Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 188 z 207
  • 1180 / 103 / 0
.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Jeśli ćpać, to tylko kulturalnie

[ external image ]
Słowacki nie tylko wielkim poetą był, lecz także fanem haszyszu i opium, Mickiewicz mógł kosztować korzenia mandragory, a Krasiński uzależnił się od eteru. "Encyklopedia polskiej psychodelii" Kamila Sipowicza (Krytyka Polityczna) to nieporęczny przedmiot niosący niewygodne treści. Bo wygląda na to, że narkotyki nie są wcale towarem importowym ze zgniłego Zachodu, ale my, Słowianie, mamy długą i bogatą historię odurzania się płodami ojczystej ziemi, od Muchomora czerwonego po tatarak.

Książka zawiera pouczające wypisy z polskiej literatury opowiadające o narkotyzowaniu się lub takie, które surrealistycznymi wizjami sugerują psychodeliczny odlot. Oprócz części literaturoznawczej (polecamy maturzystom do prezentacji o romantyzmie!) jest i kompendium wiedzy o substancjach psychoaktywnych, które podsuwa nam natura.



Encyklopedia Polskiej Psychodelii
Jan Bazyli

Dokładnie w dzień największego polskiego święta – Dziadów Smoleńskich – lewackie wydawnictwo Krytyka Polityczna wydało prawie 500-stronicowe dzieło znanego apostaty i odszczepieńca, Kamila Sipowicza – "Encyklopedia Polskiej Psychodelii".

Jest to już trzecie dzieło autora, po "Hipisach w PRL-u" i "Czy marihuana jest z konopi?", w którym próbuje udowodnić niewiarygodną tezę, że Polacy znali jakieś inne narkotyki niż wyborowa czysta.

Autor, który szczyci się tym, że znał osobiście Karla Rahnera, Pawła VI i Jana Pawła II, a wiadomo, że nosi kapelusz, aby ukryć rogi, szeroko cytuje polskich antropologów. Ci zaś wskazują, że na terenach Polski już od neolitu po wiek XX używano setek roślin i grzybów w celach ekstatycznych, religijnych i rekreacyjnych. Sipowicz przewrotnie cytuje wybitnego polskiego etnografa Kazimierz Moszyńskiego, który w drugim tomie swej "Kultury ludowej Słowian" napisał: "Warto powiedzieć na temat odurzania się wonnościami […] Jakoż w ciągu badań wykonanych w Polsce w 1930/31, o których tyle razy już napomykałem, uderzyły mnie szczególne fakty. Oto na pytanie o rośliny odurzające szereg wieśniaków wskazało takie zioła i drzewa, których my (przynajmniej bardzo wielu spośród nas) z pewnością nie zaliczylibyśmy do tej grupy; m.in. znalazły się tam nawet kwitnące akacje i żółte łubiny, nie mówiąc wcale o konopiach lub bagnie (Ledum palustre L.). Według wiadomości, dostarczonej mi łaskawie przez C. Pietkiewicza, do roślin wywołujących u chłopów (Poleszuków rzeczyckich) oszołomienie czy odurzenie, przejawiające się tzw. u nich «krążeniem w głowie» itp., należą (prócz konopi i bagna) konwalie oraz podkolan (Platanthera biforia Rchb), o ile występują obficie, dalej – gryki, czeremchy i nawet lipy. To wszystko każe mi przypuszczać, że lud zdaje się być wrażliwszy od naszego ogółu na silne zapachy, w tym rozumieniu, iż łatwiej niż my doznaje odurzenia czy też ewentualnie może i podniecenia pod ich wpływem".

Moszyński notuje też, że wielkim wzięciem cieszył się u ludów słowiańskich oman (Inula helenium L.). Korzeń i liście omanu, jak podają stare zielniki polskie, "tęskność oddala", "serce rozwesela", "w winie używany wesołość daje".

Bardzo bogatą rdzennie polską tradycję psychodeliczną zniszczył przez kilkaset lat polski kościół katolicki, twierdzi Sipowicz. Zamiast tego dał nam produkowane w klasztorach piwa i okowity. Zaś używanie czegokolwiek innego stało się nielegalne. Co trwa do dziś. Sipowicz obsesyjnie przeciwstawia się temu, aby karać Polaków za niekatolickie używki.

Tym bardziej jest to niezrozumiałe, wedle jego pokrętnej logiki, że wielcy polscy artyści, pisarze i malarze byli admiratorami psychodelików. Mickiewicz, Słowacki i Krasiński gustowali w haszyszu, opium i eterze. Autor pierwszej polskiej gejowskiej książki – "Chłopi" – Władysław Reymont, wedle Sipowicza, pociągał opium w Londynie z tej samej fajeczki co Oscar Wilde. O haszyszu i opium pisywali poetki i poeci młodopolscy. W wieku XX z eksperymentami z peyotlem, LSD, psylocybiną i kodeiną nie kryli się Witkacy, Lem, Białoszewski i inni. Co do wieku XXI to w większości dzieł polskich pisarzy, poetów i malarzy występują psychodeliki, a opisy ich świadczą o osobistym doświadczeniu (Tokarczuk, Masłowska, Gretkowska, Podsiadło, Niewrzeda, Karpowicz, Kopyt, Podgórnik, Althammer, Urbanowicz, Waniek, Gomulicki). Pocieszające jest to, że poza wszelkim podejrzeniem są najwięksi z największych: Bronisław Wildstein i Rafał Ziemkiewicz.

Gdyby Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Reymont, Kasprowicz, a nawet podobno Matejko i Chopin żyli w Trzeciej Rzeczpospolitej – konkluduje złośliwie Sipowicz – to niezależnie od tego, czy rządziłby Tusk, Kaczyński czy Miller, to Trzech Wieszczów siedziałoby w celi na Rakowickiej. Bowiem lobby alkoholowe, na którego czele stoi kilku biskupów obejmuje szerokim łukiem większość partii i polityków. Polak pijany, wedle autora „Encyklopedii Polskiej Psychodelii”, jest nadal świętą krową, zaś ktoś, kto ma inne na ten temat poglądy w najłagodniejszym przypadku ląduje z wyrokiem w zawieszeniu.


Dajcie nam żyć. Rozmowa z Korą i Kamilem Sipowiczami

Agnieszka Kublik

[ external image ]
Kora i Kamil Sipowicz (FOT. Michał Mutor)

Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Brak seksu wpędza w alkoholizm muchę owocówkę
Tomasz Ulanowski

[ external image ]

Pozbawione miłości samce muszek owocówek topią smutki w kieliszku - twierdzą naukowcy. I na dodatek dowiedli dlaczego. Czy dzięki temu znajdziemy skuteczny lek dla alkoholików?

Cały ten eksperyment, jak przyznaje dr Galit Shohat-Ophir, pierwszy autor pracy, która ukazała się w ostatnim "Science", zaczął się od szalonego pomysłu. Wyobrażam sobie, że mogło to wyglądać tak: badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco odprężali się po pracy przy kilku drinkach, kiedy nagle do baru wtoczył się ich nieźle wstawiony kolega z pracy.

- Ten to ma w czubie.

- Nic dziwnego, właśnie rzuciła go dziewczyna.

Ale właściwie dlaczego miałby to być powód do upijania się? - zaczęli pewnie myśleć naukowcy. Hm, mózgiem rządzi chemia, więc za każdym naszym zachowaniem kryje się konkretny związek chemiczny. To np. dlatego po udanym seksie czujemy chęć, żeby spotkać się jeszcze raz. Wszystko przez oksytocynę, hormon i neuroprzekaźnik, który wiąże ludzi, wywołując w nich zaufanie, potrzebę współpracy i uczucia opiekuńcze. Jego poziom wzrasta m.in. podczas kochania się.

A zatem, jaka paskudna chemia popycha odrzuconych mężczyzn w stronę najbliższej knajpy? Dlaczego zaczynają szukać erzacu, który mógłby wynagrodzić im sercowe albo choćby seksualne niepowodzenia?

Z tym pytaniem w głowach uczeni wzięli się do roboty.

Bzykające owocówki


[ external image ]

Muszki owocowe, Drosophila melanogaster , to owady, za którymi w domu zdecydowanie nie przepadamy. Ale naukowcy wręcz je uwielbiają. Przeprowadzali na nich eksperymenty nawet na orbicie okołoziemskiej. Drozofile mnożą się bowiem jak króliki, łatwo mutują i dożywają niecałych dwóch miesięcy. Można więc szybko zbadać zmiany genetyczne zachodzące w ich kolejnych pokoleniach. No i do tego lubią wypić, bo, jak wiemy z kuchni, ciągnie je do fermentujących owoców, wina i octu (dlatego mówi się na nie także octówki).

Prof. Ulrike Heberlein, szefowa dr. Shohat-Ophira i jedna z autorów pracy w "Science", już 10 lat temu studiowała geny, które odpowiadają za reakcję muszek owocowych na alkohol. Dowiodła np., że dawka etanolu, która rozrusza drozofile, odpowiada proporcjonalnie tej, która i nam rozwiązuje języki, a dawka, która je upija, i nas zwala z nóg.

Owocówki wydały się więc naukowcom z San Francisco świetnym materiałem do badań porównawczych. Oto przepis na ich eksperyment.

1. Weź garść samców z gatunku Drosophila melanogaster i wpuść je do pojemnika z samicami, z których część jest jeszcze dziewicami, a część już nie.

Samce zaraz zaczynały gody - jedno skrzydełko zaczynało im drżeć w miłosnym zaśpiewie, przednią nóżką dotykały brzuszków swoich wybranek, trąbkami czule gładziły ich genitalia. Dziewicze muszki witały gości z otwartymi odnóżami, natomiast te, które były zaspokojone, nie były zainteresowane płcią przeciwną. W efekcie nie wszystkie samce zdążyły sobie dogodzić.

