czytelnik mógł łatwiej usnąć, ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do pana literata i sprać go po pysku'' - to jeden z bardziej znanych cytatów z Bohumila Hrabala.

Ten artykuł do szukania autora nie zachęca, ale będzie o tym, z czego Czechy słyną - o piwie, bez którego czeska literatura nie byłaby taka, jaka jest.

Browarów jest w Czechach ok. 115 (w Polsce ok. 70). - Zdarzały mi się wycieczki, podczas których większość uczestników nie miała siły, by wyjść z autokaru - mówi Mariola Tymko z biura podróży Kos Travel. - Na szczęście Polacy nie piją już na wyjazdach. Nie jadą zwiedzać obładowani własnym alkoholem, chcą spróbować regionalnych potraw, także alkoholi, ale nauczyli się robić to z umiarem. Wycieczka tylko po czeskich browarach po dwóch dniach by im się znudziła. Potrzeba też innych wrażeń.

Aby je znaleźć, nie trzeba jechać do Pragi. Już 50-70 km od granicy można odwiedzić kilka niszowych browarów i zobaczyć ciekawe miejsca. Męska część wycieczki będzie syta (piwa i czeskiego jedzenia) i żeńska też zadowolona.

Wino prosto ze schodów


W Nachodzie mieści się browar Primator. http://www.primator.cz/index.php/cz/# Po wcześniejszym zgłoszeniu nie ma problemu z wycieczką zakończoną degustacją. Piwo warzone tradycyjnymi metodami leżakuje w otwartych kadziach (co jest rzadkością w Polsce).

Niespełna 30 km od Nachodu leży wioska Kuks, a w niej jeden z ciekawszych zabytków Europy - barokowy... szpital. Pod koniec XVII w. powstało tam luksusowe uzdrowisko i Kuks stał się popularnym miejscem zabawy czeskiej arystokracji. - Nie brakowało uroczystości z muzyką, weneckiej opery, sztucznych ogni, odpustów, w trakcie których studnie napełniano winem - opowiada Filip Kosztal, przewodnik z Kuksu. - Sława zdroju trwała tylko 40 lat, a zakończyła ją najpierw śmierć fundatora hrabiego Frantiszka Antoniego Szporka, a dzieła dopełniła powódź.

Barokowy szpital od miejsca, gdzie hrabia wybudował kurort i gdzie trwała zabawa, dzieliła tylko Łaba. - To był specjalny zabieg, by ci, którzy się bawili, pamiętali też o drugiej stronie życia. Memento mori - dodaje przewodnik.

W murach szpitala działa winnica (do obejrzenia też zabytkowa apteka), w której można umówić się na degustację, a co roku w drugą sobotę września odbywa się święto wina. Jak 300 lat temu leje się schodami pamiętającymi hrabiego i zabawy jego świty.

Wiedźmy, kajdany

Na nocleg trzeba stanąć w Detenicach, które znalazły się na liście ''Unusual & Unique Hotels of the World''. To hotele inne od standardowych, ich właściciele mieli pomysł, jak się wyróżnić z tysięcy miejsc do spania. W Europie jest takich obiektów 220 - w Polsce jeden (Blow Up Hall w Poznaniu), w Czechach dwa.

Nazwa Stredoveky, http://www.stredovekyhotel.cz/en/czyli hotel średniowieczny, emocji nie wywołuje. Dopiero wizyta w nim przysporzy wrażeń, bo już na parkingu witają wiszące szkielety. To miejsce, w którym naprawdę czas cofa się o 700-800 lat. Właściciele zadbali o wiele detali, by wizyta była niezapomniana. Na korytarzach i w pokojach panuje półmrok rozświetlany świecami. Elektryczność jest, ale żarówki czy kontakty są sprytnie poukrywane, np. pod skórą lub workami. W łazience drzwi do prysznica przypominają wejście do latryny, stoi się na kamieniach, a woda (na szczęście ciepła) leci z... konewki. Także ubikacja na pierwszy rzut oka nie różni się od wychodka (uspokajam: po podniesieniu klapy jest normalna muszla).

https://www.youtube.com/watch?v=SkFzAZZfE8o
Wizyta w Stredoveky Hotel


Jak przystało na średniowieczny hotel z prawdziwego zdarzenia, w Detenicach są duchy. O północy obudziły mnie dźwięki kajdan, zawodzenia czy też odgłos spadającej po ścięciu przez kata głowy. Rano głównie tym żyły Polki, które spędziły noc w hotelu: - Ze strachu chciałam do ciebie biec, ale pomyślałam, że jak zapukam, to przestraszysz się jeszcze bardziej.

Przed nocą konieczna jest wizyta w średniowiecznej karczmie. Obsługa jest ubrana w stroje z epoki, siedzi się na drewnianych ławach, a stół jest połączeniem bali i kamienia. Jedzenie jest wzorowane na średniowiecznym i nikogo niech nie zdziwi, że na prośbę o sztućce kelnerzy reagują: ''Żryj łapami''. Każdego dnia (oprócz niedziel) jest też program artystyczny. Scena procesu, a potem przypalania, wyganiania diabła z czarownicy przy użyciu święconej wody, wieszania złoczyńcy, tańców z połykaniem ognia czy bójki parobków o dziewkę - robią wrażenie.

Oczywiście karczma ma swoje piwo (browar można zwiedzić) warzone zgodnie z XVIII-wieczną recepturą rycerza Artura. Jeden z dwóch rodzajów nazywają ''piwem miłości''. Gotowane jest na otwartym ogniu, a potem leżakuje w drewnianych kadziach. Tego piwa nie da się kupić nigdzie poza karczmą - nie jest butelkowane. Całości dopełnia piękny barokowy pałac z niezliczoną liczbą wypchanych zwierząt z całego świata i poroży jeleni, danieli czy łosi.

Pisarz od kotów


Ale miało też być o literaturze i Hrabalu. Z Detenic do Kerska jest zaledwie 50 km. W tej wiosce Hrabal miał dom i poświęcił jej zbiór opowiadań ''Święto przebiśniegu''. Wiele opisanych miejsc wciąż tam istnieje, np. źródła św. Józefa. Restauracja Hajenka była planem, gdzie Jirzi Menzel nakręcił sceny do filmu na podstawie jednego z opowiadań tej książki. Tam właśnie rozegrała się kłótnia (zakończona zgodą i ucztą), do których myśliwych należy ustrzelony dzik. W menu nadal jest dziczyzna i oczywiście piwo, do którego Hrabal miał ogromną słabość. W pobliskim Nymburku jego ojciec był administratorem browaru, a sam Bohumil w nim pracował. Podobizna pisarza jest na etykiecie piwa Postrziżinske, http://mojkufelek.pl/postrizinske-jeden ... iecie.html a na rynku w kwietniu stanęła ławeczka, na której można usiąść koło rzeźby Hrabala.

- Dla Czechów ważne jest, by podczas wznoszenia toastu ''Na zdrowie'', przez dłuższą chwilę spojrzeć głęboko w oczy osobie, z którą trącamy się kuflami - opowiada Marek Osak z rzeszowskiego PTTK. - To pomaga zawierać znajomości i świadczy o szacunku.

- Hrabalowi nie tyle chodziło o picie piwa, ile o spotkanie się z przyjaciółmi i gawędzenie - zapewnia Jana Kubova, która z mężem prowadzi obok restauracji galerię Lesni Atelier Kuba.

https://www.youtube.com/watch?v=hiW3I8r53QU
Tu pijał Hrabal - słynna piwiarnia ''U Zlateho Tygra''

Jej mąż wyrabia z gliny, wypala i maluje m.in. koty. To na cześć Hrabala, który w Kersku mieszkał z 25 kotami. Na ścianach galerii wiszą zdjęcia Havla, Karela Gotta czy Heleny Vondraczkovej. Każdy ze sławnych na prośbę małżeństwa Kubów zdjęcie ozdobił, oprócz autografu, swojego pomysłu dzbankiem.

Wymarzona praca

Pamiętacie ogłoszenie o pracy w Australii? Cztery lata temu władze Queensland poszukiwały zarządcy tropikalnej wyspy. Trzeba było tylko umieć pływać, znać angielski i swobodnie komunikować się z mediami. Ofertę okrzyknięto wymarzoną pracą. Dla miłośników piwa mam niewiele gorszą propozycję, za to dużo bliższą. Jest nie mniej ciepło, trzeba mieć tylko mocne płuca i umieć mocno dmuchać.

Otóż Harrachov słynie nie tylko z konkursów skoków narciarskich na mamuciej skoczni. Jest też tam najdłużej działająca na ziemiach czeskich huta szkła (od 1712 r.), którą można zwiedzić i z bliska poczuć żar bijący z pieców. Jej pracownicy mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek wypić w pracy 6 litrów płynów. I może to być produkowane na miejscu piwo. Dla hutników jest trochę słabsze - ma 2,8 proc. alkoholu. Jest warzone według receptury z XVIII w. A panie mogą też skorzystać z kąpieli piwnej. Ponoć efekty są błyskawiczne.

Jeśli panowie zbyt dużo piwa wypili i narazili się partnerkom, to jest znakomity sposób, by je udobruchać. Wystarczy przekonać je do wycieczki do Jablonca nad Nysą. W czasach komuny kolczyki, naszyjniki, bransoletki itd. z Jablonexu były bardzo popularne w Polsce. Teraz producent sztucznej biżuterii stara się przywrócić czasy świetności. W fabrycznym sklepie jest pokoik, w którym można samemu stworzyć wymarzoną biżuterię, a do wyboru jest kilkadziesiąt sztucznych kamieni o różnych kształtach, kolorach i rozmiarach (100 g kosztuje 90 koron).

- Jedynym ograniczeniem jest właściwie wyobraźnia, a jest gwarancja, że na imprezie czy spotkaniu biznesowym inna kobieta nie będzie miała takiej samej biżuterii - zapewnia Pavel Kopaczek, przewodniczący stowarzyszenia producentów biżuterii szklanej.

https://www.youtube.com/watch?v=zhI06uGzQzM
Brytyjski znawca piwa odkrywa Czechy - fragment programu ''The Beer Hunter - The Bohemian Connection''
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Magnackie uczty. Strzelanie z armat, wtrącanie do lochu, tygodniowe kace
Józef Krzyk

[ external image ]
Uczta u Radziwiłłów, obraz Aleksandra Orłowskiego (Fot. Muzeum Narodowe w Warszawie)

Na najbogatszych dworach dzień bez przyjęcia zdarzał się podobno tylko w poście. Jedzenia musiało być tyle, by wystawało i wylewało się z mis. Alkoholu - piwa i wina - miało być dość, by wszystkich zwaliły z nóg.

