11. Niewypowiedziana Sprawa
Jak to powiedzieć!... obecna fantazja... Nie słyszałem, aby jakiś
Pranksters użył słowa religijne dla opisania mentalnej atmosfery,
którą dzielili po wyprawie autobusem i dziwnych dniach w Big Sur. W
gruncie rzeczy unikali nazywania tego słowami. A jednak...
Wsiedli do autobusu i ruszyli z powrotem do La Hondy. Było stare,
dobre lato w Big Sur, wysoko w lodowatym blasku słońca i nikt nie
musiał tego mówić: wszyscy byli po uszy w jakimś dziwnym stanie, jak
woleli to nazywać, aby odczarować... Niewypowiedzianą Sprawę. Robiło
się bardzo psychicznie. Tak jak wtedy, kiedy Sandy przejechał 382
kilometry w Dakocie Południowej, a potem spojrzał na mapę na suficie
autobusu i dokładnie te same 382 kilometry były zaznaczone na
czerwono... Sandy ::::: tam, w krainie ElektroEnceFalo, Białe
Fartuchy i za milion lat nie pojmą, skąd właśnie wraca... czyli
stamtąd, gdzie teraz byli oni wszyscy, co zwano także Miastem Na
Skraju... z powrotem w chałupie Keseya w La Hondzie, wszyscy
porozsiadali się wieczornie w dużym pokoju, na dworze robi się
chłodno, więc Page Browning myśli sobie: Chyba zamknę to okno - a
dokładnie w tej samej chwili inny Pranksters podnosi się i zamyka je
zamiast niego, uśmieeeeecha się i nic nie mówi... Niewypowiedziana
Sprawa - takie rzeczy zdarzają się raz po raz, cały czas. Wybrali się
na wycieczkę do High Sierras, Cassady skręcił z głównej szosy pod
górę polną dróżką - zobaczymy, dokąd prowadzi. Droga była taka stara
i opuszczona, że nie miała już połowy jezdni, a oni pną się i kręcą
donikąd, jest przyjemne powietrze i równo na grzbiecie wzniesienia
autobus bryknął, zakrztusił się i zatrzymał. Po prostu stanął.
Okazuje się, że skończyło się paliwo, bardzo elegancko) ponieważ
właśnie zapada zmrok, a oni utknęli mniej więcej nigdzie,
piećdziesiąt, a może siedemdziesiąt kilometrów od najbliższej stacji
benzynowej. Nic tylko wbić się do autobusu i iść spać... hmnimmm...
skorpiony w butach, czerwone kapcie do spania w TWA w klasie Royal
Ambasador w śpiworze na podłodze marmurowej willi na pustyni.
ŚWIT
Wszystkich budzą wyraźne odgłosy ciężkiej jazdy, zmiany biegów,
zgrzyt i rzężenie pod górę o jedno wzniesienie niżej i oto ponad
grzbietem wzgórza wyłania się
CHEVRON
cysterna z benzyną, potwór nie tankowiec, który zatrzymuje się po
prostu, jakby wszyscy się już skądś znali, leje im pełen bak i bez
słowa rusza przed siebie w Sierrę ku absolutnie
NICZEMU
Babbs - Kosmiczne sterowanie, co Hassler!
Kesey - Dokąd ona zmierza? Nie sądzę, aby były tam już
przedtem jakieś istoty ludzkie. Podlegamy sterowaniu kosmicznemu i to
już od jakiegoś czasu; za każdym razem to się wzmaga., jest coraz
większe i coraz silniejsze. A wtedy uświadamia się sobie... Cosmo i
odkrywa, że to ono dowodzi...
Niewypowiedziana Sprawa; rola Keseya i ogólny kierunek, jaki
przyjęli Prankstersi - każdy z nich był tego świadom, ale jak mówię,
nikt nie nazywał tego słowami. O to chodziło, żeby nie nazywać tego
słowami. Samo w sobie było to jedną z niewypowiedzianych reguł. Jeśli
nazwiesz coś tym, nie będzie moglo być tamtym... Kesey bardzo się
starał, aby jego rola pozostawała nie sprecyzowana. To nie on miał
autorytet, to kto inny: "Babbs powiada..." "Page powiada..." Nie był
przywódcą, był "nie-nawigatorem". A także nie-nauczycielem. "Zdajesz
sobie sprawę, że jesteś tu za nauczyciela?" Kesey mówi tylko:
"Przesada, przesada", i odchodzi... Formalne nauki Keseya zawsze były
tajne, metaforyczne; przypowieści, aforyzmy: "Być w autobusie albo
poza autobusem". "Karmić głodną pszczołę", "Nic nie jest wieczne",
"Patrz uszami, słuchaj oczami", "Przyłóż się tam, gdzie będzie z
ciebie największy pożytek", "Co powiedziało lusterko? To tylko
ludzie". Pod tym wzglę-dem przypominało to buddyzm Zeń z jego
nieodgadnionymi koanami, w których nowicjusz pyta, "Jaki jest sekret
Zeń?", a Hui-neng, mistrz, odpowiada: "Jak wyglądała twoja twarz,
zanim począłeś się ze swych rodziców?" Nazwać słowami, zdefiniować,
to ograniczyć. Jeśli coś jest tym, nie może być tamtym... A jednak
było! Każdy miał swoją własną sprawę, którą się zajmował, ale
wszystko mieściło się we wspólnej sprawie, "Niewypowiedzianej
Sprawie", powiedział Page Browning i nikt niczego więcej nie
spodziewał się po słowach.
Nie było tam żadnej teologii, żadnej filozofii, przynajmniej
jeśli chodzi o -izmy. Nie było celu w postaci wyższego ładu moralnego
na tym świecie, ani wyższego ładu społecznego, ani słowa o zbawieniu,
a już na pewno o nieśmiertelności, czy życiu potem. Potem! To dopiero
żart. Jeszcze nigdy żadna grupa nie poświęciła się tak totalnie
sprawie tu i teraz, jak Prankstersi. Pamiętam, jakie mi się to zdało
zagadkowe. Było tam coś tak... religijnego w powietrzu, w samej
atmosferze prank-sterskiego żywota, a jednak przeciekało między
palcami. Z pozoru to po prostu ludzie, których łączy niezwykły stan
psychiczny, doświadczenie LSD...
No właśnie! Doświadczenie - to było to słowo!, i
wszystko zaczynało pasować. W istocie żadna z wielkich religii,
chrześcijaństwo, buddyzm, islam, dżinizm, judaizm, zaratustryzm,
hinduizm, żadna z nich nie zaczęła się od zrębów filozofii, czy nawet
od jakiejś centralnej idei. Wszystkie zaczynały się od zapierającego
dech w piersiach nowego doświadczenia, które Joachim Wach nazwał
"doświadczeniem bóstwa", a Max Weber, "boskim nawiedzeniem,"
poczucia, że jest się naczyniem boskim, naczyniem Wszystkojednego.