2. Wyłap samce i przenieś je do pojemnika z dwoma słomkami. Do jednej doprowadź zwykłe jedzenie, a do drugiej nasączone 15-procentowym alkoholem.

Jak łatwo się domyślić, wyposzczone muszki rzuciły się do słomki dawkującej jedzenie z etanolem. Natomiast samce odprężone i zadowolone po udanym seksie, choć także miały ochotę na drinka, to jednak piły zdecydowanie oszczędniej - ciągnęły z obu słomek po równo.

To ogromnie ciekawe, bo zazwyczaj drozofile, kiedy tylko mają dostęp do procentów, nie wylewają za kołnierz i upijają się do nieprzytomności.

Od muszki do kłębka


- Cynglem, który decydował o skłonności owocówek do alkoholu, okazał się neuropeptyd F (NPF) - tak dr Shohat-Ophir tłumaczy dziwaczne zachowanie swoich podopiecznych.

Naukowcy sprawdzili, że samce, które zdołały dopaść chętne samice, i później wykazywały mniejszą ochotę na drinka, miały w swoich mózgach duże ilości NPF. Z kolei u tych samców, które miały mniej szczęścia i zostały odrzucone przez zaspokojone już samice, poziom neuroprzekaźnika był niski.

- To dlatego - pomyśleli naukowcy - szukały one spełnienia w alkoholu. Bo kiedy ów neuroprzekaźnik uwalniał się po seksie, mózgi samców muszek były w pełni zadowolone. Jeśli jednak jego poziom pozostawał niski, uzależniony od przyjemności i podekscytowany niewykorzystaną okazją mózg kazał muszkom szukać innej nagrody.

Badacze potwierdzili te przypuszczenia, manipulując w genach, które u muszek odpowiadają za produkcję neuropeptydu F. Aktywując je, uczynili z owocówkowych prawiczków samców seksualnie zaspokojonych - dlatego mimo braku seksu nie pocieszały się one "przy barze".

Z kolei obniżając poziom NPF, tak zawrócili w głowach samcom, które właśnie odbyły udany stosunek, że zaraz poleciały one "na kielicha".

Czy możemy z tego ciekawego eksperymentu wyciągnąć jakieś lekcje dla nas? Badacze mówią, że tak. W mózgach ludzi i innych ssaków uwalnia się bowiem neuroprzekaźnik NPY. Naukowcy uważają, że może on działać podobnie jak muszy neuropeptyd F i wpływać na nasz układ nagrody. Wiadomo, że jego poziom jest obniżony u osób, które cierpią z powodu depresji albo zespołu stresu pourazowego, czyli stanów, które prowokują do nadużywania alkoholu czy narkotyków. Z kolei myszy, u których badacze wyłączali uwalnianie się NPY, mocno się alkoholizowały.

Gdyby więc udało się wynaleźć pigułkę, za pomocą której moglibyśmy blokować receptory neuropeptydu Y i manipulować jego poziomem w naszych mózgach!

- Badania nad nią zabiorą lata pracy - studzą zapał uczeni. Jak pokazały eksperymenty na gryzoniach, NPY odgrywa bowiem ważną rolę nie tylko w nadużywaniu alkoholu, ale także w naszych zwyczajach żywieniowych, w zapotrzebowaniu na sen i w uczuciu niepokoju. Manipulowanie jego poziomem u ludzi wymaga więc dużej ostrożności.

Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco przyznają jednak, że zaczęli już stosowne eksperymenty.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Tabletka na alkoholizm?
Rozmawiał Marcin Kowalski

baklofen może pomóc uzależnionym, którzy trwają w nałogu bardzo długo, próbowali wielu rodzajów terapii i wszystkie zawodziły
Rozmowa z Robertem Rutkowskim*, terapeutą uzależnień

Marcin Kowalski: Czy istnieje tabletka na alkoholizm, jak twierdzi Olivier Ameisen w swojej książce "Spowiedź z butelki"?

Robert Rutkowski: Nie istnieje i nigdy nie będzie istnieć, bo uzależnienia nie da się wyleczyć tabletką. Ameisen doszedł do wniosku, że w jego konkretnym przypadku bardzo pomocne jest lekarstwo o nazwie baklofen, środek zwiotczający mięśnie, czyli niwelujący napięcie i lęk. Przestrzegam jednak przed nadinterpretowaniem tego odkrycia.

Może Ameisen ma rację? Przecież to lęk i napięcie leżą u podstaw uzależnienia.

- Przyczyny uzależnienia są bardziej skomplikowane i bardzo indywidualne, unikajmy uogólnień. Jest taka teoria, że człowiek uzależniony zaczyna wychodzić z choroby, kiedy odbije się od swojego dna. Tylko gdzie leży dno? Znam pacjentów, którzy je osiągnęli, bo upili się trzy razy w życiu, ale rozmawiałem też z takimi, którzy nie widzieli swojego dna, a pili trzy razy dziennie przez 30 lat. Jak w słynnym aforyzmie: "Kiedy myślałem, że leżę na dnie, ktoś zastukał w podłogę". Środek pomagający Ameisenowi wcale nie musi być pomocny dla innego uzależnionego. A nawet może okazać się dla niego szkodliwy.

Ameisen przedstawia mnóstwo dowodów na skuteczność baklofenu. To nie tylko świadectwo jego życia, ale również ekspertyzy naukowców z wielu krajów.

- Wszystkie te dowody sprowadzają się do jednego: ograniczenie napięcia mięśni, a co za tym idzie - lęku - może okazać się pomocne w leczeniu uzależnienia, szczególnie na etapie mocno zaawansowanym. I trudno ten fakt kwestionować.

Autor "Spowiedzi z butelki" idzie dalej. Uważa, że dzięki baklofenowi wrócił do kontrolowanego picia. Czyli całkowicie pozbył się uzależnienia.

- Człowiek nie musi być uzależniony do końca życia. Spotkałem ostatnio swojego byłego pacjenta, który przyznał, że jest smakoszem wina, od 10 lat nie wpadł w ciąg. Dlaczego mam mu nie wierzyć?

Bo w mózgu, w ciele migdałowatym, mamy zakodowane wszystkie przyjemności z całego życia. Dlatego alkoholik, który zapije po 20 latach abstynencji, najczęściej wpada w ciąg.

- Najczęściej, ale nie zawsze. Od 26 lat nie biorę heroiny, jestem od niej uzależniony. Gdybym tylko wziął małą działkę, pewnie bym popłynął. Tak daje o sobie znać uzależnienie na poziomie psychologicznym. Jest jednak również drugi aspekt - społeczny. Przecież nałóg to nic innego jak permanentne robienie sobie przyjemności za pomocą substancji psychoaktywnych. Nie ma większego znaczenia, czy wywołujemy ten stan alkoholem, narkotykami, oparami kleju albo marihuany. Narzędzia schodzą na dalszy plan, liczy się efekt. Terapia ma zniwelować ciekawość substancji psychoaktywnych do zera. U mnie ta ciekawość zanikła. Nie jestem całkowitym abstynentem - potrafię wypić lampkę wina albo szklankę piwa. Nie odczuwam jednak pragnienia, żeby się upić, chemia nie jest mi do niczego potrzebna. Zapędziłem do roboty swój mózg, uruchomiłem zasoby własne, hormony szczęścia aż hulają! Pacjentom zawsze powtarzam: nie ma reguły, która pozwoli wrócić do kontrolowanego picia czy brania. Choć nie ukrywam, że istnieją osoby, którym to się udaje.

Ameisen dowodzi, że każdy alkoholik może pić w sposób kontrolowany, jeśli tylko dobierze odpowiednią dawkę baklofenu.

- Przestrzegam przed takim uproszczeniem. Terapia baklofenowa to nic innego jak pewien rodzaj programu redukcji szkód powszechnie stosowanego na świecie w przypadku narkomanów. Uzależnionym od heroiny podaje się pod nadzorem lekarza metadon z taką samą substancją uzależniającą jak w narkotyku. Różni się tylko forma podania. W 2004 roku byłem na szkoleniu w Wiedniu, jeden z terapeutów w formie żartu prorokował, że ktoś kiedyś wymyśli substytut alkoholu. Wybuchliśmy śmiechem. Wyobraziłem sobie wódkę podawaną pacjentowi w tabletce albo czopku.

baklofen nie zawiera alkoholu.

- Ale pozwala odczuwać przyjemność, którą dotychczas uzależniony osiągał dzięki alkoholowi. Rozluźnia mięśnie. Przypominają mi się świadectwa pacjentów, którzy opowiadają, jak sięgają po butelkę, żeby napięcie puściło. I po kilku łykach przychodzi luz. Ameisen zamiast wódki stosuje baklofen. Lek gra rolę substytutu alkoholu, mimo że zawiera inne substancje.

Co w tym złego?

- Leczenie powinno zakładać w jakiejś perspektywie koniec farmakoterapii. Ameisen godzi się, że będzie do śmierci przyjmował baklofen, bo jeśli przestanie, to wróci do niekontrolowanego picia. Czyli w gruncie rzeczy nie wraca trwale do zdrowia, tylko za pomocą środków chemicznych utrzymuje równowagę psychofizyczną. Proszę pamiętać, że nie znamy wszystkich skutków ubocznych baklofenu, nie wiemy, jak wpłynie na chorego po 10 czy 20 latach spożywania.

Ale chyba lepiej w miarę normalnie funkcjonować na baklofenie, niż zapić się na śmierć?

- Bez wątpienia. Dlatego baklofenu nie skreślam. Pewnej grupie pacjentów może pomóc.

Jakiej konkretnie?