W najgorszej sytuacji był gospodarz, bo gościnność nakazywała, by pił ze wszystkimi aż do końca przyjęcia. To jego obowiązkiem było wzniesienie pierwszego toastu. Na baczności musieli się mieć goście Adama Małachowskiego (1706-67), krajczego koronnego, który był właścicielem najsłynniejszego kielicha w Rzeczypospolitej. Naczynie mogło pomieścić pół garnca, czyli 1,3 l wina. Małachowski sam na powitanie pił i oddawał puchar gościowi, żądając, by wychylił wszystko duszkiem. Niektórzy po takim wstępie już nie mieli sił na dalsze ucztowanie. Słabą głowę miał Karol "Panie Kochanku" Radziwiłł. Gdy wypił, rozdawał konie, pałasze, a nawet wsie. Zdarzało się, że pobił gości albo dla żartu kazał wtrącić do lochu, a także dawał ognia z armat.

Aby ustrzec swoich synów przed skutkami posiadania słabej głowy, magnaccy rodzice pilnowali, by w programie wychowania znalazły się praktyczne zajęcia - przyzwyczajenie młodzieńca do wypijania sporej ilości alkoholu. Przerwę od pijaństwa na magnackim przyjęciu stanowiły tylko tańce. A korzyścią z wypijania litrów wina było neutralizowanie dużych ilości tłustych potraw. Na pańskim stole dominowały rosół, barszcz, bigos, słonina, kwaśna kapusta, gęś, flaki, kapłony. Mięso przyprawiano szafranem, migdałami, imbirem, pieprzem, miodem czy cytryną. Dopiero gdy zaczęto sprowadzać kucharzy z Francji, ten zestaw obowiązkowy został uzupełniony pasztetami i ostrygami.

Pijaństwo i przejadanie się prowadziły do podagry, czyli dny, choroby wyniszczającej stawy. Na wszelki wypadek najwięksi magnaci mieli pod ręką zawsze medyków - Stanisław Lubomirski jednego doktora, dwóch cyrulików i dwóch aptekarzy. Podagrę nazywano chorobą królów lub chorobą ludzi bogatych. Władysław IV przez nią, zwłaszcza po pijatykach, tygodniami nie wychodził z łóżka (cierpiał też na kiłę, kamicę nerkową oraz reumatyzm). Podagra dotknęła też Jana Kazimierza, Michała Korybuta Wiśniowieckiego i Jana III Sobieskiego. Zwycięzca spod Wiednia miał też kiłę, kamicę nerkową i żółciową, zapalenie nerek i nadciśnienie. Z kiły leczono rtęcią, co powodowało zatrucie organizmu. Zmarł na wylew krwi do mózgu.

Wiele chorób trapiło (na przekór przydomkowi) Augusta II Mocnego i jego syna Augusta III. Obaj mieli podagrę, choć młodszy, wychowany w protestanckiej atmosferze, raczej nie skłaniał się ku rozrywkom.

Jeśli mimo wszystko magnaci żyli dłużej niż prosty lud, to zawdzięczali to lepszej higienie. W razie wielkich epidemii, które wybuchały bardzo często, mogli uciec do innej rezydencji, która znajdowała się w zdrowej okolicy. Największe spustoszenie powodowała dżuma, której przenoszeniu się sprzyjały wojny. Te same okoliczności towarzyszyły epidemiom tyfusu, czerwonki oraz ospy. Choroby sprawiały, że wieku dorosłego dożywał tylko co trzeci mieszkaniec XVIII-wiecznej Polski, również w magnackich dworach. Długowieczni Czartoryscy byli na tym tle raczej wyjątkiem.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Więźniowie marihuany
Wojciech Staszewski, 2011 r.

[ external image ]
rys. Przemysław Truściński

- Ile osób siedzi?, -684, pani minister. - I to wszystko ci niewinni, którzy raz spróbowali na imprezie?

Suterena w starej kamienicy w centrum Warszawy, cegły na ścianach pomalowane na bordowo. Na stole druciki, żarówki, oporniki - chłopaki składają tu reflektory dla klubów muzycznych, z tego żyją. Obok komputer, z którego nadaje Radio Wolna Marihuana. To kwatera główna ruchu Wolne Konopie.

Klimat jak w starej podziemnej piosence: "Gdy tak siedzimy nad bimbrem/ Ojczyzna nam umiera/ Gniją w celach koledzy/ Wolno się kręci powielacz/ Drukujemy ulotki/ O tym, że jeszcze żyjemy/ Grozi nam za to wyrok/ Dziesięciu lat więzienia". Tylko zamiast bimbru jest marihuana. Zamiast powielacza laptop, chociaż gazetka też wychodzi - "IdeaLISTKA". Koledzy naprawdę siedzą w więzieniu. Według Centralnego Zarządu Służby Więziennej 4 lutego tego roku było dokładnie 684 osadzonych za posiadanie niewielkiej ilości marihuany. A wyrok, jaki za to grozi, to trzy lata więzienia.

Andrzej Dołecki, rzecznik ruchu Wolne Konopie, nabija skręta: - Palę i się z tym nie ukrywam. Jak się umiesz bronić, to nic ci za to nie zrobią.

I udziela instruktażu, co zrobić, kiedy policja zatrzymuje kogoś z trzema gramami marihuany w kieszeni.

- Mówię: panowie, dochodzi dwudziesta, zaraz kończycie służbę? To zadzwońcie do domu, że przed świtem nie wrócicie. Bo ja mam chore serce, więc będziecie musieli mnie zawieźć do lekarza, żeby orzekł, czy możecie mnie zatrzymać. A potem do psychiatry, bo mam też myśli samobójcze. Mówicie, że mam przy sobie konopie, ale ja uważam, że to majeranek. Będziecie musieli mi przedstawić ekspertyzę, że to istotnie marihuana. I do tego aktualny certyfikat testera wydany przez MSWiA. Lepiej więc mnie puśćcie, bo przyczepię się o wszystko, a skończy się i tak umorzeniem z powodu niewielkiej szkodliwości społecznej.

[ external image ]

Chmura wolności

Kiedy w 1997 r. roku Sejm zaostrzył ustawę antynarkotykową - tak że za posiadanie najmniejszej ilości narkotyków grozi więzienie - X., stary hippis i performer z Wrocławia, wysłał setce posłów przesyłki polecone zawierające odrobinę suszu marihuany. A następnie z potwierdzeniami odbioru zgłosił się na policję, informując, że tacy i tacy posłowie w dniu tym i tym byli w posiadaniu marihuany.

Policja wszczęła dochodzenie przeciwko X., on tłumaczył się, że nie wiedział wcześniej, co jest w przesyłkach, i sprawę umorzono.

Ten happening to prehistoryczny akt ruchu na rzecz legalizacji marihuany Wolne Konopie. W 2003 r. zaczęli organizować manifestacje. W zeszłym roku spod Pałacu Kultury wyruszyło 10 tys. demonstrantów. Przybywa młodych, odkąd Wolne Konopie weszły do internetu.

W 2008 r. przeprowadzili akcję Otwarta Pestka. Rozesłali chętnym ponad 100 tys. nasion. Wszystko legalnie, bo ustawa nie mówi nic o nasionach. - Zamiast dorabiać mafię, lepiej wziąć sprawy we własne ręce - wyjaśnia Andrzej Dołecki. Za dobre nasiona płaci się po 8 zł za sztukę, a z dobrej rośliny można uzyskać 100 gramów suszu.

Głośno zrobiło się o nich po happeningu w Rybniku, kiedy zasadzili marihuanę pod komendą policji. I kiedy przed wyborami samorządowymi władze Warszawy zakazały wielkiej demonstracji na rzecz legalizacji, a oni zaskarżyli decyzję do sądu (w styczniu wygrali) i urządzili demonstrację przed Sejmem - w grupkach do 15 osób, w odległości powyżej 50 m, co sprawdzali miarką z homologacją, żeby nie było zarzutu nielegalnego zgromadzenia.

Przed ubiegłorocznymi wakacjami chcieli zarejestrować komitet zbierający podpisy pod ustawą dopuszczającą posiadanie do 30 gramów marihuany (na własny użytek). Marszałek Bronisław Komorowski zablokował komitet, wygrali w Sądzie Najwyższym, ale dopiero na jesieni, i zdołali zebrać tylko kilka tysięcy podpisów.

W styczniu lider ruchu Tomasz Obara zaniósł marszałkowi Grzegorzowi Schetynie placek z marihuaną, żeby marszałek przyspieszył prace nad rządowym projektem liberalizującym podejście do narkotyków. Teraz Obara siedzi w więzieniu, a jego następcy szykują wydanie płyty z piosenkami o legalizacji marihuany. "Radio Wolna Marihuana - chmura wolności w twoim domu".

- O co chodzi?

- O wolność - odpowiada Andrzej. - Co za kretyński pomysł, żeby zabronić roślinie rosnąć. Co za hipokryzja, skoro alkohol i papierosy są legalne.

Syndrom antymotywacyjny

- Przy marihuanie lepiej odbiera się muzykę. Wchodzisz w nią jak do ciepłej wody w wannie - wyjaśnia mi Janek Smoleński z Krytyki Politycznej. Krytyka zaangażowała się w walkę o liberalizację ustawy, organizuje debaty, wydaje książki.

Janek pierwszy raz zapalił, jak miał 15 lat, na imprezie, bo lubi eksperymentować. Efekt - śmiechawka; śmieszyła go każda mina, każde zdanie. Aż od śmiechu zaczęło mu być niedobrze. Na szczęście po 15 minutach przyszedł stan miłego rozluźnienia.

- Dziś już nie palę - zapewnia. - Bo paliłem bardzo dużo i dopadł mnie syndrom antymotywacyjny. Dużo zajebistych pomysłów, ale wszystkie na pojutrze. Wszystkie ambicje zaczęły mi się spalać w trawie. Z odstawieniem nie miałem problemu. Zamieniłem marihuanę na papierosy i ich naprawdę nie mogę rzucić. Wśród palących papierosy - palę. Wśród palących marihuanę - nie.

- Skoro to niebezpieczne, to może lepiej nie otwierać furtki?

- Furtka już jest otwarta. Póki w Warszawie nie było biletomatów, łatwiej było w nocy kupić gram trawy niż bilet autobusowy. W USA więcej nastolatków ma kontakt z marihuaną niż z alkoholem, bo diler nie pyta o dowód. A lepiej trochę opóźnić inicjację, bo jak człowiek ma 16 lat, to myśli, że jest niezniszczalny. Gdyby marihuanę można było sprzedawać legalnie w sklepach, ale tylko pełnoletnim, byłoby idealnie. Jednak to utopia, konwencje międzynarodowe nie pozwolą na legalizację marihuany. Możliwa jest tylko dekryminalizacja, czyli żeby nie wsadzać do więzienia za posiadanie. Odkręcić to, co zrobiła Labuda.