Pamiętam, że pierwszy raz czytając o tych sprawach nie rozumiałem
właściwie, o co im chodziło. Po prostu trzymałem ich za solidne
niemieckie słowo. Jezus, Mani, Zaratus-tra, Gautama Budda - na samym
początku przywódcy nie oferowali kręgowi swych zwolenników lepszego
statusu potem, czy wyższego ładu społecznego, ani żadnej nagrody
innej niż pewien "psychologiczny stan tu i teraz", jak określa to
Weber. Nie pojmowałem, obawiam się, że miał na myśli faktyczne
doświadczenie mentalne, przez które oni wszyscy przechodzili, krótko
mówiąc, ekstazę. Według świętych pism i legend w większości
przypadków zdarzało się to w przebłyskach. Mahomet pościł i medytował
w górzystej okolicy Mekki i - błysk! - ekstaza, rozległe objawienie i
początek islamu. Zaratustra wiózł drogą wód? haoma i - błysk! - wpada
na płomienne wcielenie Archanioła Vohu Mano, wysłannika Ahury Mazdy,
i zaczyna się zaratustryzm. Saul z Tarsasu szedł drogą do Damaszku i
- błysk! - słyszy głos Pana i staje się chrześcijaninem. Oraz Bóg
jeden wie, ile drobniejszych postaci przez następne 2000 lat,
Christian Rosenkreuz i jego "boskooświecone" bractwo Różokrzyżowców;
Emanuel Swedenborg, któremu umysł "otworzył się" nagle w roku 1743;
Mistrz Eckhart i jego uczniowie Suso i Tauler, a w wieku dwudziestym
Sadhu Sundar Singh w - błysku! - wizja w wieku lat szesnastu i wiele
razy później; "...często, kiedy wychodzę z ekstazy, myślę, że cały
świat musi być ślepy, skoro nie widzi tego, co ja widzę; wszystko
jest takie bliskie i klarowne... nie ma słów na wyrażenie tego, co
widzę i słyszę w tym duchowym świecie..." Nawija jak acid head. To,
co wszyscy oni dostrzegali w... przebłysku, to rozwiązanie
podstawowego predykamentu losu istoty ludzkiej, osobistego Ja, Mnie,
schwytanej w pułapkę, śmiertelnej i bezradnej w wielkim, bezosobowym
Tym, świecie wokół. Nagle! - Wszystko w jednym! - płyną razem, Ja
wpada do Tego, To do Mnie i w tym przepływie ujawnia się moc, taka
bliska i taka klarowna, a cały świat jest na nią ślepy. Wszystkie
współczesne religie, a także zresztą okultystyczne tajemnice, mówią o
Innym Świecie - czy tam, gdzie Brahma, czy tam, gdzie latające
talerze - na który ślepy jest nasz racjonalny, zagoniony świat. Ten -
tak zwany!, przyjaciele - racjonalny świat. Gdybyż tylko oni,
Mama&Tata&Braciszek&Siostrzyczka, nasze kochane zgredy,
gdybyż tylko poznali kairos, najwyższą chwilę... Historycznie wizje
wyjaśniano na wiele sposobów, jako skutek epilepsji, autohipnozy,
zmian w przemianie materii spowodowanych postem, albo faktycznej
interwencji bogów - lub drągów: zaratustryzm narodził się we
wspaniałej kąpieli w wodzie haoma, czyli w tym samym, co hinduska
soma, która niewątpliwie była drągiem. Doświadczenie!
A w ślad za tym doświadczeniem - po tym, jak poznałem
Prankstersów, wróciłem i przeczytałem napisany przez Joachima Wącha w
roku 1944 paradygmat zakładania religii, który, zestawiony z tym, co
wiedziałem o Prankstersach, wydał mi się dziełem okultystycznego
jasnowidzenia:
W ślad za głębokim nowym doświadczeniem, które dostarczyło nowego
oświecenia tego świata, założyciel, osoba o wielkiej charyzmie,
zaczyna gromadzić uczniów. Zwolennicy stają się nieformalnym, ale
ściśle ze sobą powiązanym stowarzyszeniem, zjednoczonym nowym
doświadczeniem, któ-rego naturę ujawnił i zinterpretował założyciel.
Stowarzyszenie to można nazywać kręgiem, co wskazuje na jego
orientację ku centralnej postaci, z którą każdy ze zwolenników
pozostaje w osobistym kontakcie. Zwolen ników można uważać za
towarzyszy założyciela, związanych z nim osobistym poświęceniem,,
przyjaźnią i lojalnością. Rosnące poczucie solidarności zarówno wiąże
ich ze sobą, jak odróżnia od wszelkich innych form organizacji
społecznej. Członkostwo tego kręgu wymaga zupełnego zerwania ze
zwykłymi sprawami świata i radykalnej odmiany w stosunkach
społecznych. Więzy rodziny i krwi oraz różnego rodzaju lojalności
ulegają przynajmniej chwilowemu rozluźnieniu lub zerwaniu. Niewygody,
cierpienia i oskarżenia zagrażające tym, którzy związali swój los z
taką grupą, równoważone byly przez ich wielkie nadzieje i stanowcze
oczekiwania... i tak dalej. O samym zaś założycielu: miewa "wizje,
sny, transy, częste ekstazy... niezwykłą wrażliwość i intensywne
życie uczuciowe... gotowy jest interpretować boskie objawienia...
jest w nim coś pierwiastkowego, niezłomna postawa oraz archaiczne
maniery i mowa... Jawi się jako odnowiciel utraconych więzi z
ukrytymi siłami życiowymi... zwykle nie pochodzi z arystokracji,
ludzi wykształconych czy kulturalnych; często wylania się z prostego
ludu i pozostaje wierny swym korzeniom nawet w zmienionych
okolicznościach... mówi tajemniczo, słowami, znakami, gestami,
wieloma metaforami, symbolicznymi aktami o różnym charakterze...
oświeca i interpretuje przeszłość oraz przewiduje przyszłość w
kategoriach kairos (najwyższej chwili)"...
Kairos - doświadczenie
...według Maxa Webera na jeden z dwóch sposobów: jako prorok
"etyczny", tak jak Jezus i Mojżesz, który określa reguły życia swych
zwolenników i opisuje Boga jako superosobę, która ocenia wywiązywanie
się ludzi z przestrzegania tych reguł. Lub jako prorok "wzorcowy",
jak Budda: dla niego Bóg jest bezosobowy, to pewna siła, energia,
jednoczący nurt, Wszystkojeden. Prorok wzorcowy nie dyktuje reguł
życia. Jako wzór dla zwolenników przedstawia własne życie.
Wszystkie takie religijne kręgi nabierają spójności rozwijając swe
własne symbole, terminologię, style życia i, stopniowo, proste
praktyki kultowe, ryty, często w rytm muzyki i sztuki, wszystkie
wyrosłe z owego nowego doświadczenia i dla tych, którzy go nie
przeszli, dziwaczne i niezrozumiałe. Na tym etapie także... "ulegają
silnej pokusie, aby nieść tę dobrą nowinę do wszystkich ludzi"...
wszystkich ludzi... Wewnątrz religijnego kręgu status był sprawą
prostą. Świat był podzielony na "wtajemniczonych", którzy
doświadczyli bycia boskim naczyniem i wielkiej masy
"niewtajemniczonych", "niemuzykalnych", "nie nastrojo- nych". Czyli:
jesteś albo w autobusie, albo poza autobusem. Wtajemniczeni
nigdy świadomie nie zdradzali wobec Niewtajemniczonych żadnego
snobizmu, ale w rzeczy samej większość z wielkiej meduziej plamy
normalnych dusz jawiła im się jako beznadziejne przypadki - a od
dźwięków twojego fletu z dachu autobusu jeszcze bardziej
sztywnieli. Ale grupy takie traktowały każdego, kto wykazał się
możliwościami, kto był potencjalnym bratem, z wielkoduszną
troskliwością...
...ci potencjalnie nastrojeni... Piękni Ludzie zaczęli zjawiać się
u Keseya w La Hondzie i nikomu nie odmawiano gościny. Mogli się
zatrzymać, zamieszkać, jeśli... wyglądali na nastrojonych. Mountain
Girl, Dziewczyna Z Gór, czekała przed domem Keseya, kiedy autobus
wyłonił się zza ostatniego zakrętu drogi 84, prosto w sekwojową
gardziel. Mountain Girl to rosła brunetka na czarnym motocyklu,
ubrana w trykotową koszulkę i drelichowe, robocze spodnie. Miała
tylko osiemnaście lat, ale była duża, ponad metr siedemdziesiąt
wzrostu, mocnej budowy; hałaśliwa i kanciasta w ruchach, jeśli o to
chodzi. Ale była zabawna... miała piękne zęby i uśmiech, od którego
robiło się cieplej na sercu... Nazywała się Carolyn Adams, ale
natychmiast została Mountain Girl. O ile mi wiadomo, nikt już potem
nie nazywał jej inaczej, dopóki dziewięć miesięcy później wobec niej
i jedenaściorga innych Prankstersów formalnych kroków nie
przedsięwzięła policja...