- Uzależnionym, którzy trwają w nałogu bardzo długo, próbowali wielu rodzajów terapii, ale w ich przypadku wszystkie zawodziły. Z jakiegoś powodu nie pomogła im rozmowa z psychologiem, mają awersję do grup wsparcia typu wspólnota Anonimowych Alkoholików. Są tacy ludzie. Najlepszy przykład - Olivier Ameisen.

On sam uważa, że terapeuci i lekarze zajmujący się uzależnieniami są sceptyczni wobec baklofenu, bo tkwią w przestarzałych metodach leczenia nałogów, praktycznie tych samych od 1935 roku, kiedy powstał ruch Anonimowych Alkoholików.

- A czy alkoholizm zmienił się przez stulecia? Jeśli już, to niewiele. Upijanie się wygląda tak samo od wieków. Rozumiem, że u Ameisena występuje tęsknota za kontrolowanym piciem, każdy uzależniony ją ma, choć nie wszyscy się do tego przyznają. Wychodzi z niego złość, to normalny proces, a środek, który mu pomógł, gloryfikuje, stawia na piedestał. To jednak nie oznacza, że inne metody są nieskuteczne i należy je dyskredytować. Przestrzegam przed tym. Każda droga prowadząca do trzeźwości jest dobra, ale podstawowym warunkiem niezmiennie pozostaje nakaz odstawienia substancji uzależniającej.

Może to przez pana przemawia strach, bo baklofen odbierze terapeutom pracę?

- Jeśli już, to powściągliwość. Cieszę się, że dyskutujemy o baklofenie, nie uciekniemy od tego tematu. Ten środek zdobywa popularność nie tylko we Francji, ale i w kilku innych zachodnich krajach. Znam Polaków tam mieszkających, którzy poddają się terapii baklofenowej. Pytają mnie, co o tym sądzę. Odpowiadam: "W połączeniu z terapią może skutecznie pomóc". Efektem dyskusji powinno być dokładne przebadanie skutków ubocznych leku. Pacjent zażywający jakąkolwiek substancję musi zdawać sobie sprawę z plusów, ale i minusów. Na razie znamy tylko atuty baklofenu, żeby wyświetlić zagrożenia, potrzeba lat. Już dzisiaj można jednak postawić tezę, że baklofen jako lek podawany uzależnionym zwiększa ryzyko zatrzymania rozwoju osobistego, dążenia do pogłębiania pasji i zainteresowań. A to jest dla nałogowców kotwica, dzięki której nie toną. Jeżeli przykryją kryzys chemią, kołderką farmakologiczną, rozwój może się zatrzymać. Terapia jest właśnie po to, żeby ten rozwój trwał. I nie zgadzam się z zarzutem, że mamy leczenie przestarzałe czy zmonopolizowane. To tak, jakby zarzucać kardiologom, że tylko oni leczą choroby serca.

Miał pan już pacjenta, który poprosił o baklofen?

- Tak, mama uzależnionego nastolatka nalegała, żebym załatwił jej synowi receptę. Stanowczo odradziłem. To tak, jakby narkomanowi, który kilka razy zażył heroinę, zacząć podawać metadon. Za wcześnie, nie ten etap choroby. Poleciłem jej, żeby zniwelować u syna napięcie, ale za pomocą terapii, a nie farmakologicznej protezy. Uwrażliwiłem, że likwidacja poczucia strachu, a taka jest również rola baklofenu, może przynieść więcej szkód niż korzyści. Lęk jest niezbędny, żeby unikać sytuacji, które mogą być dla nas zagrożeniem. Człowiek uzależniony powinien walczyć o trzeźwość najlepiej siłą własnego intelektu. Dopiero po definitywnym stwierdzeniu, że wszystkie próby zawiodły, może sięgnąć po baklofen.

*Robert Rutkowski - certyfikowany terapeuta uzależnień, prowadzi prywatną praktykę w Warszawie ( www.robertrutkowski.pl)


"Spowiedź z butelki"
Olivier Ameisen

Autobiografia Oliviera Ameisena wywołała burzliwą dyskusję w każdym kraju, w którym się dotychczas ukazała. "Spowiedź z butelki" jest zbudowana na twierdzeniu, że alkoholizm można wyleczyć farmakologicznie. Cudownym środkiem ma być lek uśmierzający stany lękowe - baklofen. Autor broni swojej tezy naukowo, przywołuje streszczenia kilkunastu artykułów wybitnych ekspertów z różnych stron świata. Dzieli się też osobistym świadectwem, zapisem drogi prowadzącej na dno uzależnienia i kolejnych nieskutecznych prób osiągnięcia trzeźwości. Dopiero baklofen ograniczył lęk, uczucie - zdaniem Ameisena - leżące u podstaw nałogu. Książka idzie pod prąd opinii większości specjalistów, którzy twierdzą, że zupełna abstynencja to podstawowy wymóg wyjścia z uzależnienia oraz że stan trzeźwości jest niemożliwy do osiągnięcia, co najwyżej możemy mówić o procesie trzeźwienia.

MK


Ile to kosztuje


baklofen dostępny jest w każdej aptece pod nazwą baclofen (produkowany przez firmę Polfarma). Receptę może wystawić lekarz rodzinny, nie musi być od specjalisty. Lek nie jest refundowany przez NFZ. Opakowanie 50 tabletek z 10-miligramowym stężeniem baklofenu kosztuje ok. 3,50 zł, 25-miligramowe stężenie - ok. 5,50 zł za 50 ta-bletek. Wskazania to m.in. udary, uszkodzenie rdzenia kręgowego, zapalenie opon mózgowych, urazy głowy, stwardnienie rozsiane.




LSD pomaga leczyć alkoholizm

sand, Nature

536 alkoholikom podawano LSD lub placebo. 59 proc. leczonych halucynogenem rzuciło nałóg, podczas gdy z drugiej grupy udało się to tylko 38 proc. Norwescy naukowcy przekopali dokumentacje 6 eksperymentów medycznych z przełomu lat 60. i 70. i otrzymali zaskakujące wyniki

Neurolożka Teri Krebs i psycholog Pal-Orjan Johansen z Norweskiego Uniwersytetu Nauk i Technologii przeanalizowali badania robione zanim LSD powszechnie uznane zostało za narkotyk dyskotekowy i zdyskredytowane jako lek. Bo pół wieku temu testowano ten środek właśnie jako lek, m.in. do leczenia alkoholizmu.

Krebs i Johansen porównali wyniki 6 badań, w których ogółem wzięło udział 536 osób mających problem z alkoholowym uzależnieniem.

Jedna dawka LSD pozwalała pacjentom skończyć z nadużywaniem alkoholu na co najmniej 6 miesięcy. Czy chorzy w miejsce alkoholu uzależniali się od halucynogenu? Krebs twierdzi, że nie: - Narkotyki takie jak heroina czy właśnie alkohol sprawiają, że zapominasz o swoim problemie, oddalasz się od niego. LSD nie ma takiego działania. Wręcz przeciwnie. Widzisz swój problem ostrzej i potrafisz przyjrzeć mu się z nieco innej perspektywy, szukać rozwiązania. Tak zostało to opisane przez lekarzy prowadzących tamte eksperymenty. LSD czasem nawet zwiększa niepokój, ale pacjenci, którym je podano, znajdowali w sobie więcej motywacji do leczenia.

Dlaczego więc lekarze porzucili LSD pół wieku temu, skoro zapowiadało się tak obiecująco? Krebs uważa, że najprawdopodobniej jedni eksperymentatorzy nie wiedzieli o drugich. Pojedyncze badania miały zbyt mało uczestników, by móc wysnuć poważne wnioski statystyczne. Prawdopodobnie nie doceniono wtedy tamtych eksperymentów. Dopiero ich zestawienie pozwala uzyskać szerszy obraz, mający statystyczne znaczenia i wysnuć wniosek: tak, LSD pomagało leczyć alkoholizm.

Badacze zastrzegają jednak, że żaden środek chemiczny nie jest cudowną pigułką, a żeby dziś zacząć stosować LSD do leczenia należałoby przeprowadzić jeszcze dużo dodatkowych badań. - Pamiętajmy, że przez ostatnie 50 lat bardzo rozwinęliśmy pomoc psychologiczną uzależnionym - mówi Ken Checinski, cytowany przez "Nature" psychiatra zajmujący się uzależnieniami.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Narkofobia szkodzi zdrowiu
Piotr Pacewicz

Czy można być dumnym, że Polska jest na pierwszej linii frontu światowej wojny z "narkotykami"? Że nasza ustawa jest w Europie najszczelniejsza, nie zostawia ćpunom żadnej furtki? Że jak Kmicic-Babinicz faszerujemy narkolubrynę prochem naszych kategorycznych postaw? I wysadzimy w powietrze narkotykową zarazę? Można tak myśleć? Można.

Można chlubić się artykułem 62 ustawy o zapobieganiu narkomanii: do trzech lat więzienia za posiadanie środków psychoaktywnych. Wystarczy skręt, pół skręta, dowolnie mało, byle dało się wykryć. Osadzeni "na dołku" dostają od prokuratora "ugodową" propozycję: sześć miesięcy z zawieszeniem na dwa lata. Przyjmują i wychodzą z hakiem w życiorysie: żadnej publicznej posady, np. w szkole, i odmowa wizy USA, bo Ameryka też wie, czego ludziom nie wolno robić.

Od 2000 r., gdy Aleksander Kwaśniewski złożył pod ustawą prezydencki podpis, z art. 62 skazano blisko 400 tys. osób, w większości mężczyzn w wieku 19-27, zatrzymanych pod klubem, w parku, w samochodzie, wieczorem lub nocą. Cały Szczecin młodych ludzi z wyrokiem, trzy czwarte Poznania, pół Krakowa.