Siedzą tylko dilerzy


- Co pani zrobiła? - pytam Barbarę Labudę, która na przełomie wieków była ministrem w kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a wcześniej posłanką Unii Wolności. To jej kampania "Zażywasz - przegrywasz" doprowadziła do zaostrzenia ustawy antynarkotykowej. Wcześniej można było mieć niewielką ilość narkotyków "na własny użytek". Jednak zwolennicy ostrego kursu przekonywali, że diler ma zawsze przy sobie tylko tę niewielką ilość, więc żeby zlikwidować handel, trzeba karać za posiadanie każdej ilości narkotyku. I to każdego, także marihuany.

- Nie jestem lekarzem, nie jestem chemikiem, tylko politykiem i społecznikiem. Na początku lat 90. przychodzili do mojego biura poselskiego rodzice narkomanów z prośbą o pomoc. Przychodzili terapeuci i mówili: "Mamy siedmiolatków na odwyku". Już jako minister zleciłam badania, z których wyszło, że 10-15 proc. studentów bierze narkotyki. To miałam nic nie robić? - pyta Labuda. - Uważałam, że to tak, jakby pozwolić, żeby w sklepikach szkolnych sprzedawano cyjanek. Państwo polskie musiało powiedzieć: nie zgadzamy się na to.

- Tylko że nie zaczęto łapać dilerów, ale łamać życie młodym ludziom

- To demagogia. Policja ma rozpoznane środowiska. Ile osób siedzi w więzieniach?

- 684, pani minister.

- I to wszystko ci niewinni, którzy raz spróbowali na imprezie? Sądzę, że wszystko to dilerzy.

Wsiąść do pociągu

Damian - inteligentny blondyn w okularkach, powiedzielibyśmy "studencik". Żeby z nim porozmawiać, przechodzę przez dziedziniec zakładu karnego Warszawa-Służewiec. Siedzi prawie od roku. Charakterystyka: niski stopień demoralizacji.

- Mieszkam pod Warszawą blisko linii kolejowej. Co dziesięć minut pociąg mi przed domem przejeżdżał, aż kolejnictwo stało się moją pasją. W wakacje przed maturą pojechaliśmy we trzech w podróż po Polsce koleją z biletem wakacyjnym. Do Gdyni, Poznania, Wrocławia, Krakowa, Zakopanego. Na miejscu zwykle coś zajaraliśmy. Paliłem na Orlej Perci, konkretnie na Kozim Wierchu. Człowiek jest wtedy bardziej skupiony.

Zatrzymali mnie w lutym 2006 roku w mojej miejscowości. Wracaliśmy z kolegą z imprezy, była 21, podjechali radiowozem. Oni nas mieli na oku, od kiedy raz było od nas czuć po spożyciu. Przeszukali, a ja zapomniałem, że coś mam, i trafili - torebeczka z 0,5 grama suszu. Zostałem zatrzymany na 24 godziny w areszcie, a następnego dnia zaprowadzono mnie do pokoju przesłuchań. Powiedziałem, że kupiłem od dilera, ale nie powiem od kogo. Funkcjonariusz zadzwonił do prokuratora i zaproponował dobrowolne poddanie się karze - dwa lata z zawieszeniem na trzy plus tysiąc złotych grzywny i koszty sądowe. Pod wpływem stresu i nocy w areszcie zgodziłem się. Sprawa odbyła się zaocznie, mama wpłaciła grzywnę. A ja przestałem palić.

Dopiero po pół roku się przełamałem na imprezie, standardowo. Ale byłem bardziej ostrożny, nic do kieszeni, żeby nie posiadać, żadnych spotkań na mieście. Tylko w domu, żeby nie kusić losu. Dom miałem już swój, bo rodzice kupili mi mieszkanie. Miałem rozpocząć naukę w szkole policealnej na technika kolejnictwa. A wcześniej poszedłem do pracy w pizzerii, żeby się umeblować. Ale nie miałem jeszcze pralki, więc z praniem chodziłem do babci.

Wracałem od niej z plecakiem i spotkał mnie ten sam funkcjonariusz, który zatrzymał mnie poprzednio. Wysypał mi całe pranie z plecaka i wypadło w sreberku 0,5 grama marihuany. To było w kwietniu 2009 r.

Dostałem rok z zawieszeniem na dwa lata i odwiesili mi pierwszą karę. Nie mogłem uwierzyć, że pójdę do więzienia, aż mi przysłali bilet, żebym się stawił 23 lutego 2010 roku.

Na koniec stycznia zwolniłem się z pracy, szef mi życzył jak najszybszego wyjścia. Mama powiedziała, żebym się nie martwił, że mi pomoże. I po przyjściu będę miał u niej pracę, bo otworzyła firmę handlową. Dziewczynę miałem; powiedziała, że będzie czekać. Ale dałem jej wolną rękę, bo dwa lata to bardzo dużo czasu. Nie utrzymujemy kontaktu ze sobą.

Pierwszego dnia w więzieniu otrzymałem koce, poduszki, talerz, miskę, sztućce. Po dwóch tygodniach w celi przejściowej dostałem podgrupę. Zostałem zatrudniony do pracy wolnościowej - porządkowanie terenu. Otrzymywałem wynagrodzenie, wystarczało na zakupy w kantynie: nabiał, mleko, płatki śniadaniowe, kosmetyki i słodycze, żeby sobie jakoś osłodzić ten czas.

Siedzę w celi trzyosobowej. Nie wiem, za co siedzą tamci dwaj. Każdy ma swoje sprawy, swoje życie. Nie jestem kryminalistą. Jestem osadzonym.

Teraz pracuję jako wolontariusz w hospicjum; zasłużyłem sobie, żeby móc tam pracować. Stykając się z pacjentami, człowiek się zaczyna zastanawiać, że w życiu liczy się nie tylko pogoń za pieniędzmi i przyjemnościami. Zmieniłem priorytety.

Wieczorem wracam do tych momentów, kiedy podróżowałem w góry albo nad morze. Chciałbym znów wsiąść do pociągu.

Ziele to spokój

W technikum siedem osób paliło (lub pali), siedem osób - nigdy. W liceum paliło 18, dziesięć - nie. Niezależnie od płci. To wynik ankiety, w której spytałem o marihuanę 18-19-letnich uczniów dwóch klas warszawskiego zespołu szkół ponadgimnazjalnych.

Nikt nie został zatrzymany przez policję. Pięć osób zna jednak kogoś, kto dostał wyrok w zawieszeniu za posiadanie marihuany. Jedna ma znajomego, który przez marihuanę trafił do poprawczaka.

Półtora roku temu podobne badanie na ogólnopolskiej próbie przeprowadziła pracownia SMG/KRC. W całej populacji (15-75 lat) konopie paliło kiedykolwiek 5 proc. Wśród młodych osób (15-24 lata) więcej - jedna z dziesięciu. Głównie młodzi, lepiej wykształceni, mieszkańcy dużych miast.

Z ankiety wypełnionej przez licealistów dowiedziałem się, że:

* z dostępem nie mają problemu: "Jeżeli się tylko chce, wystarczy jeden telefon". "Zawsze znajdzie się na imprezie ktoś, kto będzie jarał";

* czasem trudno powiedzieć, co to znaczy diler: "Spróbowałem w wieku 14 lat. Brat znajomego rozprowadzał towar i znajomy też dostał swoją działkę, żeby rozprowadził to wśród swoich znajomych. Razem z kolegą dostaliśmy za darmo na spróbowanie po gramie, było to wieczorem na łąkach";

* dziewczyny martwią się głównie o wygląd: "Poczęstował mnie kolega w wakacje, jak miałam 18 lat. Wyluzowałam. Następnego dnia czułam się dobrze, ale moja cera się pogorszyła momentalnie";

* chłopaki się nie martwią: "To było w II klasie gimnazjum na osiedlu niedaleko szkoły. We trzech wpadliśmy na pomysł, żeby spróbować. Pierwsze wrażenie było całkiem przyjemne. Ładny zapach, miły smak, lekkie na płucach. Zdecydowanie lepsze od papierosów, które są ciężkie, śmierdzą";

* nie zawsze jest cudownie: "Marihuana zamula, jest bez sensu. Gdy znajomi na imprezie zamiast procentów wybierają trawę, impreza kończy się dla nich bardzo szybko. Są nie do życia";

* bywa niebezpiecznie: "Ostatnio jechałem samochodem po 23, zatrzymała mnie policja i przeszukała auto w celu znalezienia narkotyków. Bezpodstawnie i bezskutecznie. Nie było to dla mnie miłe przy 15-stopniowym mrozie". "Obecnie nikt z moich znajomych nie pali trawki. Jesteśmy sportowcami, a na badaniach by wyszła taka używka";

* marihuana nie musi oznaczać przejścia do twardych narkotyków: "Lubię napić się piwa i nie ciągnie mnie do denaturatu. Jeśli ktoś chce upaść, to upadnie";

* marihuana jest zdaniem młodych ludzi lepsza od wódki: "Ziele to spokój, alkohol to szaleństwo".

Kultowy alkomat

"Pięć lat za posiadanie, dziesięć używanie" - rapował Kazik Staszewski, kiedy wprowadzano zaostrzoną ustawę.

- Miałem rację, taka restrykcyjna ustawa okazała się bez sensu - mówi dziś. Jednak choć w artystyczno-muzycznym świecie marihuana jest bardzo popularna, to Kazik nie jest jej fanem: - To mi uniemożliwia pracę. Jak zdarzyło mi się grać po marihuanie, to mi się straszliwie dłużyło. Myślałem, że gram już z godzinę, a to dopiero piąta piosenka. Chociaż słucha się muzyki przyjemniej, dostrzegasz więcej dźwięków.

Od dwóch lat w zespole Kult przed koncertem obowiązuje badanie alkomatem, bo artysta pijany nie gra czysto. Kto wypił, gra za darmo. - Testów antynarkotykowych nie wprowadzałem - mówi Kazik. - Nie ma potrzeby.

Najzdrowsza toksyna

Rozmowa z toksykologiem zaczyna się ostro. - Jestem zwolennikiem opcji zerowej - deklaruje dr Piotr Burda, szef Biura Informacji Toksykologicznej. - Żadna substancja psychoaktywna, która daje zaburzenia w obrazie ostrym i długotrwałym, nie powinna być dopuszczona do stosowania przez ludzi.