To Cassady zainteresował Mountain Girl domem Keseya. Pracowała
jako technik w jakimś laboratorium biologicznym w Palo Alto. Miała
chłopaka, który - cóż, na swój zgredziarsko-luzacki sposób uważał się
chyba za "bitnika". Tylko że on nigdy nic nie robił, ten jej chłopak.
Nigdzie nie bywali. Nigdzie nie chodzili. Więc poszła sobie sama.
Pewnej nocy wylądowała w St. Michael\'s Alley, jednej z grzęd
cyganerii z Pało Alto, na przyjęciu z okazji urodzin Cassady\'ego.
Cassady powiedział, że to, o co chodzi, mieści się za górami, w
sekwojowych lasach.
Mountain Girl od pierwszej chwili była u Prankstersów przebojem.
Zawsze wydawała się absolutnie otwarta, wcale nie trzeba jej było na
to namawiać. Jeden wielki ładunek witalności. Oto nadchodzi Mountain
Girl - i to było coś, coo podnosiło na duchu, gdy tylko zobaczyłeś,
jak jej buzia rozszerza się w ogromnym uśmiechu, a wielkie brązowe
oczy otwierają się, otwierają, otwierają, otwierają, aż niemal
eksplodują jak plamy na Słońcu wprost przed twoim nosem i wiedziałeś,
że ten cudowny, śpiewny głos zawoła coś takiego:
- Hej! Wiecie co? Właśnie byliśmy u Bawa - w supermarkecie -
weźmiemy trochę nasion i posiejemy trawkę w skrzynce na oknie u Bawa!
Macie pojęcie! Za pół roku całe miasto się załapie! - i tak dalej.
Ale wychodziło na to, że pod całą rubasznością okazywała się
najinteligentniejszą chyba ze wszystkich dziewcząt wokół, może z
wyjątkiem Faye. Faye niewiele mówiła, więc nie można było tego
rozstrzygnąć. Okazało się, że Mountain Girl pochodzi z wielce
poważanej rodziny z wyższej klasy średniej w Poughkeepsie w stanie
Nowy Jork, rodziny unitarian. W każdym razie wszystko łapała w lot.
Była zdecydowana i odważna jak mało kto. A także co dzień
piękniejsza. Wystarczyło kilka tygodni ryżu, gulaszu i nieregularnych
posiłków u Keseya, starej dobrej mimowolnej diety makrobiotycznej, a
zaczęła szczupleć i pięknieć. Nic z tego nie uszło uwagi Keseya. On
był Mężczyzną Z Gór, a ona Dziewczyną Z Gór. Akurat dla niego...
Mountain Girl wprowadziła się do namiotu na malej wyżynce na
zboczu wzgórza za domem pod sekwojami. Także Page Browning miał tam
namiot. Jak również Babbs i Gretch. Mikę Hagen miał tam Chatkę
Kopulatkę. Ta Chatka Kopulatka była klasyczną - Awaria.1 - produkcją
Hagena. Ani jedna deska nie leżała równo i ani jeden gwóźdź nie był
wbity tak naprawdę do końca. Deski zdawały się trzymać kupy mocą
jakiegoś tymczasowego porozumienia. Pewnego dnia Kesey wziął młotek i
raz puknął w gwóźdź na czubku chatki, a cała chatka legła w gruzach.
- Nic nie trwa wiecznie, Hagen! - zawołała Mountain Girl,
a jej śmiech grzmiał wśród sekwoi.
A Jaskinia Hermita, pustelnika... Pewnego dnia Faye wyjrzała przez
okno w kuchni, a tam u stóp wzgórza za domem sterczało jakieś nieduże
stworzenie, wyglądało z lasu niczym zagłodzone zwierzę. Był drobnym,
chudym chłopcem, miał ledwie półtora metra wzrostu, ale nosił wielką
czarną brodę, jak jakiś g-nom z Gór Ozark od Barneya Google\'a. Po
prostu stał tam, wielkimi oczami głodomora wytrzeszczonymi spomiędzy
dzikich czarnych kudłów przyglądał się domowi. Faye wyszła do niego z
talerzem tuńczyka. Wziął bez słowa i zjadł; a potem został na zawsze.
Ten Hermit!
Ten Hermit niemal zupełnie nic nie mówił, ale okazał się
absolutnie piśmienny i rozmawiał z ludźmi, którym ufał, tak jak z
Keseyem. Miał dopiero osiemnaście lat. Mieszkał z matką gdzieś koło
La Hondy. Miał mnóstwo kłopotów w szkole. Wszędzie miał mnóstwo
kłopotów. Pokręt niego, ekscentryk. W końcu uciekł do lasu i żył tam
na bosaka, w trykotowej koszulce i levisach, jadł to, co upolował i
złowił ościeniem. Od czasu do czasu widywali go ludzie, a dzieciaki z
liceum próbowały go tropić, demolować jego szałasy i dokuczać mu na
inne sposoby. Włócząc się dotarł aż do lasu za domem Keseya, skrawka
puszczy oznaczonego jako "Sam McDonald Park", nigdy jednak nie
uporządkowanego.
Hermit zbudował sobie Jaskinię Hermita w jamie w ciemnym,
zielonym, stęchłym, porosłym mchem jarze, który opadał od ścieżki w
las. Wypełnił ją przedmiotami, które mrugały, migotały i gdakały. Był
także strażnikiem komunalnego kwasu zadołowanego w jego jaskini. I
miał jeszcze inne sekrety, takie jak dzienniki... Memuary Hermita,
gdzie prawdziwe życie i Hermicie fantazje biegły ramię w ramię
krętymi rzekami małych chłopców i zbłąkanych myśliwych, których tylko
Hermit mógł uratować... Nikt nie znał jego faktycznego nazwiska,
dopóki jak już powiedziałem, kilka miesięcy później nie zajęła się
tym policja...
Kiedyś Babbs odkrył Day-Glo, fosforyzującą farbę, i zaczął malować
nią pnie sekwoi w wielkie bryzgi zieleni, pomarariczu, żółci. Do
diabła, pomalował nawet liście i obejście Keseya. Zaczęło świecić w
nocy. I rozbrzmiewać zgiełkiem. Coraz więcej ludzi zjawiało się z
długą lub krótką wizytą. Cassady sprowadził pewną blondynkę w stylu
skandynawskim, która zawsze opowiadała o kompleksach. Każdy ma
kompleksy. Została June the Goon. A dziewczyna, która nosiła wielkie,
miękkie czerwone kapelusze i babcine okularki, pierwsze, jakie
kiedykolwiek widziano, została Marge the Barge. Dalej pewien
rzeźbiarz nazwiskiem Ron Boise, chudy facet z Nowej Anglii z nosowym
akcentem jak u Titusa Moody\'ego, tylko że to był Titus Moody, który
przemawiał językiem luzactwa: "Stary, jakby, typu, kumasz", itd.
Boise przywiózł rzeźbę wisielca, więc spuścili ją na stryczku z
konaru drzewa. Zbudował także wielkiego Czar-Ptaka, wielkiego potwora
z dziobem w stylu Thora i Wotana, z bursztynową kopułą z tyłu, do
której można było wejść. W środku były potężne druciane nitki, za
które można było pociągać, a kiedy się pociągało, Czar-Ptak skrzeczał
w leśnej gardzieli jak naj straszniejsza w dziejach świata,
wibrująca, basowa bestia. Potem przywiózł rzeźbę Kamasutry, ogromnego
blaszanego faceta l z twarzą w blaszanej pachwinie blaszanej kobitki.
Jej lewa noga sterczała w powietrze. W środku była pusta, Babbs
przeciągnął przez nią l ogrodniczy wąż, podłączył go do wody,
trysnęła strugą, więc zostawili ją tak, wiecznie tryskającą.