Można się cieszyć radością funkcjonariuszy, którzy nazywają art. 62 statystycznym, bo poprawia policyjne statystyki.

Można się (było) martwić nowelizacją ustawy, bo od roku art. 62a daje prokuratorom możliwość umarzania spraw za "niewielką ilość na własny użytek". Ale rację miała Barbara Labuda (ta Joanna Narc naszej krucjaty), gdy uspokajała: "nowelizacja jest kosmetyczna". Rzeczywiście. Prokuratorzy nie umarzają, wyroki zapadają jak poprzednio: za pierwszym razem dołek i zawias, za drugim odsiadka. Wszystko gra.

Można być dumnym z kraju, który zakazuje marihuany medycznej. Na Zachodzie podają ją chorym na nowotwory, stwardnienie rozsiane, spastyczności, jaskrę, ale na takie numery prawdziwy Polak się nie nabierze. Jeszcze tego brakowało, by kupować narkotyki w aptekach.

Można podziwiać konsekwencję, z jaką służba zdrowia trzyma się wobec ćpunów metody "drug free". Do lansowanej w wielu krajach terapii substytucyjnej dostęp ma w ojczyźnie 7-8 proc., dziesięć razy mniej niż tam. Uzależnieni łykają u nich metadon i jakby nigdy nic uczą się czy pracują. Szwajcarzy chwalą się nawet terapią heroinową! My, Polacy, od ćpunów wymagamy abstynencji. Muszą się oczyścić, pokonać nałóg, wtedy zobaczymy...

***

Można tak myśleć? Można. Wielu Polaków tak myśli i wielu polityków wie, że wielu Polaków tak myśli. Wiele mediów tak pisze. W tym trójkącie nawzajem się nakręcają: "narkotyki" są samym złem i koniec rozmowy, do widzenia się z panem.

Jeżeli i ty tak uważasz, nie czytaj dalej, szkoda czasu (twego) i atłasu (moich perswazyjnych wysiłków). Bo będę przekonywał, że są powody, by nie czuć dumy, lecz wstyd. By prawo jak najszybciej zmienić.

Cztery powody


Prawa człowieka. Jest coś takiego, prawda? Stoją ponad głosowaniami w Sejmie, komunikatami z konferencji Episkopatu, a nawet poglądami 99,99 proc. Polaków. Godność i wolność, dwa podstawowe, mają chronić każdego i każdą przed ingerencją polityki, ustawodawstwa, religii, wymiaru sprawiedliwości.

Ta wolność dotyczy także używek, ta godność dotyczy także tych, którzy zamiast się napić jak większość, zapalili skręta. Trudno znaleźć powód zawieszenia prawa do wyboru "narkotyku", o ile nie stwarza on zagrożenia dla innych (albo gdy to zagrożenie jest nieporównywalnie mniejsze niż w przypadku alkoholu).

Osobiście wolałbym, by jedynym legalnym narkotykiem były endorfiny wydzielane podczas biegania. Ale uznaję wolność odurzania się tak jak wolność słowa czy zgromadzeń. Niektóre wypowiedzi są oburzające, niektóre marsze niosą podłe hasła. Co z tego?

Badania szkodliwości. W klasycznym artykule w "The Lancet" z 2007 r. prof. David Nutt pieczołowicie zanalizował szkodliwość 17 środków psychoaktywnych. Okazało się, że alkohol i tytoń są - z punktu widzenia skutków zdrowotnych i siły uzależnienia - bardziej niebezpieczne od marihuany, amfetaminy i LSD.

Nawiasem mówiąc, narkofobiczną bronią masowego rażenia jest samo pojęcie "narkotyku". Należałoby albo tak nazywać wszystkie używki (także alkohol i nikotynę), albo ze słowa na N zrezygnować i mówić o środkach psychoaktywnych lub używkach.

Wojna przegrana. Czterdzieści lat temu prezydent Richard Nixon ogłosił wojnę z narkotykami. Podjął ją cały świat, ogłoszono prohibicję i kryminalizację "narkotyków" (poza alkoholem i nikotyną, rzecz jasna). Ale ich zużycie rośnie, w tym kokainy i opiatów aż o 50 proc. (w latach 1998-2008). Narkobiznes triumfuje, coraz więcej jest zakażeń HIV i zgonów z przedawkowania.

"Potężne wydatki na represje przeciw producentom, handlarzom i konsumentom nie spełniły swej funkcji" - stwierdza Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej. Na konferencji, która odbędzie się w Agorze 24 października, członkowie Komisji - m.in. Fernando Cardoso, Richard Branson i "nawrócony" Aleksander Kwaśniewski - będą przekonywać Polaków, by wojnę zastąpić edukacją, profilaktyką, polityką zdrowotną. By nie stygmatyzować "narkomanów" i złagodzić prawo.

Życzliwość i solidarność społeczna. Tego argumentu nikt nie używa. Tymczasem w postawach narkofobicznych jest wiele złej woli, nietolerancji, wręcz okrucieństwa wobec okazjonalnych użytkowników i wobec tych zniszczonych przez ćpanie. Za łatwo wykluczamy tych Innych, za mało w nas ludzkiej życzliwości. Skreślamy ich, a to jest społecznie niezdrowe, to dopiero groźny narodowy nałóg.

Cztery przeszkody


Główną trudnością w porzucaniu wojny z narkotykami jest silna narkofobia. Polacy boją się "narkotyków" i potępiają je w kategoriach etycznych. Zlewa się to w jedno z kryminalizacją: ćpun to istota upadła i przestępca. O tym jest cały ten tekst.

Zmiana polityki antynarkotykowej wymagałaby lidera z wyobraźnią i odwagą, tymczasem króluje polityczny koniunkturalizm. Niedawna wojna Donalda Tuska z dopalaczami była tylko skrajnym przykładem populistycznej i nieprzemyślanej reakcji. Pewna znana posłanka, sama zagorzała palaczka, prywatnie mówi, że skoro wolno palić tytoń, to czemu nie zioło. Publicznie jest przeciw "narkotykom".

Liczy się opór wymiaru sprawiedliwości, choć sami funkcjonariusze nie wierzą w sens swych działań. W badaniu Instytutu Spraw Publicznych pytano ich, czy art. 62 pomaga w walce z nałogiem. NIE odpowiedziało 75 proc. policjantów, 72 proc. prokuratorów, 65 proc. sędziów! Ale resort gorliwie wykonuje tę bezsensowną robotę. Trudno się dziwić. W jednym tylko 2008 r. ściganie "posiadaczy" dało policjantom, prokuratorom i sędziom 1,6 mln godzin pracy, w przeliczeniu - ponad 800 całorocznych etatów! Żołnierzom wojna się opłaca.

Niedawno prokuratura skierowała do sądu aktu oskarżenia przeciw Korze. Warszawskiego/ką prokuratora/kę zapytałem off the record, dlaczego nie zastosowano umorzenia. Wyjaśnił/a, że trudno było umorzyć, bo Kora nie przyznaje się, że te 3 g marihuany były jej. Ale tak naprawdę - dodał/a po chwili - decydowało co innego: lęk przed przełożonym, przed środowiskiem i przed mediami. "Wyobraża pan sobie, jak potoczyłaby się kariera X, gdyby jakiś tabloid wywalił tytuł: » Prokurator/ka X: wolno ćpać! «? Po co komu takie ryzyko? Lepiej posłać sprawę do sądu".

Przeszkodą jest też polskie picie. Nasz narodowy narkotyk, którym trzy miliony osób codziennie wprowadza się w stan upojenia, 800 tys. cierpi na chorobę alkoholową, tysiące giną w wypadkach. Wódka niszczy życie rodzinom, wyzwala domową przemoc, ale jest oswojona, obrosła kulturą, mitologią. Literaci opisują, jak się im pije bądź piło. Pili zresztą wszyscy: chłopi, szlachta, powstańcy, rewolucjoniści, wielcy aktorzy, piła władza i opozycja, księża. Piwko z rana jak śmietana wciąż leczy kaca i reperuje wódczane sumienie. Całe potępienie idzie na narkotyki obce tradycji.

Cztery recepty

Niedawno prowadziłem panel o narkotykach u Zielonych. Pełna sala przeciwników "wojny" zapowiadała wieczór wzajemnej adoracji. Nieoczekiwanie rozpętała się fascynująca, żarliwa debata o strategii.

Poprawka w granicach politycznego realizmu? Agnieszka Sieniawska, prawniczka z Biura Rzecznika Praw Uzależnionych, na co dzień żyje interwencjami w obronie zatrzymanych za skręta. Broniła nowelizacji ustawy, której jest współautorką. Główna myśl: pomóc prokuratorom w umorzeniach. Art. 62a nie działa, bo nie wiadomo, co to jest "niewielka ilość". Wprowadźmy, przekonywała, do ustawy pojęcie wartości granicznych, czyli dawek marihuany, amfetaminy, itp., które można mieć na własny użytek (np. w Czechach to 15 g marihuany).

Sieniawska wyobraża to sobie tak: policja zatrzymuje kogoś z "narkotykiem", diagnozuje go i konfiskuje. Gdy jest mniej niż wartość graniczna, powiadamia prokuratora, a ten umarza. Głosy z sali: a jeśli zatrzymają w nocy? To prokurator dyżurny umorzy przez telefon. Sala nie bardzo wierzy.

Sieniawska kalkuluje: - Chodzi o to, by posłowie PO dostrzegli, że bez wartości granicznych art. 62a jest martwy. A to Platforma go uchwaliła.