- A wódka?

- Utrzymywanie alkoholu na rynku ma aspekt ekonomiczny. Proszę mnie o to nie pytać.

- Jednak zapytam.

- Alkohol degraduje psychikę i wątrobę.

- Papierosy?

- Nikotyna jest rakotwórcza.

- Marihuana?

- Nie ma takiego wpływu. Działa pobudzająco na ośrodkowy układ nerwowy przez wzmocnienie bodźców i krótkotrwałe podwyższenie nastroju psychicznego. Ale nie wiemy o negatywnych długotrwałych skutkach działania marihuany.

- Gdyby bliska panu osoba miała nadużywać którejś z tych substancji - alkoholu, nikotyny lub marihuany - to której najbardziej by pan nie chciał?

- Alkoholu, bo choroba alkoholowa najbardziej degraduje ośrodkowy układ nerwowy. Na drugim miejscu nikotyny, bo ma działanie rakotwórcze. A najmniej obawiałbym się marihuany.

- Jest najzdrowsza?

- W długim okresie czasu najmniej szkodliwa.

Rola chemii w zabawie


- Marihuana uzależnia psychicznie - wyjaśnia Piotr Jabłoński, dyr. Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii. - Po odstawieniu nie daje objawów fizycznych, jak alkohol albo opiaty: pocenia się, kaszlu, bólu mięśni, biegunki. Ale powstaje podobny przymus wzięcia, zawężenie świadomości do potrzeby zdobycia substancji. To podobnie jak z uzależnieniem od hazardu albo internetu.

- Wierzę panu, ale mam pewien dyskomfort. Mam znajomych, którzy palą

- Ja też!

- i nie mam poczucia, że są przestępcami, którzy zasługują na więzienie.

- Ważne, żeby kara była adekwatna do zjawiska, czyli miękkie środki wobec użytkowników i walka z narkobiznesem. Trzeba zdekryminalizować posiadanie marihuany, żeby prokurator mógł odstępować od ścigania, jeśli uzna, że nie ma naruszenia interesu społecznego.

Diler: Jutra nie ma


- To był wtorek, miałem jechać do Ostrołęki z materiałami reklamowymi, byłem kierowcą w firmie mojej dziewczyny. Ania, blondynka, poznaliśmy się na dyskotece, wynajmowaliśmy razem mieszkanie we Włocławku. Kupiłem pralkę, odkurzacz, telewizor, laptopa, zaczynało się fajnie układać. Samochód? Miałem dużego volkswagena, przydawał się w pracy. Ale przyszli o 6 rano i się skończyło. Tak to jest: kładziesz się do łóżka, myśląc o jutrze, a jutra nie ma.

Igor, 27 lat, ostrzyżony krótko na więzienną modłę, odsiaduje trzyletni wyrok na oddziale półotwartym na warszawskim Bemowie. Były diler. Z zawodu hydraulik, mama pracuje w mleczarni, ojciec jest elektrykiem, niedawno wybudowali dom.

- Zapaliłem jointa kilka razy w życiu, nie miałem zamiłowania, żeby się ciągle odurzać. Ale zacząłem to rozprowadzać. Kolega z dzieciństwa miał większe ilości, a ja - chętnych kolegów. Miało się 20 lat, nieśmiertelność, dobry zarobek. Ze dwa tysiące miesięcznie. Urwało się, jak poszedłem do wojska, a jak wróciłem, to już mi głupoty wyszły z głowy. Ale dwa lata po tym, jak sprzedałem ostatni gram trawy, zatrzymali jednego mojego kumpla. On coś powiedział o kolejnym, jego też posadzili. Wiedziałem, że ten dzień może nadejść, ale nie sądziłem, że przyjdzie w najmniej odpowiednim momencie życia.

Nic u mnie nie znaleźli, siedzę z pomówienia. No handlowałem, ale trochę podkoloryzowali, że np. sprzedałem gościowi 1,7 tys. tabletek ecstasy, jak ja go na oczy nie widziałem.

Ania się przestraszyła. Czekania. Na pierwszym widzeniu była cała w gorączce, że to na pewno pomyłka. Ostudziłem ją, że żadna pomyłka. Na drugim - siedziała, jakby chciała uciekać. Więc na trzecim - jej powiedziałem, że zrywam kontakty. Chyba nie czeka.

Jak wyjdę, to chciałbym znaleźć kogoś na poważnie. Kogoś nowego, kto nie będzie znać mojej przeszłości. Jak zapyta, to powiem, ale nie będę się afiszował.

Pracę mam już załatwioną u kolegi, jako spawacz, jeździłbym do Anglii. Dał mi zobowiązanie na piśmie, że mnie przyjmie do pracy; to ważne, jakbym miał wokandę. No, jak będą rozpatrywać, czy mogę wyjść na zwolnienie warunkowe. Na razie odrzucili.

Poznałem teraz Kasię. Tak, w czasie wyroku. Siostra mojego kolegi, przyszła do niego w odwiedziny. Dał mi jej adres, piszemy do siebie, chce przyjechać do mnie na widzenie.

Czy brakuje tu jointa? Nie, tu wszystko jest leniwe.

Odebrać łebkom i cześć

Tomasz Harasimowicz, terapeuta uzależnień, broni obecnej ustawy: - Jej jednoznaczność wiele wnosi. Nie kombinuje się, tylko po prostu nie wolno mieć narkotyków. Ale źle, że sądy nie korzystają z możliwości złagodzenia kary i skierowania na leczenie zamiast do więzienia. I zamiast tego polityka nabija sobie statystyki zatrzymań. Dlatego uważam, że powinno się na cztery lata, czyli jedną sejmową kadencję, wprowadzić depenalizację marihuany. Żeby patrol mógł odebrać łebkom na boisku marihuanę i cześć. Po co mają wpadać od razu w tryby sądownicze?

Stracona przepustka

Tata szewc, mama na rencie. Marcin (dziś 34 lata, wyrok dwóch lata więzienia) skończył podstawówkę i poszedł na ucznia do warsztatu samochodowego. Że pali marihuanę, rodzice się zorientowali, jak miał 18 lat. Ale udawali, że nie widzą. Rok później został ojcem, wyprowadził się z domu do konkubiny. W więzieniu nikt nie mówi "dziewczyna", tylko "konkubina", jak z policyjnego protokołu.

- Wtedy nie wiedziałem, że jestem uzależniony od marihuany, dopiero teraz, po terapii, wiem, że byłem. Codziennie gram trawska, z tysiąc złotych miesięcznie na to wydawałem. Pracowałem przy remontach, wymianie okien. Wziąłem do pomocy chłopaka i okazało się, że on ma hurtownię w domu. Hurtownię marihuany. Miałem pięciu stałych klientów. Brałem od niego towar i sprzedawałem, żeby zarobić na swoją działkę i trójkę dzieci na utrzymaniu. Czy sprzedawałem innym dzieciakom? Nie sprzedawałem, moi klienci byli dorośli. Ich sprawa, nie moja.

W październiku 2007 roku wstąpiłem do koleżanki, błagała, żebym jej coś skombinował, bo była uzależniona. Jej chłopak miał dostęp, ale go zatrzymali. Tylko nie wiedziałem, że ona poszła na współpracę z policją i mnie pomówiła.

Wjechali mi do domu z nakazem następnego dnia o 6 rano. Znaleźli parę gramów marihuany. Poprosiłem ojca, żeby zadzwonił do pracy, że nie przyjdę. Ale słowa nie powiedział. Córka była w pokoju obok, nie wyszła.

Teraz co tydzień wychodzę na przepustki 30-godzinne. Jadę podpisać się na komendzie, potem do obecnej konkubiny, z którą mam czwarte dziecko. W niedzielę do rodziców na obiad i wracam. Zapalić? Nie ciągnie mnie. Na przepustkach nawet piwa nie piję, bo to byłaby stracona przepustka.

Interfejs z państwem

- Nie ma racjonalnych przesłanek, żeby marihuana była produktem zakazanym - twierdzi poseł Marek Balicki z SLD, kiedyś minister zdrowia w lewicowych rządach. - Obecna ustawa tylko poprawia policyjne statystyki wykrywalności. To bajecznie łatwe, bo tu ofiara jest jednocześnie przestępcą. Każde wykryte przestępstwo ma od razu sprawcę. Wystarczy przetrzepać trochę dzieciaków na ulicy.

- Prawo jest prawem, przecież nie można posiadać.

- Nie można też mieć broni bez zezwolenia, a nikt nie jest na tę okoliczność przeszukiwany. Ponadto to bardzo psuje relacje społeczne. Bo jaki interfejs mają młodzi ludzie w relacji z polskim państwem.

- Mamy nie walczyć z narkotykami?

- Mamy odrzucić słownictwo militarne. Zamiast walki ograniczać szkody, nauczyć ludzi obchodzić się z używkami. Z alkoholem tak robimy - ogranicza się sieć detaliczną, wprowadza mniej szkodliwe wzorce konsumpcji. Przestańmy myśleć zero-jedynkowo. Tylko co zrobić, żeby jeśli zdarzy się komuś zapalić marihuanę, dalej było bezpiecznie?

Balicki jest za dekryminalizacją posiadania marihuany. Sztandarowym przykładem są Czechy, gdzie posiadanie do 15 gramów marihuany na własny użytek jest tylko wykroczeniem zagrożonym grzywną, a nie przestępstwem. Podobne rozwiązania przyjęto w Portugalii, Hiszpanii, Belgii i we Włoszech. W amerykańskiej Kalifornii posiadanie do 28 gramów kosztuje 100 dol., tyle co mandat drogowy. Legalną sprzedaż prowadzą tylko holenderskie coffee shopy - wyłącznie do 5 g.

W Niemczech sąd najwyższy zaleca nie karać za posiadanie do 15 g marihuany. Takie rozwiązanie - kiedy decyzję o umorzeniu sprawy pozostawia się sędziemu - to depenalizacja. I w tę stronę zmierza Polska, a ściślej, taki model przewiduje nowelizacja ustawy antynarkotykowej, która leży w Sejmie.

- Widzi pan szanse uchwalenia tej ustawy, panie pośle?

- W tej chwili żadnych. Tusk stanął na barykadzie z dopalaczami i jak ma teraz z niej zejść? Prowadzi już kampanię wyborczą, a ludzie myślą, że narkotyki są takie złe, że trzeba je żywym ogniem wypalać.