Wyglądało, jakby miała wieczny orgazm w lewej stopie.
No i... Sssss - ssss - ssss - Bradley. Bradley, czyli
Bradley Hodgeman, w swoim czasie był gwiazdą uniwersyteckiego tenisa.
By} niski, ale bardzo muskularny. Pojawił się, czy raczej wystąpił -
Bradley zawsze występował - zachowywał się tak dziwacznie, że ludzie
zatrzymywali się, aby na niego popatrzeć, nawet u Keseya. Mówił
skrzepami słów, "padł na mecie u pijaczków - nierozpuszczalne obiekty
latające, azotanowo-plisowane zielenie z tylnego ganku - Raya
Brad-bury\'ego międzywiersz o samotnym chromowanym nozdrzu,
rozumie-cię" - sunął bokiem przez pokój z nieokreślonym uśmieszkiem i
włosami zaczesanymi na oczy jak u surfera, zgarbionymi plecami, a
potem przechodził w dławiony śmiech, Sssss - ssss - ssss - aż ktoś
przerwał mu sekwencję pytaniem, jak tam tenis, a on wyszczerzał się
jeszcze bardziej, otwierał oczy na horyzont o rozległym znaczeniu i
powiadał: - Pewnego dnia puknąłem piłkę w powietrze... i już
nigdy nie spadla... Sssss - ssss - ssss...
W istocie rzeczy we wczesnych latach sześćdziesiątych sporo było
młodzieży... tak jest, nastrojonej. W myślach nazywałem ich Pięknymi
Ludźmi z powodu listów o Pięknych Ludziach, jakie zwykli byli wysyłać
do rodziców. Kręcili się głównie po Los Angeles, San Francisco i
No-wym Jorku. Krążyli po stałym obwodzie, ruch z miasta do miasta był
spory. W większości pochodzili z klasy średniej, ale nie z
superburżujów, raczej z małych burżujków, jeśli ta stara dobra klisza
wytrzyma, że się jej jeszcze raz użyje, z domów z Kulturą, ale bez
pieniędzy albo z pieniędzmi, ale bez Kultury. Przynajmniej tak mi to
wyglądało, sądząc po Pięknych Ludziach, których znałem. Kultura,
Prawda i Piękno były dla nich ważne... "Sztuka to wyznanie wiary, a
nie kunszt", jak ktoś powiedział... Młodzi, Odporni! Boże, jakimś
cudem w powietrzu fruwało dość pieniędzy, że można było to robić, żyć
razem z innymi dzieciakami... robić swoje - w swojej własnej sferze
statusu, bez przymusu chodzenia do pracy i żyjąc na własnych
warunkach - My! i ludzie w naszym wieku! - to jest... piękne, to...
inne poczucie, a normalny świat nigdy tego nie zrozumie, jak to jest,
kiedy ma się własną sferę statusu i tylko dziewiętnaście,
dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata; nie startuje
się bezradnie z dołu drabiny, nic a nic, do diabła z tą całą drabiną
- bo jest się już na pewnym... poziomie, który wprawiał normalny
świat w pokręcone zakłopotanie} Normalny świat zawsze starał się
wykombinować, co tu nie gralo - ponieważ oni sami nigdy nie mieli
takiego poczucia. Normalny świat nazywał ich bitnikami. Spodziewam
się, że Piękni Ludzie utożsamiali się z ożywieniem Beat Generation z
późnych lat pięćdziesiątych, ale faktycznie ich szczególna cygańska
sfera statusu miała zupełnie nowy motyw: a mianowicie drągi
psychedeliczne.
El... Es... De... po-ci-chu... Timothy Leary, Alpert i kilku
chemików takich jak Al Hubbard i incognito "Dr Spaulding" pompowali
LSD w luzacki obwód z prawdziwie mesjańskim przekonaniem. LSD,
pejotl, meskalina, nasiona powoju stawały się tajemną nową sprawą we
wtajemniczonym, luzackim życiu. Mnóstwo dzieciaków, które się
załapały, zalegało w amputowanych mieszkaniach, jak je nazywałem.
Siedzenia, stoły, łóżka - żadne z nich nie miały nóg. Komunalne życie
na podłodze, można powiedzieć, choć nikt wtedy nie używał terminów
"komuna", "szczep" ani żadnych takich. Nie mieli żadnej konkretnej
filozofii, trochę marnych resztek buddyzmu i hinduizmu z czasów
beatu, plus teoria Huxleya o otwieraniu drzwi umysłu, nie mieli
odrębnego stylu życia, z wyjątkiem beznogiej mody... Byli... no,
Pięknymi Ludźmi!- nie żadnymi "studentami", "urzędnikami",
"sprzedawczyniami", "praktykantami dyrektorskimi". - Boże, po co mi
te etykietki z gry w zawody! jesteśmy Pięknymi Ludźmi, unosimy się
ponad waszym \'kładem robociego złomu :::: i w takiej chwili zwykle
siadali i pisali do domu list o Pięknych Ludziach. Zwykle dziewczęta
pisały te listy do matek. Matki w całej Kalifornii, całej Ameryce,
jak sądzę, nauczyły się listu o Pięknych Ludziach na pamięć:
"Kochana Mamo,
Zamierzałam napisać do Ciebie już wcześniej i mam nadzieję, że się
nie niepokoiłaś. Jestem w [San Francisco, Los Angeles, Nowym Jorku,
Arizonie, w Rezerwacie Indian Hopi!!! w stanie Nowy Jork, Ajijic, San
Miguel de Allende, Mazatlan, Meksyku!!!] i jest tu na- l prawdę
pięknie. To piękne miejsce. Jesteśmy tu już od tygodnia. Nie chcę cię
zanudzać całą tą sprawą, jak to się stało, naprawdę się starałam, bo
wiedziałam, że ty sobie tego życzysz, ale zwyczajnie mi nie wyszło ze
[szkolą, college\'em, pracą, mną i Dannym], no i przyjechałam tu, a tu
jest naprawdę pięknie. Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła. Spotkałam
PIĘKNYCH LUDZI i...
...i sercem najmniej nawet zorientowanej mamusi w całych Stanach Zjedn. A. P. instynktownie szarpał adrenalinowy skurcz: bitnicy, włóczęgi, czarnuchy - narkotyki.
Dni u Keseya zaczynały się... kiedy? Nie było w pobliżu zegarów, a
nikt nie nosił zegarka. Kiedy się budziło, blask opadał musując
pomiędzy sekwojami. Pierwsze odgłosy to zwykle Faye wołająca dzieci -
l Jed! Shannon! - albo zatrzaskiwana szafka w kuchni, albo patelnia
wkładana do zlewu. Faye, wieczna... Potem może jakiś samochód
przejedzie drewniany mostek i zaparkuje na piaszczystym placyku przed
domem. Czasami to ktoś z regularnych, jak Hagen, z powrotem. Zawsze
dokądś wyjeżdżał. Czasami to nieustający goście, Bóg wie skąd,
znajomi znajomych znajomych, poszukiwacze przygód, niektórzy z nich
to po- [ szukiwacze towaru, niektórzy studenci z Berkeley, nigdy nie
było wiadomo. Ludzie w obejściu właśnie zaczynali wstawać. Wyłania
się Kesey w gatkach, idzie prosto do strumyka i nurkuje w sakramencko
zimną wodę, żeby go szarpnęło i obudziło. Na ganku, w samych levisach
siedzi George Walker, sprawdza swoje muskuły, ręce, ramiona i tors,
wszystkie mięśnie, palcami, szukając skaz, zdrapując strupki, trochę
tak jak kot, Późnym popołudniem rusza fala aktywności, ludzie pracują
nad różnymi projektami, z których najbardziej, wyglądało na to, że
nieskończenie, skomplikowany był Film.