Kadencja wolnych konopi? Tomasz Harasimowicz, znany terapeuta Monaru, lansuje własny "pomysł TH": depenalizację marihuany na jedną kadencję. Cztery lata próby. Zamiast straszyć, że marihuana zabija lub sugerować, że jest cool, zobaczylibyśmy, jakie są skutki dla zdrowia publicznego.

Zatrzymany z porcją lub hodowca marihuany szedłby na komendę, podpisywał protokół zajęcia środka i - ilekolwiek by "gandzi" miał - wracałby do domu. Policja nie uruchamiałaby postępowania karnego. Tester kosztuje 5 zł - mówi TH.

Zbudujemy drugą Portugalię?


Magdalena Dąbkowska z fundacji Open Society Sorosa, patrzy z perspektywy Międzynarodowego Programu Polityki Narkotykowej, który współprowadzi. Lansuje światowy przebój - wariant portugalski. Od 2000 r. posiadanie środków psychoaktywnych nie jest tam już przestępstwem. Wolno mieć dawkę na umowne 10 dni (25 g marihuany, 2 g kokainy, 10 tabletek LSD). Zatrzymany/a z "narkotykiem" traci go i musi stawić się przed "komisją odwodzenia", która może nałożyć grzywnę, ale przede wszystkim prowadzi rozmowę uświadamiającą, a gdy trzeba - sugeruje terapię. Wszystko odbywa się w resorcie zdrowia. Po dekryminalizacji w Portugalii spadła liczba uzależnionych i zakażeń HIV, zachęca Dąbkowska, która najwyraźniej wierzy w potęgę rozumu, nawet u polityków.

Wolność trucia pod kontrolą państwa?

Robert Rutkowski, terapeuta uzależnień, kiedyś wybitny koszykarz, opowiada, ile mu narkotyki zabrały: sport, miłość... "marihuana zrobiła ze mnie troki od kalesonów". I na tym samym oddechu zachęca do pełnej legalizacji marihuany, bo cała nasza wiedza dowodzi, że karanie nie działa. Wojna tylko wzmacnia podstępną atrakcyjność narkotyków. - Jak ktoś chce się ogłupiać, niech to robi legalnie. Pomysł, że wolno się truć, ale nie wolno kupić, to jakaś schizofrenia! - mówi Rutkowski.

Sama depenalizacja tylko wzmocniłaby mafię narkotykową i zwiększyła liczbę uzależnionych, tak jak prohibicja w USA zwiększyła liczbę alkoholików.

Legalizacja, a nawet sprzedaż marihuany przez apteki, może od 21 lat, dałaby możliwość normalnego doradztwa i pomocy. Bo na marihuanę trzeba uważać - apeluje Rutkowski. Zgadza się z nim Andrzej Dołecki z ruchu Wolnych Konopi, sam zwolennik dalej idącej legalizacji. Obaj ostrzegają przed nowymi odmianami: - Jeden buch i odlatujesz. To już nie jest naturalna trawa pakistańska czy połaskotana słońcem nigeryjska, to hodowana w rosie, zmodyfikowana genetycznie produkcja holenderskich czy polskich fabryk.

Ale jeśli legalizować, to co? Rutkowski uważa, że użytkownikom "wystarczy" legalna marihuana, bo jest przecież alkohol i leki antydepresyjne ("Apteki to dziś najlepsze coffee shopy"). Z drugiej strony legalizacja kokainy i heroiny byłaby szczególnie potrzebna, bo tu kontrola państwa i skuteczna pomoc jest najbardziej potrzebna. Ale kto by się na to odważył? I w ogóle kto przekona Polaków, że pozwalając na "narkotyki", postępujemy w interesie publicznym?

- Ale tak poza wszystkim innym to narkotyki są przereklamowane. Nasz mózg jest najwspanialszą fabryką chemiczną. I jest tyle prostszych sposobów, by wyzwalać dopaminę czy endorfiny: wysiłek fizyczny, seks, pełna pasji praca - mówi Rutkowski.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
marihuana: niebezpieczna dla nastolatków, bezpieczniejsza dla dorosłych [OPIS BADANIA]
sand

Jeżeli ktoś zaczyna regularnie palić marihuanę w wieku nastu lat, gdy mózg intensywnie się rozwija, ryzykuje nieodwracalne obniżenie IQ o ok. 8 punktów

Przez ponad 20 lat międzynarodowa grupa naukowców badała niemal tysiąc osób, mieszkańców Dunedin w Nowej Zelandii. Wnioski z tych badań opublikowano w magazynie ''Proceedings of the National Academy of Sciences'', opisuje je BBC.

http://www.bbc.com/news/health-19372456

Pierwsze testy badani przeszli jako dzieci, długo zanim ktokolwiek z nich spróbował narkotyku. Później wielokrotnie spotykali się z naukowcami, ostatni raz jako 38-latkowie. Naukowcy ustalili, że nie jest obojętne, kiedy zaczyna się palić marihuanę - dla osób, które zaczynają to robić w dorosłym wieku, marihuana jest znacznie bezpieczniejsza niż dla nastolatków. U nich regularne palenie trawy powoduje widoczne obniżenie ilorazu inteligencji (IQ).

Dlaczego? Mózg nastolatka intensywnie się rozwija. U badanych, którzy zaczęli przed 18. rokiem życia i palili regularnie udowodniono IQ niższe o 8 punktów w porównaniu z latami wcześniejszymi. Te straty okazały się nie do odrobienia, nawet w przypadku całkowitego porzucenia marihuany.

Naukowcy zauważyli też zależność: im więcej palisz, tym bardziej obniża się IQ. Badacze uważają, że ich praca tłumaczy popularne przekonanie, iż palący trawę mniej w życiu osiągają, gorzej sprawdzają się w pracy i małżeństwie, mniej im się chce, są wolniejsi.

- Pracę nad tym projektem badawczym rozpoczęliśmy w 1972 r., wymagał on od całej grupy naukowców ogromnego wysiłku - mówi prof. Terrie Moffitt z Instytutu Psychiatrii w King's College London. - Na podstawie naszej pracy mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć: marihuana jest bezpieczna dla mózgu dorosłych, ale ryzykowna dla mózgu nastolatka.

Prof. Robin Murray, również psychiatra z King's College London, ale nie biorący udziału w projekcie komentuje: - Tysiąc osób z Dunedin to prawdopodobnie najintensywniej przebadana grupa w kierunku wpływu marihuany na mózg. Dane są więc bardzo wiarygodne. Naszym obowiązkiem jest brać je poważnie pod uwagę w edukacji i tworzeniu kampanii informujących społeczeństwo.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
marihuana zrobiła ze mnie troki od kalesonów
Aleksandra Szyłło

https://www.youtube.com/watch?v=qJbgF-1rMYU

https://www.youtube.com/watch?v=09EuzvNE44I

- Nie koncentrujmy się na tym, co palimy, tylko dlaczego - mówi Robert Rutkowski, certyfikowany terapeuta uzależnień


Jako dziennikarka piszę teksty informujące, że z naukowego punktu widzenia marihuana jest dużo mniej szkodliwa od alkoholu i papierosów oraz lobbuję za tym, by nie karać więzieniem za małe ilości trawy na własny użytek. Ale nachodzi mnie jedna wątpliwość: czy nie doszło do takiej paradoksalnej sytuacji, że na przekór tym nic nie wiedzącym zakapiorom, pragnącym zamykać za skręta, wytwarzamy atmosferę, że marihuana jest cool.

Robert Rutkowski: Dwie rzeczy trzeba jasno rozdzielić: na podstawie naukowej wiedzy powinniśmy dążyć do tego, by nasze państwo podchodziło do tematu narkotyków w sposób nowoczesny - czyli nie karanie, a pomoc, redukcja szkód itd. Natomiast mrużenie oka, że ja paliłem, ty paliłeś i trawa jest cool jest idiotyzmem. Cool jest moja żona, ponieważ potrafi żyć pełnią życia bez używek. Natomiast ja jestem mniej cool, ponieważ, aby dojść do tej prawdy, eksperymentowałem z używkami i zapłaciłem za to dużą cenę.

Skupmy się na marihuanie. Czy mogę sobie w najbliższy weekend raz zapalić? Gdzie jest granica bezpieczeństwa?

- Tego nikt ci nie powie. Znam osoby, które palą 30 lat i nic im nie jest, wcale nie potrzebują się leczyć. Miałem też pacjenta, młodego chłopaka, który raz zapalił zioło i dostał ciężkiej psychozy. Przyprowadzili go do mnie jego rodzice. Jeden joint sprawił, że ujawnił się w nim cały natłok jego kompleksów, lęków, trosk. To, co miał poukrywane głęboko, wypłynęło z ogromną mocą. Stanął w drzwiach mojego gabinetu jak galareta. Tak skrajne przypadki zdarzają się niezwykle rzadko, ale pamiętajmy jedno: im większy masz problem sam ze sobą, tym większe prawdopodobieństwo, że on się po zażyciu jakiejkolwiek substancji psychoaktywnej ujawni. Natomiast jeśli nie masz problemu, to masz o wiele mniejszą motywację, żeby cokolwiek brać, tu jest ta zagwozdka.

Efekt wypalenia trawy bywa nieprzewidywalny. W powszechnym przekonaniu joint gwarantuje "śmiechawkę" i rozluźnienie, a akurat ty możesz mieć odwrotnie, możesz się głęboko zdołować.

Kluczowa jest motywacja: dlaczego chcesz wypić kieliszek lub zapalić? Jeśli czujesz, że "musisz", to zamiast kupować wódkę czy skręta lepiej od razu idź wykup wizytę u psychologa. Albo pogadaj z niećpającym zaufanym przyjacielem.