Matka listy pisze


O 6 rano do drzwi rodziców Maćka zastukali policjanci z nakazem przeszukania. Nie znaleźli narkotyków. Zobaczyli, że dom to nie pijacka melina. Pokiwali ze zrozumieniem głowami, wrócili do komendy i wysłali faks do Krakowa, gdzie chłopak studiuje i pracuje. Dopiero wtedy Maćka wypuszczono z krakowskiego aresztu.

Pierwszy raz policja zatrzymała Maćka w październiku 2007 roku. Za 0,5 grama marihuany i jazdę na rowerze z 0,7 promila alkoholu we krwi dostał sześć miesięcy z zawieszeniem na trzy lata, kuratora, 600 zł grzywny, zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych i nakaz leczenia.

Poszedł na terapię, było raz lepiej, raz gorzej. W gorszym dniu jechał na rowerze po skręcie. Zbadali alkomatem - zero. Narkotestem - marihuana. Rewizja w domu, a tam 2 g suszu. Dostał cztery miesiące z zawieszeniem na dwa lata, 800 zł grzywny. A niedługo później nakaz stawienia się - 6 grudnia zeszłego roku - w więzieniu, bo pierwsza kara została automatycznie odwieszona.

- A Maciek od września chodzi na terapię, która przynosi niezłe rezultaty - opowiada matka chłopaka. - Wiedziałam, że więzienie zrujnuje efekty terapii. Że to wpychanie go w samobójstwo.

Zaczęła pisać listy do sądu, rzecznika uzależnionych, do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Sąd poprosił o opinię biegłych. Ci napisali o bardzo dobrych skutkach leczenia i wykonanie kary zawieszono do 17 czerwca.

- Będziemy walczyć dalej - zapowiada matka. - Kara ma być proporcjonalna do wykroczenia. Nie można urywać komuś głowy za to, że nie ma biletu. Więzienie to odwrócenie terapii: siedzisz i inni na ciebie pracują. W walce z narkomanią psychologia z profilaktyką i prawem powinny do siebie pasować, jak klocki Lego. A tu nic nie pasuje.

Dziewczyn policja nie tyka

Do warszawskiego biura Rzecznika Praw Osób Uzależnionych Agnieszki Sieniawskiej zgłosiło się dotąd 60 osób w wieku 18-30 lat zatrzymanych za posiadanie narkotyków. 58 spraw dotyczyło marihuany. Sieniawska pisze wniosek o umorzenie ze względu na znikomą społeczną szkodliwość czynu i sądy się przychylają.

Od Sieniawskiej dowiaduję się jeszcze, dlaczego policja zatrzymuje wyłącznie mężczyzn. Bo przeszukania dziewczyny może dokonać tylko funkcjonariuszka, a w patrolach w zdecydowanej większości chodzą policjanci płci męskiej.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Z dziejów obżarstwa
Adam Leszczyński

[ external image ]
Do XIX w. głód był powszechnym zjawiskiem także w Europie i tylko ludzie zamożni ciągle najadali się do syta. Dla biedaków godziwy posiłek był świętem. Reprodukcja ''Jedzenia ricotty'' pędzla Vincenza Campiego (1536-91) (Fot. Getty Images/FPM)

Przez stulecia głodowi i niedojadaniu towarzyszyło obżarstwo będące głównie domeną warstw wyższych. Objadały się one ponad miarę, nie bacząc, że nieumiarkowanie w jedzeniu Kościół uznał za jeden z siedmiu grzechów głównych. Dziś na Zachodzie ludzie przestają wierzyć w Boga, ale obżarstwo nadal uważa się tam za grzech


W roku 1783 była bardzo zabójcza zaraza, a w 1784 i 1785 głód przerażający panował w Egipcie z powodu słabych wylewów Nilu. (...) Ulice Kairu, na początku pełne żebraków, zostały wkrótce opróżnione z nich wszystkich, bo albo zginęli, albo uciekli.

Ogromna liczba nieszczęśników, chcących uciec od śmierci, rozprzestrzeniła się we wszystkich sąsiednich krajach i miasta Syrii zostały zalane Egipcjanami. Ulice i miejsca publiczne były zatłoczone wycieńczonymi i umierającymi szkieletami. Korzystali oni ze wszystkich najbardziej odrażających sposobów zaspokajania głodu; najbardziej obrzydliwe jedzenie było pożerane skwapliwie; i Volney [francuski podróżnik] wzmiankuje, że pod murami starożytnej Aleksandrii widział dwóch pożałowania godnych nędzarzy, którzy siedzieli na truchle wielbłąda i szarpali się z psami o jego gnijącą padlinę. Szacuje się, że w ciągu dwóch lat region stracił jedną szóstą swoich mieszkańców.


Autor tej ponurej relacji, anglikański duchowny i angielski ekonomista Thomas Malthus (1766-1834) przekonany był, że takie sceny są wpisane w smutną dolę człowieka. Pisał, że głód jest jednym z najważniejszych sposobów natury, aby trzymać przyrost liczby ludności w ryzach.

Kiedy kończył się głód


Z punktu widzenia historyka zanikanie klęsk głodu jest dobrą miarą wzrostu bogactwa.

W Anglii ostatnia wielka klęska głodu spowodowana nie wojną, lecz złymi zbiorami miała miejsce około 1620 r. W Szkocji - 1690 r., we Francji w 1788 r., a na obszarze dzisiejszych Niemiec i Włoch, a także w Europie Środkowej około 1816 r. po zimnym lecie wywołanym wybuchem wulkanu Tambora w Indonezji rok wcześniej.

Japończycy po raz ostatni doświadczyli klęski głodu około roku 1830, a w Portugalii i w Irlandii ludzie po raz ostatni masowo umierali z braku jedzenia pod koniec lat 40. XIX w. (wielki głód w Irlandii z lat 1845-49 uważa się za największą tego typu klęskę głodu w dziejach).

Ostatnia wielka klęska głodu w Europie wywołana, powtórzmy, innymi przyczynami niż polityczne nawiedziła Rosję w latach 1891-92, doprowadzając do śmierci nawet pół miliona ludzi.

Jeszcze jednak w XIX w. ogromna większość ludzkości odżywiała się źle lub bardzo źle i często nie dojadała. Podróżujący po ziemiach polskich w 1825 r. Anglik William Jacob tak pisał o chłopach: Jedzą kapustę, czasem ziemniaki, groch, czarny chleb i zupę, a raczej kaszę bez dodatku masła czy mięsa. Piją głównie wodę albo tanią whisky tego kraju, która jest głównym zbytkiem chłopów. Jeśli nadarzy się okazja, to piją ją w ogromnych ilościach.

Przez całe wieki żyjąca w niedostatku ludzkość snuła marzenia o obfitych posiłkach i tłustym jedzeniu - twierdzi w wydanej właśnie po polsku książce "Łakomstwo. Historia grzechu głównego" francuski historyk Florent Quellier, znawca historii żywienia.

Marzono więc o jedzeniu, ale równocześnie było to marzenie nieczyste, obciążone poczuciem winy.

Gula znaczy gardło


Słowo "łakomstwo" pojawia się w europejskich źródłach pisanych dopiero ok. 1400 roku, a w Anglii 50 lat później. Jego historia, jak pisze Quellier, jest jednak dużo starsza - narodziło się ono we wspólnotach mnichów w III-IV w. Łacińskie słowo "gula" na określenie grzechu łakomstwa oznacza po prostu "gardło". Jego sens ulegał jednak zmianom.

[ external image ]
Znany z pochłaniania ogromnych ilości jedzenia olbrzym Gargantua, bohater powieści François Rabelais'go. Ilustracja Gustave'a Dorégo. Fot. LEEMAGE/EAST NEWS
Pierwsze, najstarsze znaczenie tego słowa obejmowało tych, którzy jedzą i piją dużo - obżerając się na podobieństwo Gargantui, olbrzyma ze sławnej powiastki François Rabelais'go z 1535 r.

Usiadł Gargantua u stołu i na zakąskę podano mu szynkę z czterystu świń solonych i prócz tego mnogość kiszki i kiełbasy. A zaś w zupie pływało mięso z dwustu zajęcy i czterysta chlebów, z których każdy ważył pięćdziesiąt funtów, i mięso dwustu spaśnych wołów, z których flaki zjadł również na zakąskę. I nie wątpię o tym, że stolnica, na której krajano dlań mięso, była przedziwnie wielka, mogło się bowiem na niej zmieścić mięso z czterech albo pięciu wołów, i dwudziestu ludzi bez przerwy krajało mięso i dzieliło jeno na ćwierci: wołu bowiem zjadał Gargantua na cztery małe kąski. Gargantua chrupał ich kości tak, jak się chrupie zwyczajnie kości skowronków, a musztardę czterech ludzi wrzucało mu do gardła łopatami. Wypił przy tym sto beczek cienkiego piwa i trzydzieści i pół beczki jabłecznika, z przyczyny, iż nie było wina (przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego).

Grzeszne łakomstwo

Około 365 r. mnich, teolog i mistyk Ewagriusz z Pontu napisał traktat o ośmiu pokusach podsuwanych przez szatana po to, by sprowadzić człowieka na złą drogę. Łakomstwo - przeciwieństwo wstrzemięźliwości i umartwienia - było jedną z nich.

Według św. Grzegorza Wielkiego, papieża z przełomu VI i VII w., grzech łakomstwa popełniało się, jedząc między posiłkami lub przed posiłkiem, w nadmiarze, łapczywie, wystawnie i poszukując wyrafinowanych potraw.

W zachowanych w literaturze i aktach sądowych opisach średniowiecznych zniewag słowo "łakomczuch" oznaczało żarłoka, ale również człowieka rozwiązłego i rozpustnika. Kojarzone było z nieczystością, zachłannością, łapczywością, chciwością.

Z kolei nazwanie kobiety łakomczuchem było równoznaczne z przypisaniem jej lekkich obyczajów. W XIII w., gdy pojawiły się traktaty dotyczące zachowania się przy stole, żarłoczność określona w nich została także jako złe zachowanie.

Mimo tych nagan i przestróg ci, którzy mogli, jedli dużo i wystawnie. Dotyczyło to naturalnie również duchownych Kościoła katolickiego, choć ten uznał nieumiarkowanie w jedzeniu za jeden z siedmiu grzechów głównych. Tymczasem protestanci wielokrotnie i raczej nie bez przyczyny zarzucali im nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.

Wielkie żarcie szlachty polskiej

Z zamiłowania do jedzenia i picia słynęła polska szlachta. W czasie wojny wytrwali i mężni, urodziwego wzrostu, żyją długo i dłużej jeszcze żyliby, gdyby obżarstwo i pijaństwo nie targały sił ich. Wychylać kielichy bez miary znakiem jest dobrego wychowania, powściągać się od nich, znakiem nieszczerości i grubiaństwa - pisał w 1568 r. o Polakach nuncjusz papieski Ruggiero.