Prankstersi spędzili większość jesieni roku 1964 oraz zimę i
wczesną wiosnę 1965 na pracy nad... Filmem. Mieli około czterdziestu
pięciu godzin kolorowego filmu z wyprawy autobusem i kiedy już
zebrali si?> żeby to przejrzeć, okazało się, że to potwór. Kesey
wiele obiecywał sobie po tym filmie, w każdym sensie. Był to pierwszy
na świecie film kwasowy, nakręcony w warunkach totalnej
spontaniczności, w pędzie popzez serce Ameryki, rejestrujący wszystko
teraz, w tym momencie. Obecna fantazja to... całkowity przełom w
kategoriach wyrazu... ale także coś, co może zadziwić i zachwycić
wielu z mas, film, który może być rozpowszechniany komercyjnie,
równie dobrze jak w ezoterycznym świecie headów. Ale ten Film, jak
mówiłem, to potwór. Sama praca i nuda przy montażu czterdziestu
pięciu godzin taśmy były niewyobrażalne. A poza tym... wiele zdjęć
było nieostrych. Hagen, jak wszyscy inni, fruwał przez większość
czasu, a podskakiwanie autobusu też specjalnie nie pomagło - ale to
był taki tripl Choć... Ponadto było tam bardzo niewiele ujęć
określających, pokazujących, gdzie był autobus, kiedy działo się to
czy tamto. Ale komu potrzebny Hollywood dalekich planów, średnich,
zbliżeń, starannych cięć, ruchu w poziomie i pionie, żurawi z kamerą,
cały ten przestarzały kit. Choć... zagłębianie się z nożyczkami w
kilometry podskakującego, rykoszetującego, płonącego żywym blaskiem
filmu było jak krok w dżunglę, gdzie zielone pnącza rosną prędzej,
niż można je przed sobą wyrąbać.
Film kosztował już oszałamiającą kwotę 70 000 dolarów, głównie za
wywołanie. Kesey włożył w Intrepid Trips Inc. wszystko, co dostał za
dwie powieści plus teatralną adaptację Lotu nad kukułczym gniazdem.
Jego brat Chuck, który miał dobrą firmę mleczarską w Springfield w
Oregonie, zainwestował trochę. Ojciec George\'a Walkera założył dla
niego fundusz powierniczy, z pewnymi warunkami, ale i on dokładał
się, kiedy mógł. Według ksiąg Faye na koniec roku 1965 Intrepid Trips
Inc. wydało 103 000 na różne pranksterskie przedsięwzięcia. Wydatki
na utrzymanie całej grupy sięgały w tamtym roku 20 000, niewiele,
jeśli zważyć, że rzadko pod opieką bywało mniej niż dziesięć osób i
zwykle dwa lub trzy pojazdy. Wikt i opierunek Kesey brał na siebie.
Garnek pieniędzy we frontowych drzwiach... Na regale w
salonie rosła dziwna biblioteczka, książki science fiction i o innych
tajemniczych sprawach, można było wziąć niemal każdą z nich i trafić
na naprawdę dziwne wibracje. Wszystko tutaj bardzo przypominało jedną
z książek z półki Keseya, powieść Roberta Heinleina Stranger in a
Strange Land. To niesamowite. Tak, jakby Heinleina i Prankstersów
łączył jakiś nie- wytłumaczalny, aprzyczynowy związek. Jest to
powieść o Marsjaninie, który przybywa na Ziemię, prawdziwym
Superherosie, w rzeczy samej zrodzonym z ziemskich rodziców po locie
kosmicznym z Ziemi na Marsa, ale wychowanym przez istoty
nieskończenie wyższego rzędu, Marsjan. Istoty na innych planetach w
książkach science fiction są zawsze nieskończenie wyższego rzędu. W
każdym razie wokół niego gromadzi się mistyczne bractwo, oparte na
tajemniczej ceremonii zwanej dzieleniem się wodą. Mieszkają w - La
Honda! U Keseya! Ich siedziba nazywa się Gniazdem. Ich życie
transcenduje wszelkie potoczne ziemskie rozgrywki o status, seks i
pieniądze. Nikt, kto kiedyś podzielił się wodą i żył w Gnieździe, nie
przejmuje się już takim banalnym współzawodnictwem. We frontowych
drzwiach jest garnek z pieniędzmi dostarczanymi przez Superherosa...
W Gnieździe gra się w absolutnie otwarte karty - nie ma sekretów
winy, zazdrości, krytykowania kogokolwiek za cokolwiek "...otwarte
związki - grupowa teogamia... A więc, cokolwiek się wydarzyło - albo
właśnie miało się wydarzyć... było sprawą prywat-na, nie publiczną.
"Czyżby był tu ktoś jeszcze oprócz nas, bogów?" - jak można się
obrazić? Bachanalia, podmianki bez skrupułów, życie w komunie...
wszystko".
Teraz Kesey miał nagłośnienie nie tylko w autobusie, ale także w
lesie. W górę zbocza, w las biegły przewody do mikrofonów, które
zbierały przypadkowe odgłosy. Wysoko w lesie, na szczycie klifu po
drugiej stronie szosy, wisiały wielkie głośniki do nagłaśniania kin,
której mogły zalać dźwiękiem całą kotlinę. Roland Kirk i jego pół
tuzina rur buja się w starych, klinoidalnych, saksofonowych zatokach
sek- wojowego lasu.
Zmierzch! Wielkie paski zielonego i pomarańczowego
Day-Glo biegną w górę wznosząc się wraz z lasem i świecą w zmierzchu,
jakby Natura wreszcie powiedziała, A niech to, i sama odleciała. Za
domem, w górę, wzdłuż parowu, mijając Jaskinię Hermita, maski z
Day-Glo, pudła i maszynerie oraz rzeczy, które świecą, mrugają,
mruczą, świszczą, ryczą i mikrofony slyszą zwierzęta, pustelników,
wszystko i nadają z wierzchołków drzew, jak zwariowane rezusie
szwargotanie w tle starych dobrych audycji radiowych z Jungle Jimem z
dżungli. Zmierzch! O zmie-rzchu można włożyć coś takiego jak pilotka
z I wojny światowej, tyle że pomalowana krzyczącym Day-Glo, i z
twarzą pomalowaną w konstelacje Day-Glo, Niedźwiedzica, Koziorożec;
można jak wspaniały Day-Glo heros kroczyć w rozkosznym mroku i w
leśnej głuszy na zboczu wzgórza wygłaszać, tyle że tonami
spektralnymi, tak jak Shadow, Człowiek-Cień, dowolne komunikaty, coś
jak: Tu wieża kontrolna, tu wieża kontrolna, opróżnić pas
startowy numer jeden, nadciągają mikroby pumy, wszystkimi porami
krwawią w antyczne szarpie i błagają o wysokooktanową, uwaga, uwaga
wszyscy śpiący w koszarach przy głównym pasie, te grudy w waszych
materacach to mięsożerne zarodki, weneryczne motyle zesłane przez
Kombinat oby uodpornić wasze mózgi na mole, po jednym zestawie
zawodowym w każdym gniazdku od światła. -Blokujcie gniazdka od
światła! Mikroby miny wkraczają jak armia mrówek... - dobrze
wiedzieć, że ktoś, ktokol-wiek, może odpowiedzieć z domu, albo
skądinąd, przez inny mikrofon grzmiący ponad wzgórzami La Honda: SOS,
SOS, rozebrać maszty, schować się do składanych reguł, kalibrować
mózgi do remanentu głów... I Bob Dylan rzęził i prychał w
oddali, w klinoidach, albo czort wie gdzie...