Ustaliliśmy już, że marihuana jest mniej szkodliwa od alkoholu, ale to też ucieczka od rzeczywistości. Warto koncentrować się nie na pytaniu "co palimy", tylko "dlaczego". Spójrz, tam za nami siedzi pani i pali papierosa. Co myślisz, jak na nią patrzysz?

Że pewnie ma jakiś problem

- Otóż to. Z badań wynika, że osoba paląca papierosy coraz częściej postrzegana jest jako człowiek nie radzący sobie. I z marihuaną jest oczywiście tak samo. Amerykanie nazwali to "efekt upojnego idioty" - osoba intoksykująca się coraz rzadziej jest dobrze postrzegana.

A Ty jaką cenę zapłaciłeś za palenie marihuany?

- Moja kobieta powiedziała, że odchodzi. Nie mogłem w to uwierzyć! To było jakieś 20 lat temu. Postawiła mi ultimatum, że albo trawa, albo ona i ja wybrałem trawę. Jak sobie z tego zdałem sprawę, to był pierwszy poważny sygnał, że coś jest bardzo nie halo. Prawdziwą potrzebę zmiany poczułem jeszcze później: paliłem i było mi coraz gorzej. Istnieje taki stan przejarania. Miałem stany depresyjne. Wtedy przestałem. Do formy wróciłem po roku. To bardzo trudny okres - pół roku już nie palisz i nadal jesteś do niczego.

A co mi było? marihuana zrobiła za mnie troki od kalesonów. Nie miałem ochoty na seks z ukochaną kobietą, przestałem prowadzić auto, przestało mi się chcieć. To jeden z najważniejszych skutków palenia trawy: brak chęci do pracy, do tworzenia.

Moi pacjenci, którzy mają problem z marihuaną, często są onanistami - nie chce im się wysilać na grę wstępną, rozmowę, wyjście do kina, zrobienie kolacji. Wybierają drogę najłatwiejszą.

Mam też innych pacjentów - pary, które bez trawy w ogóle nie potrafią. To jest mit, że narkotyk poprawia życie seksualne. Niech przykładem będzie moja osobista kompromitacja: dawno temu byłem w łóżku z kobietą, oboje po trawie, ona krzyczy z rozkoszy. A mój wzrok pada nagle niechcący na półkę z książkami. I koniec. Po trawie możesz koncentrować się tylko na jednej rzeczy jednocześnie. Więc ja widząc, że na półce brakuje trzech tytułów, po prostu wstałem i zacząłem ich szukać.

Czy mimo swoich doświadczeń jesteś za legalizacją marihuany w Polsce?

- Tak, ci, którzy chcą się ogłupiać, niech to robią legalnie. Niech robią z siebie osoby nie do końca sprawne twórczo, zawodowo.

Inną kwestią jest marihuana lecznicza. To jest nam bardzo potrzebne. marihuana ma np. moc znacznego redukowania skutków ubocznych chemioterapii. To jest nauka i to trzeba docenić. Ale to inny temat.

Mnie niepokoi, że widzę, iż bycie rekreacyjnym jaraczem staje się coraz bardziej modne, nie tylko wśród młodzieży, również wśród bardzo dorosłych, wykształconych ludzi. Z własnego doświadczenia powiem, że warto poszukać innej pasji.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Irvine Welsh: Jak piję, to na umór. Tak samo piszę
Dawid Karpiuk

[ external image ]

Sposób, w jaki piszę, przypomina sposób, w jaki piję. A jak piję, to na umór – mówi Irvine Welsh, autor słynnego „Trainspotting”.

Dla Edynburga jest kimś takim jak Martin Scorsese dla Nowego Jorku. Albo późniejszą o co najmniej dwie rewolucje obyczajowe i odbitą w krzywym zwierciadle szkocką wersją Jamesa Joyce’a. Jego edynburczycy siedzą w czynszówkach, udają, że szukają pracy, przyrastają do foteli z nosami przy telewizorach, uzależniają się od alkoholu, narkotyków, pornografii, przemocy. To ulubione wytrychy Welsha, za pomocą których od ponad dwudziestu lat pokazuje współczesny świat. Hołd, który składa swojemu miastu, to opowieść o upadku jego mieszkańców.

Wszystkie te małe katastrofy

– Co jest takiego pociągającego w porno, narkotykach i przemocy, że tak lubisz o nich pisać? – pytam Welsha, kiedy po paru chwilach rozmowy udaje mi się już jako tako przestawić na jego piękny, ale nieprzesadnie zrozumiały edynburski akcent. Zresztą w samym Edynburgu mają ich przynajmniej kilka. Ten z położonej na północy dzielnicy Leith, skąd właśnie pochodzi Welsh, jest najtwardszy. Znałem kiedyś faceta, rodowitego londyńczyka, któremu pełne zrozumienie swojego szkockiego sąsiada zajęło kilka tygodni.

– Interesują mnie te momenty w życiu, kiedy wszystko trafia szlag. Kiedy ktoś coś poważnie spier... Wszystkie złe decyzje, które podejmujesz, wszystkie te małe katastrofy. Na przykład: straciłeś pracę, wracasz do domu sfrustrowany i robisz awanturę swojej dziewczynie. I ona odchodzi. Mogłeś z nią pogadać, ale nie zrobiłeś tego. Teraz już nie masz ani pracy, ani dziewczyny. Mógłbyś zrobić coś mądrego, ale zamiast tego pójdziesz się napić. Ostro napić. Niech będzie, nachlałeś się elegancko – teraz możesz jeszcze wrócić do domu, odespać i przeżyć kaca. Ale nie, zamiast tego wciągniesz parę kresek koki. I za chwilę siedzisz w jakiejś okropnej norze, najebany, pijesz i walisz koks. W którymś momencie zaczynasz rozumieć, że coś jest poważnie nie tak. Możesz wstać, wyjść i wziąć się za siebie. Albo dorzucić do tej mieszanki trochę cracka. I zaraz jesteś w jeszcze gorszej norze, w otoczeniu jeszcze bardziej pojebanych ludzi. Szanse na to, że się otrząśniesz, są już naprawdę małe. Lubię sprawdzać, co robią moi bohaterowie w takich sytuacjach.

Oczywiście każdy z nich, nawet najgorszy psychopata, da się lubić. Jednym z nich jest Bruce Robertson, policjant, główny bohater „Brudu”. Kumple go lubią – jest lojalny – i podziwiają za to, jak dobrze radzi sobie w życiu, jaką wspaniałą ma rodzinę, jak działa na kobiety. Ale tak naprawdę Bruce jest dobry tylko w jednym – w stwarzaniu pozorów. Nie ma już rodziny, jest ciężko uzależniony od wódki, kokainy, seksu, pornografii i śmieciowego jedzenia. A także od szukania sposobów na zniszczenie życia swoim kumplom.

To stara sztuczka, ale Welsh opanował ją do mistrzostwa. Bruce Robertson ma jakieś resztki człowieczeństwa, dzięki którym wzbudza współczucie, potrafi wzruszyć. Zwłaszcza zagrany przez Jamesa McAvoya, który główną rolą w fantastycznym „Brudzie” pokazał, że jest aktorem wybitnym. Filmy na podstawie prozy Welsha mają zresztą taką właściwość, że wyciągają z aktorów to, co najlepsze. Minęło już prawie 20 lat, odkąd przekonał się o tym Ewan McGregor.

Kiedy mamy heroinę


„Wybrać życie. Wybrać pracę. Wybrać karierę. Wybrać rodzinę. Wybrać zajebiście wielki telewizor” – mówi Mark Renton, narkoman, mizantrop, wielbiciel książek i złodziej, pod maską cynizmu szukający głębszego sensu w życiu. To jeden z najsłynniejszych monologów lat 90. „Trainspotting” (polski tytuł, z którym mało kto kojarzy książkę, brzmi „Ślepe tory”), powieściowy debiut 35-letniego Welsha, był rewolucją. Najpierw literacką, potem filmową. A Renton, jej główny bohater, stał się ikoną końca XX wieku.

„Wybrać stały kredyt hipoteczny. Wybrać kawalerkę. Wybrać przyjaciół. Wybierz siedzenie na kanapie przed telewizorem i oglądanie głupich programów, wpychanie pierdolonego tłustego żarcia do gęby. Ale dlaczego miałbym chcieć to robić? Wybieram coś innego. A powody? Nie ma powodów. Komu potrzebne powody, kiedy mamy heroinę”.

„Ta książka zasługuje na to, by sprzedać się w większej liczbie egzemplarzy niż Biblia” – napisał Kevin Williamson, zaprzyjaźniony z Welshem krytyk literacki. „Trainspotting” brano pod uwagę przy nominacjach do Nagrody Bookera, ale, jak głosi legenda, części jurorów nie przypadł do gustu język, jakim książka została napisana. Czyli edynburski uliczny slang, w którym przekleństwa robią za przecinki. Problem był też z głównymi bohaterami – bandą uzależnionych od heroiny utracjuszy, przestępców, zboczeńców, nierobów, którzy w świecie triumfującego neoliberalizmu i galopującej prosperity wyglądali jak przybysze z obcej planety. Ostatecznie nagrodę dostał Roddy Doyle – rówieśnik i jeden z idoli Welsha.

Filmowa wersja „Trainspotting” zrobiła jeszcze większą karierę. O filmie usłyszał (choć ponoć go nie widział) nawet konserwatywny amerykański senator Bob Dole, który w czasie kampanii prezydenckiej pomstował, że jest on dowodem na postępującą deprawację i gloryfikowanie narkomanii. Wybory jednak wygrał wówczas Bill Clinton, ten, który palił trawę, ale się nie zaciągał.