Wielki pisarz Mikołaj Rej (1505-69) przestrzegał: Bo i Salomon pisze, iż to dawno słynie, Że ich więcej z obżarstwa niż od miecza zginie. Bo jako to nie ma być, gdy przedsię tka w gardło, Ano ledwe wczorajsze brzucha nie rozparło. Ale jak się zdaje, te Rejowe przestrogi na niewiele się zdawały.

Kronikarz obyczaju szlacheckiego Jędrzej Kitowicz (1727-1804) tak przedstawiał stół magnacki:

Między półmiski, rozmaitym ptastwem i ciastem napełnione, podług wielkości stołu stawiano dwie albo trzy misy ogromne, na kształt piramidów z rozmaitego pieczystego złożonych, które hajducy we dwóch nosili, boby jeden nie uniósł. Te piramidy na spodzie miały dwie pieczenie wielkie wołowe, na nich położona była ćwiartka jedna i druga cielęciny, dalej baranina, potem indyki, gęsi, kupiony, kurczęta, kuropatwy, bekasy; im wyżej, tym coraz mniejsze ptastwo.

Z tych piramid, jako też mis i półmisków, goście sprawniejsi do krajania za prośbą gospodarza brali przed siebie owe pieczyste, rozbierali, częstowali w kolej siedzących u stołu i nie przepominających zostawić dla siebie najlepszej sztuczki, po obczęstowaniu wszystkich sami jedli (...) Zobaczemy niżej, jak kucharska sztuka, wydoskonalona z czasem, potrafiła robić z jednych ciał drugie, dając na przykład pieczeni formę karpia albo szczupaka i tam dalej.


To tylko mały fragment opowieści o jedzeniu i piciu w czasach saskich, która w słynnym "Opisie obyczajów za panowania Augusta III" Jędrzeja Kitowicza ciągnie się przez wiele stron.

Pito także ponad miarę. Kitowicz: Trafiało się i to, że komu trunku aż po dziurki (jak mówią) pełnemu nagle gardło puściło i postrzelił jak z sikawki naprzeciw siebie znajdującą się osobę, czasem damę, po twarzy i gorsie oblał tym pachnącym spirytusem, co bynajmniej nie psuło dobrej kompanii. Niezdrowy z resztką ekshalacji uciekł co prędzej za drzwi albo gdzie w kąt, dama także, ustąpiwszy na bok, jako tako się naprędce ochędożyła, a resztę w śmiech obrócono i wszystko znowu do pierwszego ładu powróciło.

Do najważniejszych pozycji w imporcie naszych przodków należało wino węgierskie, a od XVIII w. także francuskie oraz "korzenie", czyli różne ostre przyprawy do mięsa, które pozwalały zatrzeć jego niezbyt dobry smak (nie znano wtedy lodówek).

Jak zauważyły Anna Berdecka i Irena Turnau, autorki książki "Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia", magnackie obżarstwo polegało na ogromnej obfitości jadła, ale już nie na jego jakości. No bo w końcu, podejmując przy stole kilkuset gości, nie można było dbać o staranniejsze przyrządzenie wszystkich potraw.

Naturalnie wraz z obżarstwem i łakomstwem kwitło moralizatorstwo. Im więcej jedzono, tym więcej biadolono nad upadkiem obyczajów i moralną rozwiązłością. Jedzenie i picie, i zbytnie żarcie nieprzystojne jest człowiekowi, ale najwięcej tym, którzy na sobie osobę urzędu noszą, bo ciało rozmaitemi niemocami zaraża, samego człowieka do statecznych spraw niesposobnego, a na koniec wszetecznym i zuchwałym, a jako bez uzdy konia z drogi błądzącym czyni - przestrzegał w XVIII w. Jan Frycz Modrzewski.

Gdy łakomczuch stał się smakoszem

W XVII i XVIII w. we Francji pojawiło się nowe wyobrażenie łakomstwa: smakoszostwo, uczciwe i eleganckie, cechujące amatorów dobrego jadła i napitku oraz wykwintnego towarzystwa.

Potępiany przez Kościół i moralistów obżartuch i żarłok stał źle widziany, a objadanie się zaczęto uznawać za zwyczajne prostactwo. Łakomstwo - pisze Florent Quellier - kojarzyło się z galanterią, flirtem i podjadaniem między posiłkami.

W liczbie mnogiej "łakomstwa" stały się synonimem "łakoci" - czegoś dla dzieci i kobiet. Quellier: Zamiast o strasznym grzechu mówiło się o naturalnej wadzie istot postrzeganych jako niedojrzałe. Dyskusja uległa jednak wyraźnej zmianie, bo też obyczaje stawały się bardziej wyrafinowane.

W miarę rosnącej zamożności Zachodu zarówno maniery, jak i potrawy stawały się coraz bardziej wyrafinowane, natomiast obżeranie się stało się oznaką prostactwa. Karykatura przedstawia angielskiego króla Jerzego III i jego żonę królową Charlotte jedzących umiarkowany posiłek, 1792. Fot. BRIDGEMAN ART/FOTOCHANNELS
Prowadzono np. długą debatę, czy picie czekolady jest złamaniem postu eucharystycznego: chodziło o rozstrzygnięcie ważnego sporu, czy czekolada po prostu zaspokaja pragnienie - jak woda, piwo czy wino - czy jest napojem zakazanym w poście, bo odżywczym i przede wszystkim "rozgrzewającym". Czekolada kojarzyła się bowiem ze zmysłowością, z hedonizmem i rozpustą.

W starciu z protestanckim ascetyzmem zmieniała się także postawa Kościoła wobec rozkoszy stołu. Katechizm zredagowany w 1706 r. przez biskupa Montpellier Charles'a-Joachima Colberta nauczał, że łakomstwo jest nieuporządkowanym umiłowaniem jedzenia i picia. Dobroduszny biskup dodawał jednak: Pytanie: dlaczego nazywa się to miłością nieuporządkowaną? Odpowiedź: by zaznaczyć, że istnieje również sprawiedliwe i rozsądne umiłowanie jedzenia i picia.

Przyjemność smaku stworzył Bóg, nie może więc być całkiem zła: kluczem jest tutaj umiar. Od XVII w. Kościół o tyle akceptuje przyjemności stołu, o ile zachowuje się pewne zasady, w tym odpowiednie maniery przy jedzeniu. Zachód - pisze Quellier - ucywilizował apetyt.

Poezja gastronomiczna

Wiek XIX przyniósł wynalezienie słowa "gastronomia". Francuski adwokat Joseph Berchoux wymyślił słowo utworzone z dwóch greckich wyrazów - gaster (żołądek) oraz nomos (reguła), i zatytułował nim swój słynny ogłoszony w 1801 r. poemat "La Gastronomie", "Gastronom" oznaczał w nim miłośnika wykwintnych dań, ale też kogoś, kto przestrzega naukowych reguł jedzenia - słowo "nomos" sugerowało istnienie jakiejś wiedzy. W tym rozumieniu objadanie nie kojarzyło się już z rozwiązłością.

Takie też podejście do jedzenia utrwaliła "Fizjologia smaku", książka francuskiego urzędnika i smakosza Jeana Anthelme'a Brillata-Savarina, która doczekała się od 1826 r. ponad 50 wydań.

[ external image ]

''La Gastronomi'' - ogłoszony w 1801 r. poemat Josepha Berchoux. W jego ujęciu gastronomia była sztuką jedzenia z umiarem zgodnie z regułami higieny, dobrego smaku, zdrowia i dobrych manier. Jedzenie stało się nie tylko wytworną sztuką, ale przedmiotem nauki. Pozostało jednak miejsce dla wytwornej konsumpcji kojarzonej niemal z erotyczną przyjemnością. Fot. WIKIPEDIA
Dla Brillata-Savarina łakomstwo było sztuką i czymś, do czego dochodzi się w wyniku długiej nauki oraz bardzo starannych, metodycznych dociekań (pamiętajmy, że wiek XIX uwielbiał metody naukowe i próbował je stosować do bardzo różnych dziedzin życia).

[ external image ]

Gastronomia - nowa gałąź nauki - powinna mieć swoją akademię, na wzór Akademii Francuskiej, oraz swoich profesorów. Korzysta ona z wiedzy chemicznej, anatomicznej, medycznej, ale także z historii i etnografii.

W Wielkim Słowniku Uniwersalnym Larousse'a gastronomię definiuje się tak: Od czasów Brillata-Savarina nie ma nic wstydliwego w byciu gastronomem. Nikt jednak nie chce być uznany za łakomczucha lub pijaka. Łakomczuch umie tylko pochłaniać.

Sztuka jedzenia

Jedzenie zdaniem Quelliera było zawsze nierozerwalnie połączone zarówno z klasą społeczną, jak i z płcią. Gastronomia pozostawała oczywiście dziedziną zastrzeżoną dla ludzi zamożnych, ale umiejętność wyrafinowanego jedzenia oraz dobrego zachowania się przy stole świadczyła o dobrym wychowaniu. Nie wystarczało mieć pieniądze pozwalające na kupowanie drogich potraw. Trzeba było jeszcze wiedzieć, jak i w jakim towarzystwie je zjeść.

Nieumiejętność zachowania się przy stole i niewiedza w sprawach kuchni natychmiast demaskowały prostaka i nuworysza. Można było mieć fortunę, ale i tak się zdradzić. Tak oto arystokracja i mieszczaństwo stawiały dodatkowe bariery ludziom z niższych klas, którzy chcieli do nich dołączyć.

Kobieta i dziecko kochają słodycz

W XVII-XIX w. łakomstwo uchodziło za domenę kobiet i dzieci. Kobiety - jak podkreślało wielu ówczesnych autorów - mają upodobanie do słodyczy. Zarzucało im się, że nieustannie podjadają je oraz kandyzowane owoce, mogąc w ten sposób doprowadzić mężów do bankructwa - pisze Quellier.

Skojarzenie cukier - kobieta było tak silne, że jeszcze w XX w. zalecało się kobietom jedzenie słodyczy w czasie ciąży, gdy chciały urodzić dziewczynkę, a potraw słonych, jeśli pragnęły mieć chłopca.

Na początku XIX w. wydawany we Francji "Almanach łakomczuchów" wyliczał nowe wynalazki paryskich cukierników: Twoim Wdziękom, Twojej Gracji, Wierności, Łagodności i Stałości albo Cukierki Muz, Różę Miłości, Miłosne Marzenie, Sen Wenery.