Noc zastaje Prankstersów w domu, krążą jakieś jointy,
ślina-lina--lina-Hna-lina, cała sprawa tak jakby pogrążała się
jeszcze głębiej w tym momencie., a ludzie pracują nad taśmami,
odtwarzają, zatrzymują, prze-wijająj znowu odtwarzają, klik
plastykowej dźwigienki, znowu zatrzymują... i rusza drobna kolejka
speedu - cóż za wielkopariski przypływ energii w sekwojowym lesie! -
głównie tabletki benzedryny oraz dexed-ryny i startujesz w wir pracy
i nawijania po nocy... pierwszeństwo mają wszelkie eksperymenty, jak
na przykład przyłożenie kontaktowego mikrofonu do gołego brzucha i
słuchanie bulgotania enzymów. Brzuchy większości Prankstersów robią
gurgl-galumf-blub i tak dalej, ale brzuch Cassady\'ego robi
ping!-dingaping!-ting! jakby nastawiony był na 78 obrotów na minutę,
a wszyscy inni na 33, czyli mniej więcej tak, jak można się tego
spodziewać. A potem grają taśmę pod program telewizyjny. To znaczy
włączają obraz w telewizorze, powiedzmy "Ed Sullivan Show", ale
wyłączają dźwięk i grają taśmę, powiedzmy Babbsa i jeszcze kogoś, jak
rapują do siebie nawzajem. Obraz "Ed Sullivan Show" i słowa na taśmie
zmuszają umysł do poszukiwania skojarzeń pomiędzy tymi dwoma, tak
różnymi trybami doświadczenia. Na ekranie Ed Sulliyan w uniesieniu
ściska dłonie Elli Fitzgerald w swoich dłoniach, jakby to były
pierwsze wiosenne drozdy, porusza wargami, mówi zapewne: - Ellu, to
było cudowne! Naprawdę cudowne! Panie i panowie, nie szczędźcie braw
dla tej wielkiej, wielkiej damy! - ale głos, który słychać, mówi do
Elli - idealnie zsynchronizowany. - Te grudy w waszych materacach to
mięsożerne zarodki, weneryczne motyle zesłane przez Kombinat, aby
uodpornić wasze mózgi na mole, po jednym zestawie zawodowym w każdym
gniazdku od światła - Panie i Panowie, blokujcie gniaazdka od
światła! Mikroby pumy wkraczają...
Idealnie! Prawdziwy przekaz! -
...choć postronnym każda taka dziwaczna synchronizacja wydawała
się zazwyczaj zwykłym zbiegiem okoliczności albo tylko umiarkowanym
błazeństwem, w każdym razie czymś pozbawionym sensu. Nie mogli
zrozumieć, co Prankstersów tak w tym rajcowało. Ku nieuniknionemu
zmieszaniu nie nastrojonych - jak większość unikalnych praktyk
Prankstersów - i ta wywodziła się z doświadczenia LSD i bez niego
była niezrozumiała. Po LSD to naprawdę się udawało. Ego i Nie-Ego
zaczynały się stapiać w jedno. Niezliczone rzeczy, które wydawały się
oddzielne, również zaczynały się jednoczyć: jakiś dźwięk stawał
się... barwą!, błękitem... barwy stawały się zapachami, ściany
zaczynały oddychać jak dolna powierzchnia liścia, własnym oddechem.
Jakaś zasłona stawała się betonową kolumną, a jednak zaczynała się
marszczyć, taka niewiarygodna masa betonu pomarszczona w harmoniczne
fale, jak most nad Zatoką Pugeta przed katastrofą, a ty to czujesz,
wszystkie harmoniczne z widma wszechświata, od najpotężniejszych do
najdrobniejszych i najbardziej osobistych - presąue vu! - wszystkie
płyną razem w dokładnie tym momencie...
Ten aspekt doświadczenia LSD -poczucie! - zgodny był z teorią
synchronizmu Junga. Jung próbował wytłumaczyć występujące w naszym
życiu znaczące zbiegi okoliczności, których nie można wyjaśnić
spekulacją przyczynowo-skutkową, jak np. zjawiska postrzegania
poza-zmysłowego ESP. Wysunął hipotezę, że podświadomość postrzega
pewne archetypowe schematy, które umykają świadomemu umysłowi.
Schematy te, sugerował, jednoczą zdarzenia subiektywne lub psychiczne
ze zjawiskami obiektywnymi, Ego z Nie-Ego, tak jak w medycynie
psychosomatycznej albo w zagadnieniach mikrofizycznych fizyki
współczesnej, gdzie oko obserwatora staje się integralnym elementem
eksperymentu. W przeszłości tę samą ideę próbowali zaprezentować
niezliczeni filozofowie, prorocy, pierwsi uczeni, nie wspominając o
alchemikach i okuł-tystach, Plotinus, Lao-Tse, Pico delia Mirandola,
Agrypa, Kepler, Leibnitz. Według tej idei każde zjawisko i każda
osoba to mikrokosmos o pełnym schemacie wszechświata. Tak jakby każdy
człowiek był atomem w molekule paznokcia jakiejś gigantycznej istoty.
Większość ludzi trawi życie na próbach zrozumienia mechanizmów tej
molekuły, w którą się wrodzili, i wszystko, czego mogą być pewni, to
przyczynowo-skutkowe mechanizmy jej atomów. Kilku światłych ludzi
ogarnia strukturę całego paznokcia. Paru geniuszy, jak Einstein, może
nawet zauważyć, że jest częścią jakiegoś swego rodzaju palca. - A
więc przestrzeń równa się czasowi, hmmmmmm... Tymczasem jednak wielu
ludzi od czasu do czasu dostrzega błysk innego paznokcia z innego
palca, albo nawet cały naleć, czy nawet powierzchnię twarzy
gigantycznej istoty i instynktownie uświadamia sobie, że to element
schematu, w który wszyscy są zaangażowani, choć absolutnie bezradni,
gdyby trzeba było wyjaśnić to na gruncie przyczyn i skutków. Aż nagle
- jakiemuś wizjonerowi, jakimś przypadkiem...
...przypadkiem, Mahaviro?...
...dzięki jakiemuś kaprysowi przemiany materii, a może jakiemuś
drągowi, na chwilę otworzą się drzwi percepcji i nieomal widzi
-presąue vu! - całą istotę i po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że
to jest zupełnie... inny schemat... Każda chwila jego życia ledwie
przelotnie odnosi się do łańcucha przyczyn-i-skutków w jego małym
molekularnym świecie. Każda chwila, gdyby tylko potrafił ją
przeanalizować, objawia cały schemat ruchu owej gigantycznej istoty,
a jego życie jest z nim precyzyjnie zsynchronizowane...
..A KIEDY CYSTERNA CHEYRON PODĄŻA ZA AUTOBUSEM DO... NIKĄD...
MOŻNA DOSTRZEC TEN SCHEMAT, PEWIEN NOWY POZIOM... WIELE POZIOMÓW...
Prankstersi nigdy nie nazywali synchronizmu po imieniu, ale coraz
bardziej zestrajali się z tą zasadą. Według niej człowiek nie ma,
rzecz jasna, wolnej woli. Nie ma pożytku z poświęcenia się życiowemu
współzawodnictwu w celu zmiany struktury tego mikrośrodowiska, w
którego pułapce wydaje się tkwić. Ale można zobaczyć szerszy schemat
i ruszyć zgodnie z nim - Płyń z prądem! - zgodzić się nań,
wznieść ponad bezpośrednie środowisko, a nawet je zmieniać poprzez
akceptację owego generalnego schematu i rajcowanie się nim. -
Przyłóż się tam, gdzie będzie z ciebie największy pożytek!
Stopniowo postawa Prankstersów nabiera tego, co zawsze odczuwali
religijni mistycy, co łączyło hinduistów, buddystów, chrześcijan,
także teozofów, a nawet czcicieli latających talerzy, a mianowicie
doświadczania Innego Świata, wyższego poziomu rzeczywistości. I
percepcji kosmicznej jedności wyższego poziomu. I poczucia
bezczasowości, poczucia, że to, co znamy jako czas, to tylko skutek
naiwnej wiary w przyczynowość - przekonanie, że A w przeszłości
spowodowało B w teraźniejszości, które spowoduje C w przyszłości,
podczas gdy faktycznie A, B i C należą do schematu, który naprawdę
zrozumieć można tylko otworzywszy drzwi percepcji i doświadczając
go... w tym momencie... tym najwyższym momencie... tym kairos...