Prawie umarłem

– Opowiesz mi o Leith? – Leith to portowa dzielnica Edynburga i przez kilkaset lat centrum szkockiego przemysłu. Budowano tu statki, wytapiano szkło, destylowano whisky. Po wojnie przemysł zaczął padać, a Leith stało się dzielnicą slumsów i państwowych czynszówek.

– To nigdy nie była okolica wielkich szans, a już zwłaszcza kiedy byłem dzieckiem – mówi Welsh. – Permanentny kryzys, ludzie nie mieli pracy ani pieniędzy. Ogromne kontrasty społeczne. Ale jednocześnie na swój sposób było to bardzo kolorowe miejsce. No i oczywiście jeśli dorastałeś w Leith, nie mogłeś nie kibicować Hibernian [Hibernian i Hearts to dwa rywalizujące ze sobą kluby piłkarskie z Edynburga – przyp. red.].

Kiedy miał 16 lat, rzucił szkołę, zrobił parę kursów zawodowych i został specem od naprawiania telewizorów. Imał się różnych zawodów, ale nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. W 1978 r., u progu punkowej rewolucji, przeniósł się do Londynu. I wziął w niej udział. – Jeśli masz szczęście, raz, może dwa razy w życiu czujesz, że możesz zmienić świat, że wokół ciebie dzieje się coś wielkiego. Tak było ze mną – wspomina. W ubogiej londyńskiej dzielnicy Hackney i nieco bardziej reprezentacyjnym Islington znalazł drugie Leith. Zamieszkane przez artystów, wariatów i dziwaków, którzy wierzyli, że świat zmienia się przy ich udziale. Grał i śpiewał w zespołach punkowych, brał udział w ulicznych rozruchach i co chwila miał problemy z policją. Dostał nawet wyrok w zawieszeniu za zdemolowanie urzędu dzielnicowego. Ożenił się i po uszy wpadł w heroinę.

– Robiliśmy to, bo byliśmy idiotami – przyznaje Welsh. – Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jakie będą konsekwencje ćpania. O wszystkich narkotykach mówiło się, że cię zabiją. Moje pokolenie straszono marihuaną, speedem, więc kiedy zaczęto straszyć heroiną, nikt w to nie uwierzył. heroina była świetna. Aż nagle przestała być. Ludzie zaczęli umierać, sam prawie umarłem. Całe szczęście urwałem się z tego, zanim pojawił się HIV. Wtedy dopiero zrobiło się nieciekawie.

Poobijany po walce z nałogiem Welsh wrócił do Edynburga, skończył szkołę i poszedł na studia. Niedługo potem poznał dwie nowe namiętności, które szturmem wdarły się do brytyjskich klubów. Muzykę house i extasy. Nocami grał w klubach, w dzień pisał pierwsze publikowane w punkowych gazetach, opowiadania. Grać zdarza mu się zresztą do dziś.

Uroki nocnego życia długo pozwalały mu radzić sobie z wpisaną w zawód pisarza samotnością. – Sposób, w jaki piszę, przypomina sposób, w jaki piję – mówi Welsh. – A kiedy już piję, to na umór. Kiedy piszesz przez cały czas, znajdujesz się w świecie, w którym możesz pogadać jedynie z kolesiami przez siebie wymyślonymi. To nie jest zdrowe. Musisz od czasu do czasu ruszyć tyłek i zobaczyć, jak wyglądają prawdziwi ludzie.

Dziś Welsh, 56-letni zadowolony z życia człowiek z pozycją społeczną, pieniędzmi i o ponad 20 lat młodszą żoną, imprezuje znacznie rzadziej. Napisał dziewięć książek, kilka scenariuszy filmowych i sztuk teatralnych. Na co dzień mieszka w Chicago i Miami, w Edynburgu spędza tylko dwa, trzy miesiące w roku. – Czy brakuje mi imprez? Czasem myślę, jakby to było wczoraj. Czekaj, to mogło być wczoraj! – wybucha śmiechem. – Jasne, wciąż zdarza mi się wyskoczyć gdzieś, wypić drinka i wciągnąć parę kresek kokainy. Ale im starszy się robię, tym bardziej myślę o tym, że następnego dnia czeka mnie kac. I że nie mam ochoty go przeżywać. Z wiekiem bycie pod wpływem wydaje się coraz mniej pociągające.

Ocean możliwości


Literaturoznawcy sugerują, że Welsha dużo bardziej od socjologii interesuje teologia, a zwłaszcza kwestia winy i odkupienia. Swoich bohaterów pokazuje jako cyników i lekkoduchów, ale zwykle w którymś momencie zmusza ich, by spoważnieli i spojrzeli w lustro. Może to zabrzmieć ryzykownie, ale jeden z najbardziej kontrowersyjnych autorów lat 90. jest w gruncie rzeczy moralistą.

Sam lubi jednak mówić – pewnie przemawia przez niego punkowy rodowód – że jest pisarzem politycznym. O Margaret Thatcher powiedział, że jest „niewidzialną współautorką” „Trainspotting”, bo to jej rządy przyczyniły się do wzrostu nierówności i bezrobocia wśród młodych. Dawne brytyjskie dzielnice biedy w latach 80. zmieniły się w getta, w których dzięki narkotykom można było zarobić i zapomnieć o beznadziei. To ona dała też więcej władzy policjantom, zdaniem Welsha, tworząc zastępy Bruce’ów w całej Wielkiej Brytanii.

– Thatcher stworzyła całą ideologię, w myśl której obywatele muszą być kontrolowani, bo na pewno coś kombinują. Jak tylko dasz im trochę odetchnąć, zaraz zaczną myśleć, jak by tu wyrolować państwo. Jest specyficzny rodzaj ludzi, których pociąga władza i którzy łatwo dają się jej wypaczyć. Bruce jest jednym z nich – mówi Welsh.

Kolejne „narkotykowe epidemie” to dla niego znaki czasów. W latach 80. heroina, w 90. – amfetamina i extasy.

– A teraz narkotyki przestały być symbolem buntu – przyznaje Welsh. – Pamiętam, jak na początku lat 90. wróciłem na pewien czas do heroiny. Okazało się, że biorą ją ludzie z depresją, z problemami psychicznymi. Dla nich to był rodzaj lekarstwa. Za moich czasów heroinę brało się z wściekłości na świat, że jest taki gówniany. Wiedziałem, że to już nie dla mnie. Przestałem na dobre. Prawdziwym narkotykiem naszych czasów są leki przeciwbólowe i antydepresanty – dodaje po chwili. – Cały świat zdaje się jechać na znieczuleniu.

– Zamierzasz wrócić jeszcze do Rentona, Begbiego i spółki? – pytam na koniec. Bohaterowie „Trainspotting” wrócili między innymi w wydanej dwa lata temu powieści „Skagboys”. – Zastanawiałeś się, co robiliby dzisiaj, w czasach Facebooka, Twittera?

– Begbie pewnie dalej dręczyłby ludzi. Spud wciąż byłby zagubiony. Jednak ci faceci to dinozaury, dla takich gości nie ma już miejsca w dzisiejszym świecie. Sickboy miałby konto na każdym możliwym portalu, próbowałby robić oszustwa na kartach kredytowych, stalkował kobiety... Pewnie wciąż kręciłby porno. A Renton trzymałby fikcyjne konto na fejsie. Żeby Begbie nie mógł go odnaleźć.

– Renton, czyli ten, który jednak wybrał życie. Zupełnie jak ty.

– Kiedyś myślałem, że aby nie być zdychającym z nudy białym kołnierzykiem pracującym od dziewiątej do piątej, trzeba być ulicznym ćpunem. Potem zrozumiałem, że między tymi skrajnościami jest ocean możliwości.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Polscy lekarze na prochach. Liczba uzależnionych szybko rośnie
Jan Pruta

Żeby zdobyć lekarstwa, okradają szpitalne szafki. Biorą tyle, że zapominają o dyżurach i operacjach. I za nic nie przyznają się do uzależnienia.

– W Polsce lekarz może kraść leki aż do śmierci – zauważa sentencjonalnie dr P., anestezjolog ze szpitala na południu kraju. Na jego oddziale w ostatnich latach trzech młodych lekarzy zostało przyłapanych na kradzieży i zażywaniu fentanylu – leku używanego w czasie znieczulenia, sto razy silniejszego niż morfina.

Anestezjolog P.: – Tego używa się całe cysterny. Dawkuje się w zależności od rodzaju zabiegu, wagi pacjenta. Jeden dostaje więcej, inny mniej. To stwarza pokusę. Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy kradnie się tyle, że nie ma już jak tego rozpisać.

Wszyscy lekarze działali tak samo: pacjentowi podawali mniej ampułek niż było rozpisanych w karcie, a resztę zabierali dla siebie. Wszyscy trzej już nie żyją.

Najszybciej uzależnił się D., w kilkanaście miesięcy zmienił się nie do poznania. Nagle przestał rozmawiać z ludźmi, nic go nie interesowało, zapominał, że miał pójść zbadać pacjenta. Znaleziono go martwego, poparzył się pod prysznicem.

O H., drugim z uzależnionych anestezjologów, mówiło się, że nie poradził sobie z prowadzeniem oddziału. Po jego śmierci okazało się, że za kradzieże został wcześniej wyrzucony z innego szpitala. Ale dyrektor nie chcąc psuć mu kariery, nie wspomniał w papierach o znikających ampułkach. H. zmarł na udar. M., trzeci z tych lekarzy, przed śmiercią zwierzył się koledze, że nie daje rady. Dragi to jedyny guzik, który wyłącza u niego stres

Skalę problemu trudno oszacować. Niemieccy i amerykańscy badacze uważają, że w najtrudniejszych specjalizacjach problem może mieć już co piąty lekarz.