Równocześnie jednak odmawiało się kobietom zdolności docenienia dobrego jedzenia - zostały zamknięte w świecie słodyczy. Podobnie jak w przypadku dzieci upodobanie do słodkiego świadczy o ich niedojrzałości. Jeszcze pod koniec XIX w. smakosze zalecali niezapraszanie kobiet na kolację na mieście, ponieważ tylko rozpraszałyby mężczyzn, nie pozwalając im skoncentrować się na dobrym jedzeniu. Mężczyźni słodyczy nie jedzą: w ówczesnej literaturze ci, którzy je lubią, są zazwyczaj zniewieściali i niemęscy.

Grzech niewierzącego społeczeństwa


[ external image ]
Na obrazie Édouarda Maneta ''Śniadanie na trawie'' (1863 r.) konsumpcja jest kojarzona niemal z erotyczną przyjemnością

W swej fascynującej książce Florent Quellier ukazuje ewolucję łakomstwa i obżarstwa: od piętnowanego przez Kościół grzechu do wykroczenia przeciw dobrym obyczajom i regułom diety. Zawsze jednak jedzenie nie było moralnie obojętne i ciągle na jego temat moralizowano. Zmieniały się tylko formy i argumenty, ale i to nie zawsze. Do dziś reklamy używają metafor seksualnych, żeby przedstawić przyjemność płynącą z jedzenia.

Łakomstwo i obżarstwo, zauważa Quellier, są grzechem, który odrodził się w społeczeństwach Zachodu w czasach, gdy nieliczni już chodzą do kościoła i przejmują się katalogiem chrześcijańskich grzechów głównych. Tyle że mówi się o nim nie w języku religii, ale medycyny i zdrowia. Zalecenia dietetyków są formułowane w taki sposób, żeby wzbudzić poczucie winy: objadając się, grzeszymy przeciwko własnemu ciału i przeciw społeczeństwu.

- Nie wytrzymałam i pozwoliłam sobie na ciastko - usłyszałem przed chwilą na korytarzu w redakcji. Ile w tym jest poczucia winy i wykroczenia przeciwko ideałom zdrowia i dobrego wyglądu!

Tekst został napisany m.in. na podstawie książki Florenta Quelliera, "Łakomstwo. Historia grzechu głównego", Warszawa 2013

CZY MOŻNA UMRZEĆ Z PRZEJEDZENIA?


Historia zna przypadki znanych ludzi, którzy zmarli po obfitych ucztach, choć prawdziwymi przyczynami ich zgonów nie musiało być obżarstwo.

Król Szwecji Adolf Fryderyk zmarł 12 lutego 1771 r. po zjedzeniu wieczerzy składającej się m.in. z homara, kawioru, kiszonej kapusty i wypiciu szampana. Na koniec pochłonął jeszcze 14 porcji ulubionego deseru.

W 1751 r. francuski filozof Julien Offray de La Mettrie, ateista i materialista, zmarł po spożyciu dużej ilości pasztetu z bażanta z truflami.

Być może z przejedzenia umarł polski król Michał Korybut Wiśniowiecki panujący w latach 1669-73, ale możliwe też, że zatruł się lub zadławił ogórkiem.

W 1850 r. amerykański prezydent Zachariasz Taylor skonał po kilku dniach choroby, która zaczęła się od zjedzenia dużej ilości czereśni popitych zimnym mlekiem. Symptomy choroby - dreszcze, biegunka, mdłości, odwodnienie - mogły też sugerować cholerę.

Możliwe oczywiście, że wszyscy oni nie umarli z przejedzenia, ale z powodu chorób przewodu pokarmowego. Dopiero od niedawna normą - przynajmniej w zamożnych krajach - jest dbanie o higienę przy transporcie i przygotowywaniu posiłków. Lodówki to wynalazek dopiero XX w.: wcześniej przechowywanie łatwo psującej się żywności przysparzało wielu kłopotów.

Jak pisze Mary Roach, autorka książki "Gulp" pełnej naukowych ciekawostek o przewodzie pokarmowym człowieka, żołądek jest bardzo elastyczny i niesłychanie trudno, by pękł. Ale jest to możliwe. Żołądek przeciętnego człowieka może pomieścić ok. trzech litrów pokarmu czy płynu. Wepchanie w siebie więcej - co wymaga determinacji, bo trzeba powstrzymać naturalny odruch wymiotny - może sprawić, że pęknie, a jego zawartość rozleje się w jamie brzusznej.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Z tych jabłek będzie cydr
Małgorzata Minta

[ external image ]
Produkcja Cydru Ignaców trwa około sześciu miesięcy. Jesienią zbiera się owoce, z których tłoczy się sok. Dodaje się drożdże i rozpoczyna się proces fermentacji

Najlepsze cydry są robione raz do roku jak wino. Powinno się do nich użyć soku tłoczonego z dojrzałych jabłek tuż po zebraniu. Cydr z koncentratu nigdy nie będzie miał tak autentycznego smaku i zapachu

Siedzimy w warszawskiej restauracji Alewino. Pijemy cydr z polskich antonówek i opowiadamy sobie historie. - Kilka lat temu do sklepu La Fromagerie, w którym wówczas pracowałam, wszedł nieznajomy mężczyzna. Z miejsca oznajmił, że pod Grójcem znalazł świetne sady i że będzie tam robić prawdziwy cydr. Brzmiało to wtedy jak szaleństwo, ale potem okazało się, że dopiął swego - wspomina Marta Wrześniewska, ekspertka i dziennikarka winiarska.

Nieznajomym mężczyzną był Tomasz Porowski, połowa duetu stojącego za Cydrem Ignaców - pierwszym polskim cydrem rzemieślniczym.

- Jakiś czas temu poczułem potrzebę zmiany, oderwania się od tego, co robiłem - opowiada Tomasz, z wykształcenia prawnik. Nie do końca wiedział, czym mógłby się zająć. Wtedy na horyzoncie pojawił się cydr.

Tomasz pierwszy raz napił się jabłecznika w Anglii w 1996 roku. - Ale to był produkt wielkoprzemysłowy, więc nie wspominam tego jako wyjątkowego doznania - śmieje się.

Najlepszego cydru w życiu spróbował trochę później, choć nadal w Anglii. Tym razem wybrał się na zachód, do Herefordshire, gdzie mieszka wybitny producent cidera Tom Oliver. Wtedy podjął decyzję: sam zacznie produkować cydr w Polsce!

Do pracy zabrał się kompleksowo. Najpierw wspólnie z kołem naukowym Wydziału Technologii Żywności na warszawskiej SGGW testował różne odmiany owoców i szczepy drożdży, analizował przebieg fermentacji i pracował nad technologią produkcji napoju.

Równolegle poszukiwał dobrego surowca - dobrej jakości polskich jabłek tradycyjnych odmian, ale dostępnych w ilości pozwalającej na produkcję napoju.

Wreszcie znajomi przedstawili mu Marcina Hermanowicza, właściciela sadów jabłkowych pod Grójcem. To on został drugą połówką projektu "Cydr Ignaców". Z pomocą chłopakom przyszli też zaprzyjaźnieni cydrownicy z Anglii, zwłaszcza Tom Oliver, który doradzał im w krytycznych momentach.

W sukurs przyszły im również zmiany w polskim prawie, które umożliwiały sadownikom mającym co najmniej hektarowe uprawy limitowaną produkcję cydrów i win owocowych. Twórcy Cydru Ignaców postanowili więc skorzystać z uproszczonego prawa i wytwarzać swój produkt według nowych zasad.

Produkcja w Ignacowie ruszyła w 2011 r. Niestety, choć zmiany prawne miały sprawę ułatwić, to rzeczywistość okazała się nieco inna. Z powodu luk i sprzeczności w przepisach pionierzy rzemieślniczego cydrownictwa zderzyli się z formalnymi przeszkodami, takimi jak prawo akcyzowe.

W końcu jednak się udało! Pierwszy cydr rozlali w grudniu 2012 r.

Produkcja cydru z Ignacowa trwa około sześciu miesięcy. Jesienią zbiera się owoce, z których tłoczy się sok. Do niego dodaje się drożdże i rozpoczyna proces fermentacji, w wyniku którego powstaje napój o niewielkiej, 5-6--procentowej zawartości alkoholu. - Dla końcowego efektu znaczenie ma wszystko - nie tylko odmiana jabłek, ale też jakość owoców, to, jak długo rozdrobnione owoce są macerowane przed tłoczeniem - wyjaśnia Tomek.

Do tego dochodzą różne szczepy drożdży, temperatura fermentacji i jej dynamika. Wreszcie dojrzewanie - w przypadku cydru Tomka i Marcina trwa to kilka miesięcy. Dlatego cydr z Ignacowa można kupić dopiero w następnym roku po zbiorach (butelka, która trafi do waszych rąk tego lata, będzie miała na etykiecie rok 2014).

Prócz dopracowywania technologii chłopaki dużo eksperymentują. Na początku lata pokazali cydr jednoodmianowy, przygotowany wyłącznie z antonówek. W zanadrzu mają też kilka kupaży (autorskich mieszanek), np. eksperymentalny miks boskopu, antonówki, kronselki i grochówki, który nastawiono do powtórnej fermentacji (dzięki temu cydr w naturalny sposób nasyca się dwutlenkiem węgla, czyli bąbelkami). - Z niego jestem szczególnie zadowolony, bo to cydr w stylu, który lubię. To mój smak - mówi Tomasz.

Jak zauważa Marta Wrześniewska, Ignaców nie jest już wyjątkiem na polskim rynku, a w ślady Porowskiego i Hermanowicza poszło kilkunastu innych rzemieślniczych cydrowników. - Coraz większa grupa producentów-rzemieślników ma też pozwolenia na sprzedaż, np. Tłocznia Soków Rembowscy albo Henryk Nowakowski, który produkuje cydr lodowy w Trzebnicy, Dominika i Dariusz Korosiowie, twórcy Cydru Chyliczki, Marcin Wiechowski i jego Kwaśne Jabłko czy Tłocznia Maurer - wymienia. A w kolejce po zezwolenie na sprzedaż czekają kolejni.

Jak zauważa moja rozmówczyni, na boom załapują się też cydry przemysłowe. A duże browary wprowadzają do swojej oferty jabłeczniki.

Jak odróżnić cydr rzemieślniczy od przemysłowego? Ten pierwszy nie może być produkowany z koncentratu jabłkowego, musi być tylko ze świeżego soku uzyskiwanego w czasie sezonu na jabłka. - Cydr jest produktem sezonowym, tak jak wino. Najlepsze są więc te robione raz do roku - wyjaśnia Marta Wrześniewska. Im mniej ingerencji w podstawowy surowiec, mniej konserwującej sok siarki, wody i cukru, tym pełniejszy i bardziej autentyczny w smaku będzie cydr. Najciekawsze cydry pochodzą ze starych odmian, z dzikich sadów, z jabłek zdobywanych trochę po partyzancku.