Długo nie mogłem zrozumieć pewnej ulubionej przez Prankstersów
orientalnej praktyki rzucania monet I Ching. l Ching to starożytny
tekst chiński. Nazywa się go "Księgą Przemian". Zawiera 64
przepowiednie, wszystkie bardzo metaforyczne. Zadaje się Księdze
pytanie, sześciokrotnie rzuca trzy monety i dostaje heksagram oraz
liczbę, która wskazuje na jeden z ustępów tekstu. To jest "odpowiedź"
na pytanie... no tak; ale / Ching nie wydawało mi się pasować do
Prankstersów. Nie zgadzało mi się z zakręconą, powiewającą
amerykańskimi flagami, wymalowaną elektro-pastelowym Day-Glo jazdą
wielką amerykańską superautostradą. Choć - oczywiście! / Ching było
ostateczną księgą Teraz., tego momentu. Ponieważ, jak powiedział
Jung, to, jak spadają monety, jest nieod-łącznie związane z jakością
całego momentu, w którym spadają, z całym schematem i "składa się na
jego część - część, która dla nas jest nieistotna, dla umysłu
chińskiego zaś ma znaczenie ogromne"... takie sprawy
KTÓRE SŁYSZĄ TYLKO SZCZĘŚLIWE PSY I WESELI PRANKSTERSI - i tyle
tajemnic owego synch od tamtych czasów... Na półce w dużym pokoju
Keseya jest jeszcze jedna książka, do której wszyscy zdają się
zaglądać, mała książeczka zatytułowana Podróż na Wschód pióra Hermana
Hessego. Hesse napisał ją w roku 1932, a jed-nak... synch!... jest to
książka o... dosłownie... o Prankstersach! i ich wspaniałej
autobusowej wyprawie z roku 1964! "Przeznaczeniem mym było dołączyć
do wielkiego doświadczenia" - zaczyna się ta książka. - "Jako
szczęśliwemu uczestnikowi Ligi dany ini był udział w jedynej w swoim
rodzaju podróży". Dalej opowiada o dziwacznej, okrężnej wyprawie
przez Europę na Wschód, którą podjęli członkowie tej Ligi. Rozpoczęła
się zapewne jako zwykła podróż w celu przedostania się stąd tam, ale
stopniowo nabierała głębokiego, choć niemożliwego do sklasyfikowania
znaczenia: "Mój stan szczęśliwości brał się zaiste z tego samego
sekretu, co szczęśliwość w snach; ze swobody równoczesnego
doświadczania wszystkiego, co wyobrażalne, łatwej zamiany z zewnątrz
do wewnątrz, poruszania Czasem i Przestrzenią jak sceneriami w
teatrze-A jako że my, bracia w Lidze, podróżowaliśmy bez aut i
statków, jako że swą wiarą podbijaliśmy ten strzaskany wojną świat i
przekształcali go w Raj, twórczym aktem sprowadzaliśmy przeszłe,
przyszłe i zmyślone do obecnej chwili". Chwila obecna! Teraz! Kairos!
Tak jakby ten gość sam był na kwasie i w autobusie.
Co piątek wieczorem odbywali odprawy. Odprawa to termin Babbsa z
wietnamskiej wojaczki. Faye robi ryż, fasolę, mięso, jakiś gulasz na
kolację, wszyscy idą do kuchni, sięgają do rondli, nakładają na
talerze i jedzą. Krąży parę jointów, ślina-lina-lina-lina-lina. Potem
wszyscy idą do jednego z namiotów na wyżynce, do Page\'a, tłoczą się
tam, siedzą jak się da, z kolanami pod brodą, i zaczynają rzucać
hasła do omówienia. Co ciekawe, w pewnym sensie jest tak, jak na
letnim biwaku, Rada Turnusu spotyka się w lesie po kolacji, wszystko
pachnie zwęglonym drewnem i wilgotną od rosy pałatką, koniki polne i
cykady brzmią z oddali, a ludzie klepią się po kostkach z powodu
komarów, muszek i w ogóle. Z drugiej strony, ten zapach dymu ze
świeżo strzyżonej trawki i... te liczne poziomy... nie wyglądają za
bardzo na letni biwak. Zwykle czekają, aż Kesey zacznie. Zaczyna
zwykle od czegoś konkretnego, czegoś co widział, co robił... i
zmierza ku temu, co myślał.
Zaczyna mówić o systemach pogłosowych, które próbuje połączyć z
magnetofonami. W swojej chatce ma urządzenia pogłosowe o zmiennym
czasie opóźnienia, w których mikrofon nadaje przez głośnik, a przed
głośnikiem jest drugi mikrofon, który zbiera to, co właśnie się
nadaje, ale troszeczkę później. Jeśli założyć słuchawki połączone z
tym drugim głośnikiem, można bawić się dźwiękiem tego, co się właśnie
powiedziało, tak jak echem. Albo można robić różne rzeczy z taśmami,
puszczać taśmę po głowicach dwóch magnetofonów, zanim nawinie się ją
na rolkę albo użyć trzech mikrofonów i trzech głośników, czterech
magnetofonów i czterech głowic itd., aż totalnie opanuje się sens
opóźnienia... Człowiek ma w sobie wbudowane najróżniejsze opóźnienia,
mówi Kesey, Pierwsze, podstawowe, to opóźnienie zmysłowe, różnica
czasu pomiędzy tym, kiedy twoje zmysły coś przyjmują, i tym, kiedy
jesteś w stanie zareagować. Jeśli jesteś najczujniejszym z ludzi,
trwa to jedną trzydziestą sekundy, a u większości osób jest znacznie
wolniejsze. Cas- sady, na przykład, zbliża się do granicy 1/30
sekundy. Zasuwa tak prędko, jak to możliwe u istoty ludzkiej, ale
nawet on nie może jej pokonać. Jest żywym przykładem tego, jak można
się zbliżyć do granicy a i tak nic się na nią nie poradzi. Nie można
już prędzej zasuwać. Nie można pobić opóźnienia samą tylko
prędkością. Wszyscy jesteśmy skazani, aby spędzić życie oglądając z
niego film - zawsze gramy w tym, co właśnie przestało się dziać.
Działo się co najmniej 1/30 sekundy temu. Wydaje się nam, że żyjemy w
czasie teraźniejszym, ale to nieprawda. Czas teraźniejszy, jaki
znamy, to tylko film z przeszłości i naprawdę nigdy nie będziemy
zdolni kontrolować teraźniejszości zwykłymi środkami. To opóźnienie
trzeba pokonać jakoś inaczej, drogą totalnego przełomu. A obok tego
pierwszego są jeszcze najróżniejsze inne opóźnienia. Są opóźnienia
historyczne i społeczne, kiedy ludzie żyją według tego, jak
postrzegali świat ich przodkowie albo ktoś inny, mogą być dwadzieścia
pięć albo pięćdziesiąt lat, a nawet całe wieki do tyłu, a nie można
być kreatywnym, jeśli na samym wstępie nie pokonało się tych
opóźnień. Tyle można zdziałać intelektem, teorią czy studiami nad
historią itd. i tym sposobem prawie dostać się do teraźniejszości.
Nadal jednak pozostaje jedno z najgorszych opóźnień, psychologiczne.
Emocje są do tyłu z powodu wychowania, wykształcenia, okoliczności
dorastania, blokad, kompleksów itp. i w rezultacie umysł czegoś chce,
a emocje nie...
Odzywa się Cassady: - Niebieskie nosy, czerwone oczy i tyle na ten
temat. - I tym razem na tym kończy.
Ależ oczywiście! - całe to emocjonalne opóźnienie - I
Cassady, ten mowny Król Wulkan, nagle zamknął wszystko w jednym
wyraźnym wizerunku, jak poemat Zeń albo wczesny Pound - małe,
gorące, czerwone, zwierzęce oczka emocji nabite w butelkę
małych, zimnych, niebieskich nosów kompleksów...