Niedawno Niemcy odkryli, że w ciągu ostatnich lat liczba zwolnień lekarskich dla medyków z powodu zatrucia psychotropami wzrosła aż o 17 procent. W Polsce nowych badań na ten temat nie ma. Dwie dekady temu naukowcy ze Śląskiej Akademii Medycznej przeanalizowali problemy pacjentów klinik psychiatrycznych. Już wtedy z pewnym zdumieniem odkryli, że wśród uzależnionych lekarzy, którzy już trafili na leczenie, tylko 30 proc. ma problem z alkoholem, a prawie 70 proc. szprycuje się lekami.

– Gdy zaczęło być nagle głośno o pijanych medykach na dyżurach, spora część z nich odstawiła wódkę i przerzuciła się na inne substancje. Wygodniejsze, pozornie bezpieczne. W końcu leków tak nie czuć i dlatego trudniej je wyłapać – tłumaczy Robert Rejniak, specjalista terapii uzależnień z Bydgoszczy. Do jego gabinetu trafiają lekarze różnych specjalizacji, ale najczęściej chirurdzy. 35–55 lat. Młodsi pobudzają się kokainą. Starsi wyciszają lekami. To ci senni. Ci, co nie kontrolują czasu. Mówią, że będą za pięć minut na bloku operacyjnym, a przychodzą za półtorej godziny. Zdarza się, że zapominają o dyżurach.

Reforma zdrowia i wprowadzenie sieci szpitali. Nawet politycy PiS krytykują rządowy pomysł. Dlaczego? WIĘCEJ ❯
– Często leki to domowy sposób na wychodzenie z alkoholizmu. Lekarze uprawiają takie samoleczenie latami. Do nas na oddział trafiają już najczęściej po długotrwałym serwowaniu sobie koktajlu z tabletek lub kuracji dożylnych. Niektórzy twierdzą, że leki nasenne nie uzależniają, ich poziom wiedzy jest fatalny, żenujący. Niektórzy mają tak zniszczone żyły, że nie ma już miejsca na wkłucie. Majaczą, nie odróżniają dnia od nocy – opowiada psychiatra dr Bogusław Habrat, kierownik Zespołu Profilaktyki i Leczenia Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

Prof. Piotr Gałecki z UM w Łodzi, konsultant krajowy ds. psychiatrii, zauważa, że często uzależniają się wybitni lekarze. Ci, którzy osiągnęli sukces i czują, że są niezastąpieni. Przede wszystkim anestezjolodzy, neurochirurdzy, chirurdzy, onkolodzy, kardiochirurdzy i transplantolodzy. – Ciągle muszą być w gotowości, nie mogą pozwolić sobie na odpoczynek, muszą być jak maszyny.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
O tym, jak wielcy Polacy psychodeliki zażywali
Jerzy Pacuła

[ external image ]

Narkotyki odcisnęły trwałe piętno na polskiej kulturze. Pod ich wpływem zdarzało się tworzyć Słowackiemu, Chopinowi, Witkacemu, czy Lemowi - pisze Kamil Sipowicz w nowo wydanej książce "Encyklopedia polskiej psychodelii".

Okazuje się, że środki odurzające mocno wpisały się w polską kulturę. Ich wpływ na wórczość m.in. Witkacego, Lema, Słowackiego ale też Krasińskiego, czy Białoszewskiego podsumowuje "Encyklopedia polskiej psychodelii", która właśnie trafia do księgarń. Wydane nakładem krytyki opracowanie porusza temat zażywania substancji odurzających w Polsce na przestrzeni dziejów, ze szczególnym uwzględnieniem artystów. Sipowicz rozpoczyna od czasów najdawniejszych, wymieniając narkotyki dawnych Słowian. Łochynia, czyli borówka bagienna, tatarak, kopytnik pospolity, chmiel, Bieluń dziędzierzawa, Lulek czarny, bagno zwyczajne, Muchomor czerwony, sporysz, mak i konopie - to niektóre rośliny zawierające substancje odurzające, które na polskiej wsi używane były jeszcze na początku XX wieku.

Jeżeli kontakt Jana Potockiego i Adama Mickiewicza z substancjami odurzającymi innymi niż alkohol Sipowicz uważa za bardzo prawdopodobny i cytuje fragmenty ich dzieł na to wskazujące, to w przypadku Juliusza Słowackiego i Fryderyka Chopina nie ma najmniejszych wątpliwości, że tak było. opium w XIX wieku było zresztą często stosowane jako lek na różne dolegliwości, m.in. związane z gruźlicą, na którą obaj cierpieli. Zdaniem Sipowicza z haszyszem Słowacki zetknął się podczas podróży na Wschód, w Egipcie. Poeta wprowadził też narkotyki do swoich utworów, np. w IX pieśni Beniowskiego bohaterowie palą haszysz, w poemacie "Lambro" tytułowy bohater to opiumista, a opisy odurzenia są przekonujące i napisane ze znawstwem tematu. Pod koniec życia, gdy pisał "Króla Ducha", dzieło nasycone wizjami bliskimi opisom halucynacji, Słowacki, jak relacjonują przyjaciele poety, palił opium bardzo często.

Zygmunt Krasiński eksperymentował z eterem, pisał nawet esej na temat działania tego środka. Palił też opium i żalił się niekiedy w listach do przyjaciół na swoją słabość do tych używek, bo o ile dla Słowackiego bywały one ukojeniem i źródłem przyjemnych doznań, wizje Krasińskiego pod ich wpływem były raczej przerażające.

Romantycy znali i cenili psychodeliki, ale prawdziwa moda na nie zawitała nad Wisłę pod koniec XIX wieku. Stanisław Przybyszewski, Jan Kasprowicz, Tadeusz Miciński, Kazimierz Przerwa-Tetmajer gustowali w haszyszu i opium na równi z alkoholem. Kasprowicz, jak Sipowicz wnioskuje z tytułów jego enigmatycznych poematów "datura Stramonium bieluń" i "Solanum Nigrum Psianka", próbował też dawnych słowiańskich halucynogenów. Także Reymont w opowiadaniu "W palarni opium" odsłania się jako sympatyk tej substancji.

Pierwszym polskim artystą, który otwarcie przyznał się do eksperymentowania z psychodelikami, był Witkacy. W "Narkotykach. Niemytych duszach" opisał swoje doświadczenia po tak różnych środkach jak alkohol, morfina, kokaina, meskalina i peyotl. Wiele obrazów Witkacego opatrzonych jest informacją, pod wpływem jakiej substancji znajdował się artysta w momencie ich tworzenia. Witkacy podkreślał, że uzależnił się tylko od jednej z używek - tytoniu, który określał jako "najgorsze świństwo". Miron Białoszewski zażywał regularnie przez całe lata psychedrynę, kodeinę i efedrynę. Substancje te były wówczas dostępne w aptekach bez recepty. Stanisław Lem eksperymentował z psylocybiną i LSD. W korespondencji z Philipem Dickiem wymieniali się opisami doznań po tych substancjach.

Adam Włodek, pierwszy mąż Wisławy Szymborskiej, poddał się działaniu LSD w 1960 w celach doświadczalnych, pod okiem lekarza, ale nie polubił tego środka, a swoją relację zatytułował "Sześć godzin psychozy".

W latach 70. rewolucja kontrkulturowa dotarła do Polski i eksperymentowanie z narkotykami stało się wśród artystów niemal powszechne. Od lat 70., zdaniem Sipowicza, można już mówić o bardzo rozbudowanym zjawisku "polskiej kultury psychodelicznej" obejmującej zarówno literaturę, jak muzykę i sztuki plastyczne. Autor "Encyklopedii polskiej psychodelii" tworzy długą, udokumentowaną cytatami i reprodukcjami listę, na której znaleźli się m.in. Olga Tokarczuk, Dorota Masłowska, Manuela Gretkowska, Jacek Podsiadło, Marta Podgórnik, Adam Wiedemann, Ignacy Karpowicz, Paweł Althammer, Marek Raczkowski, Waldemar Major Fydrych. O Czesławie Miłoszu Sipowicz pisze, że "nic nie wskazuje na to, by próbował psychodelików", choć życzliwie o nich pisał. Lukę tę jednak nadrabia Jerzy Illg, który w opublikowanej dwa lata temu książce "Mój Znak" daje świadectwo, że noblista próbował marihuany.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 188 z 207
Newsy
[img]
Prof. Marcin Wojnar o alkoholach 0%: Piwo bezalkoholowe podtrzymuje mechanizmy uzależnienia

Coraz więcej osób sięga po piwo bezalkoholowe, wierząc, że to zdrowy wybór. Czy na pewno? Prof. Marcin Wojnar tłumaczy, dlaczego „zerówki” mogą być poważnym zagrożeniem – zapraszamy do przeczytania wywiadu.

[img]
Masowe ilości kokainy na masowcu. Kucharz w areszcie

Blisko pół tony kokainy o wysokiej czystości przejęły argentyńskie służby na masowcu Ceci w porcie rzecznym San Lorenzo. Do udziału w przemycie przyznał się okrętowy kucharz.

[img]
Czy psychodeliki mogą uczynić Cię bardziej moralnym człowiekiem? [Nowe badania 2025]

Czy możliwe jest, że po zażyciu psychodelików stajesz się bardziej empatyczny, troszczysz się o innych ludzi, zwierzęta czy nawet środowisko naturalne? Najnowsze badania opublikowane w Journal of Psychoactive Drugs sugerują, że tak – osoby, które doświadczyły głębokich przeżyć psychodelicznych, wykazują wyższy poziom moralnej ekspansywności, czyli gotowości do rozszerzenia współczucia i troski na coraz szersze kręgi istnienia. Co ciekawe, wzrost ten jest szczególnie silny u osób, które podczas „tripu” przeżyły rozpad ego lub intensywne doświadczenia mistyczne.