- Cydrom przemysłowym trudno jest spełniać te kryteria, bo w tym przypadku liczy się ilość. Ale dzięki temu są one łatwiej dostępne i tańsze. Coś za coś - podsumowuje Wrześniewska.

Jak wynika z raportu KPMG, w 2013 roku sprzedaż cydru w Polsce sięgnęła około 2 milionów litrów. W ubiegłym roku było to już ok. 9-10 milionów litrów. Według prognoz ekspertów rynek cydru w Polsce w perspektywie pięciu lat może dojść do poziomu 0,8-1,5 proc. rynku piwa, czyli 30-50 milionów litrów rocznie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Niech żyje Putin, czyli toasty po gruzińsku
Anna Dziewit-Meller

[ external image ]
Adishi, wioska w Górnej Swanetii. Na zdjęciu cerkiew świętego Jerzego, patrona Gruzji (Madalena Paluchowska (123RF))

Przy stołach zdarzało mi się prosić o wodę mineralną, sól czy herbatę. Nigdy nie musiałam pytać o wino - w Gruzji jest na stole zawsze

Wino to życie - mawia mój przyjaciel Murtaz, senior rodu Guledanich. Jego rodzina, choć pochodzi ze Swanetii, wysokogórskiego regionu Gruzji o odrębnej kulturze i języku, już od trzech pokoleń mieszka w Tbilisi. Murtaz, dziś emeryt, w latach młodości był zawodnikiem piłki wodnej, reprezentantem drużyny ZSRR. Potem został prawnikiem. W 70. wiośnie życia jest wciąż tak postawny i przystojny, że nawet 20-letnie dziewczyny czują się w jego obecności onieśmielone. Zwłaszcza gdy podczas supry - czyli gruzińskiej uczty - pełni rolę tamady i wznosi toasty. Wtedy nawet ci, którzy na co dzień nie są skorzy do łatwych wzruszeń, zamyślają się nad jego słowami. Jest bowiem tamadą doskonałym i wie, co powiedzieć, byśmy na długo te toasty zapamiętali. W 40. rocznicę ślubu podczas uroczystej supry wśród wielu pięknych toastów o miłości i swej ukochanej żonie Maricy Murtaz wygłosił także ten o pochwale przyjaźni: "Wypijmy za przyjaźń, bo to nią człowiek żyje. Jeśli Marica wyrzuci mnie kiedyś z domu (tu tłum gości zaśmiał się gromko, bo tak dobranej pary jak Murtaz i Marica ze świecą szukać w całym Tbilisi), wówczas będę mógł spędzić tydzień u każdego z moich przyjaciół. I tak do końca życia. Żona pyta o wszystko, przyjaciel nie pyta o nic. Wypijmy za przyjaźń!".

Gruzińskie picie wina jest czymś więcej niż tylko miłą okolicznością towarzyską. Darra Goldstein w książce "The Georgian Feast" pisze, że sadregrdzelo, czyli toasty wznoszone winem, są emanacją tego, co Gruzini chcieliby o sobie powiedzieć światu - kim są, jakie wartości wyznają, co oznacza dla nich przynależność do tej kultury.

Obyczaj przekazywania sobie przy stole tradycji narodowych ugruntował się w XIX wieku, gdy Gruzja utraciła niepodległość na rzecz carskiej Rosji. Po zajęciu Tbilisi rozpoczęła się bardzo intensywna rusyfikacja. Stara i bogata kultura kraju była poważnie zagrożona, więc supra i sadregrdzelo zaczęły pełnić funkcję narodowej odpowiedzi na rosyjską politykę wynaradawiania Gruzji. W latach komunizmu wielkie supry były solą w oku władz sowieckich. Huczne świętowanie kłóciło się z wizją skromnie żyjącego człowieka radzieckiego. W 1975 roku Komitet Centralny Gruzińskiej Partii Komunistycznej wydał wręcz oświadczenie, w którym wezwał do walki z "haniebnymi obyczajami i tradycjami". I supra znowu, jak za cara, stała się symbolem sprzeciwu wobec systemu.

Na moim weselu, które odbyło się w Tbilisi, tamadą był syn Murtaza Acziko Guledani. Acziko jest popularnym w Gruzji muzykiem rockowym, więc raczej przywykł do publicznych wystąpień. Mimo wszystko nasza prośba, by został tamadą na weselu, wprawiła go w popłoch. Zażądał od nas opowieści o naszych rodzinach i przyjaciołach, by móc wygłosić na ich temat toasty godne zawodowca. Te weselne toasty zgodnie z tradycją wznoszono nie w zwykłych kieliszkach, ale w rogach. Picie wina ze specjalnie wypreparowanych rogów to obyczaj niełatwy dla przyjezdnych, róg bowiem potrafi zmieścić w sobie nawet półtora litra wina, które trzeba wypić naraz - tego naczynia nie sposób przecież odłożyć na bok.

Rytuały związane z piciem wina są w Gruzji bardzo rozbudowane i często malownicze, ale wymagają naprawdę mocnej głowy, zwłaszcza że Gruzini upijanie gości traktują niemal jak swój narodowy sport. Piliśmy więc wino z rogu, piliśmy z klosza lampy naftowej, której dnem była czyjaś dłoń, z ceramicznej dachówki przykładanej do ust jak lejek.

Pewnego razu gdzieś pod turecką granicą, niedaleko klasztorów w Wardzi, przyszło mi wznieść toast piwem za Putina i Miedwiediewa. Byłam tym bardzo zdumiona, zwłaszcza że działo się to w 2008 r., kilka tygodni po wojnie z Rosją. Dość podejrzliwe patrzyłam na tamadę. Okazało się jednak szybko, że to tylko taki żart z tradycji - piwem wznosi się toasty odwrotne, czyli przekorne. Na pohybel.

Rkatsiteli, saperavi, mtsvane - te gruzińskie szczepy endemiczne znane są coraz szerzej na świecie. Podobno ekspansji gruzińskich win na Zachód paradoksalnie przysłużyło się rosyjskie embargo. Kiedy rynek rosyjski, będący dotąd największym i dość bezkrytycznym odbiorcą wina z Gruzji, się zamknął, winiarze musieli szukać gdzie indziej chętnych na swoje produkty. Winiarstwo jest w Gruzji sztuką wywodzącą się z czasów zamierzchłych - zdaniem naukowców to właśnie na tamtych terenach około 7 tys. lat przed naszą erą człowiek zaczął uprawiać winorośl. Po latach masowej produkcji wina na rynek radziecki wymagało ono jednak poważnych zmian, by móc konkurować w Europie z winami francuskimi czy włoskimi. Rząd w Tbilisi stworzył wtedy specjalne ministerstwo ds. wina, do winnic Kachetii przybyli zaś fachowcy z Francji i Kalifornii, by wesprzeć Gruzinów swoim know-how.

W gruzińskich domach rzadko jednak na stole stoi butelkowane wino ze sklepu. Niemal wszędzie pije się wino domowe. Jesienią ubiegłego roku brałam udział w przygotowywaniu wina w tbiliskim domu Guledanich. Kupili ponad tonę winogron i robili zapasy na cały kolejny rok w wielkich beczkach trzymanych w zaadaptowanym na piwniczkę garażu. Po krótkim czasie winogrona zaczęły fermentować. Traf chciał, że spałam w pokoju nad garażem i czułam się pijana od samego wdychania powietrza przepełnionego kwaśnym aromatem. Wokół domu krążyły stada oszalałych ze szczęścia muszek owocówek. Niestety, około 800 litrów wina, które wtedy powstało, skończyło się już w czerwcu i sezon wakacyjny trzeba było przetrwać, pijąc wino ze sklepu.

W tym roku więc Guledani zamierzają kupić jeszcze więcej winogron. To domowe młode saperavi jest bardzo zdradzieckie - choć smakuje czasem jak sok, potrafi szybko ściąć z nóg. Jego charakterystyczny cierpki aromat jest nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Nie wszystkim też przypada do gustu.

Dziś butelkowane gruzińskie wina dostępne są niemal wszędzie. Cenią je znawcy, smakują też konsumentom. Moje ulubione białe tsinandali, wino wyraźnie goryczkowe, albo bogate i bardzo wytworne czerwone saperavi można już kupić także w Polsce. To dobrze, bo przyjemnie jest takim winem wznieść toast choćby za to, aby drzewa, z których zostaną zrobione nasze trumny, jeszcze nie zostały posadzone.

Anna Dziewit-Meller
ur. w 1981 r., dziennikarka i pisarka, współautorka m.in. książki "Gaumardżos! Opowieści z Gruzji"
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Pacewicz. Ekstaza dla każdego
Tomasz Kwaśniewski

Kolory - na skutek nadzwyczajnego dotlenienia mięśni, w tym mięśni oczu - stają się niesamowicie wyraziste. Wszystkie napotkane po drodze kobiety są piękne, a faceci sympatyczni. Rozmowa z Piotrem Pacewiczem
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 159 z 207
Newsy
[img]
Medyczna marihuana kolejnym krokiem rozwoju karaibskiej Dominiki?

Dominika to niewielka karaibska wyspa, często mylona ze względu na podobną nazwę z o innym, większym państwem – Republiką Dominikany. Niemniej jednak, w obszarze legislacji konopnej to właśnie Wspólnota Dominiki zdaje się wytyczać kierunek dla wielu okolicznych państw.

[img]
Belgia: Rozbito gang przemytników kokainy

Policja rozbiła dużą grupę kokainową działającą w Belgii. Przemytnicy przywozili narkotyki z Ghany i Dominikany przez lotnisko w Brukseli. Następnie, przez port w Antwerpii, narkotyki były wysyłane za granicę. Niektórzy podejrzani spotykali się regularnie w barze shisha w Vilvoorde (Brabancja Flamandzka), aby omawiać swoje interesy.

[img]
Zniknęło 400 kg kokainy. Policjanci objęci śledztwem

Biura dwóch policjantów z Biura ds. Zwalczania Przestępczości Narkotykowej we francuskim Nanterre oraz ich domy zostały przeszukane przez IGPN (Wydział Wewnętrzny Inspektoratu Policji) w związku ze sprawą „Trident”. Chodzi o zaginięcie blisko pół tony kokainy. Według informacji „Le Parisien”, przeszukania przeprowadzono w biurach dwóch policjantów z wydziału antynarkotykowego oraz w ich domach. Zarekwirowano także ich tablety i komputery.