Uczeń Cassady\'ego, Bradley, powiada: - Bóg jest czerwony - i nawet
on na tym kończy. Tym razem trafił, sukinsyn, w sedno - wszystko
zawiera się w tych trzech słowach, jeszcze krótszych niż kwestia
Cas-sady\'ego, jakby Bradley wcale nie musiał tego wymyślać, samo
wyszło, zabawa ze zdaniem Bóg jest martwy, tyle że dla nas, którzy
zwracamy uwagę na analogie, Bóg nie jest martwy, Bóg jest czerwony,
Bóg jest tym czerwonym zwierzęciem nabitym w butelkę w środku każdego
z nas, całym, wszechczułym, kompletnym, otwartym, tylko martwym z
powodu wszystkich opóźnień...
Kesey chichoce pod nosem i mówi: - Dzisiaj chyba naprawdę żeśmy
się zsynchronizowali...
Ktoś opowiada o jakimś znajomym kolesiu, którego związali za
posiadanie trawki, gliny powiedziały coś do niego, on powiedział coś
do glin. i gliny zaczęły go bić. Wszyscy litują się nad biednym,
wtrąconym do więzienia kolesiem i komentują niefortunną tendencję
glin do bicia ludzi, a Babbs powiada: - Taak! Taak! Właśnie! Właśnie!
Właśnie! - ale to jest w jego filmie.
W jego filmie - właśnie właśnie właśnie - i wszyscy się
tym zachwycają. A wtedy wszystko robi się jasne, nikt nie musi tego
mówić. Każdemu, ale to każdemu i wszędzie, kręci się jego własny
film, według własnego scenariusza i każdy gra w tym filmie jak
szalony, tyle że większość ludzi nie wie, że właśnie na to dali się
złapać, na swoje małe scenariuszyki. Wszyscy rozglądają się po
namiocie i nikt nie mówi tego głośno, ponieważ nikt nie musi. I tak
wszyscy od razu wiedzą :::::: jakoś to się wiąże, synchronizuje
wprost z tym, co właśnie powiedział Kesey o filmowym ekranie naszej
percepcji, który odcina nas od własnej rzeczywistości ::::: i jakoś
synchronizuje się wprost, równocześnie, dokładnie w tym momencie, z
faktycznym, fizycznie istniejącym filmem, Filmem, tym samym, nad
którym się tak naślęczeli, z wielkim filmem-grzęzawiskiem, całymi
kilometrami spirali pociętej i poklejonej taśmy filmowej, co kłębi
się wokół nich jeszcze ciepłymi sklejkami tak, jak tyle
poprzeplatanych ze sobą, zsynchronizowanych, ale wciąż chaotycznych i
zaganianych ludzkich żywotów, ich żywotów, całego pieprzonego świata
- dokładnie w tym momencie - Cassady w swoim filmie pt.
Speed Limit... Granica prędkości, jest zarówno
headem, którego działka to speed, to znaczy amfetamina, oraz
niepowtarzalną osobą, która goni za Prędkością, prędzej, do cholery,
spiralą, drgawką, kopnięciem, migotaniem przedsionków, jak najbliżej
1/30 sekundy filmowej bariery zmysłów, aby dostać się do... Teraz
-
- Film Mountain Girl nosi tytuł Duża Dziewczynka, a w jej
scenariuszu główna rola należy do dziewczyny, która dorastała jako
duża, zamaszysta, silna dziewczynka w dystyngowanym otoczeniu; och,
ten fin de siecle Poughkeepsie w stanie Nowy Jork; och, te uczennice
z Vas-sara; i która nie pasowała do tego, co wymyślono dla
delikatnych dziewczynek w samodziałowych sweterkach w prążki, wśród
klejnotów ze słońca w kroplach wody z polewaczek subtelnie
terkocących na zielonych trawnikach Poughkeepsie; dużej dziewczynki,
która musi się stamtąd wyrwać i robi się dość hałaśliwa i pyskata,
aby wyjść na swoje w nierów nych zawodach - a w miarę rozwoju intrygi
przekonuje się, że jest większa na zgoła inny sposób, bystra i
piękna...
...Rozglądają się i widzą Hermita, skulonego w kącie namiotu,
Hermita, którego wszyscy kochają, ale działa im na nerwy - dlaczego?
-. i mówią, Odpieprz się, Hermit, po czym tego żałują, więc jego film
nosi tytuł Twój zły trip. Dla wszystkich jest jak zły trip, bierze to
na siebie, bierze na siebie twój zły trip zamiast ciebie, najgorszy z
tych, których się spodziewałeś...
A Page, w czarnej kurtce z Żelaznym Krzyżem, ma film pod tytułem -
oczywiście - Ze-lota. Tak, jakby wszyscy tam wąchając paloną trawkę
nagle przypomnieli sobie film, który Page, jak im powiedział, śnił na
pryczy w więzieniu w Arizonie, gdzie trafił za, no... rozprowadzanie
Obywateli Wymiarowym KREEMO, no cóż, właśnie - we śnie do pewnego
miasta przybywa ubrany na czarno młody człowiek imieniem Ze-lota i
rozpala w jego mieszkańcach ochotę na wszelkie sekretne szatańskie
sztuczki, o których sama myśl, że mogliby sobie na nie pozwolić,
zawsze przerażała ich najbardziej, jak na przykład, żeby rozwalić
okno w Pysznej Biżuterii Co., Inc. i wy-y-y-y-y-y-garnąć ją do
czysta, żeby uganiać się za małymi Mulatkami o sterczących dupkach,
wszystkie zabronione sprawy, ośmieleni przez płonącego, błyszczącego,
czarnego jeźdźca, Ze-lotę, pod jego wodzą, naprzód, w górę... Po
czym, następnego, paskudnie zimnego, niebieskiego poranka, wszyscy
patrzą na siebie nawzajem - kto to zrobił? - kto narobił tego
wszystkiego, tych całych narkotyków, grabieży i dyszlowania? - co
nas, na Boga, napadło? - co naszło to miasto? - cóż - cholera! - to
nie my, to on, to on zakaził i rozpalił nasze mózgi, ten przeklęty
gad, Ze-lota - i ruszają w dół ulicy, naprzemian bijąc się w piersi i
w łyse łby, wrzeszczą o skórę Ze-loty, wykrzykują jego imię w
najwyższej niesławie - a Ze-lota odjeżdża niedbale wprost w czarne
południe, a oni mogą sobie tylko popatrzeć na jego czarny kark i
czarny zad jego konia oddalające się za następne wzgórze, dalej z
krucjatą... do następnego miasta...
...tak...
- Taaa, no to żeśmy się dzisiaj zsynchronizowali -
- i, rzecz jasna, wszyscy w namiocie spoglądają na Keseya i za
stanawiają się. O czym jest jego film? Cóż, na początek można go
zatytułować Randle McMurphy. McMurphy, który pogania, nęci, prowadzi
wszystkich, aby zrobili własny film trochę większy, żeby się
zadziało, przenosi akcję z beznadziejnie martwej, zacisznej zatoki.
Spodoba ci się w Mieście Na Skraju, kolego. Ale nawet tam się nie
zatrzymuj...
...i wszystko to odgradza nas od teraźniejszości, mówi Kesey, od
naszego własnego świata, naszej własnej rzeczywistości i dopóki nie
dostaniemy się do swego własnego świata, dopóty nie będziemy mieli
nad nim kontroli. Jeśli kiedyś dokonasz takiego przełomu, rozpoznasz
go. Będzie tak, jakbyś miał pianolę, która gra kilometr na minutę,
klawisze chowają się przed tobą w fantastycznych akordach, a ty nigdy
przedtem nie słyszałeś tej pieśni, ale tak cię to wzięło, że palce
same biegają po klawiszach jak należy. Kiedy dokonasz tego przełomu,
wtedy zaczniesz grać na tym pianinie -
- i nieść tę dobrą nowinę do wszystkich ludzi...
Komentarze
Monety
Świetny artykuł. Dzięki.