Próba Kwasu W Elektrycznej Oranżadzie

Rozdział jedenasty.

Próba Kwasu W Elektrycznej Oranżadzie

11. Niewypowiedziana Sprawa

Jak to powiedzieć!... obecna fantazja... Nie słyszałem, aby jakiś Pranksters użył słowa religijne dla opisania mentalnej atmosfery, którą dzielili po wyprawie autobusem i dziwnych dniach w Big Sur. W gruncie rzeczy unikali nazywania tego słowami. A jednak...
Wsiedli do autobusu i ruszyli z powrotem do La Hondy. Było stare, dobre lato w Big Sur, wysoko w lodowatym blasku słońca i nikt nie musiał tego mówić: wszyscy byli po uszy w jakimś dziwnym stanie, jak woleli to nazywać, aby odczarować... Niewypowiedzianą Sprawę. Robiło się bardzo psychicznie. Tak jak wtedy, kiedy Sandy przejechał 382 kilometry w Dakocie Południowej, a potem spojrzał na mapę na suficie autobusu i dokładnie te same 382 kilometry były zaznaczone na czerwono... Sandy ::::: tam, w krainie ElektroEnceFalo, Białe Fartuchy i za milion lat nie pojmą, skąd właśnie wraca... czyli stamtąd, gdzie teraz byli oni wszyscy, co zwano także Miastem Na Skraju... z powrotem w chałupie Keseya w La Hondzie, wszyscy porozsiadali się wieczornie w dużym pokoju, na dworze robi się chłodno, więc Page Browning myśli sobie: Chyba zamknę to okno - a dokładnie w tej samej chwili inny Pranksters podnosi się i zamyka je zamiast niego, uśmieeeeecha się i nic nie mówi... Niewypowiedziana Sprawa - takie rzeczy zdarzają się raz po raz, cały czas. Wybrali się na wycieczkę do High Sierras, Cassady skręcił z głównej szosy pod górę polną dróżką - zobaczymy, dokąd prowadzi. Droga była taka stara i opuszczona, że nie miała już połowy jezdni, a oni pną się i kręcą donikąd, jest przyjemne powietrze i równo na grzbiecie wzniesienia autobus bryknął, zakrztusił się i zatrzymał. Po prostu stanął. Okazuje się, że skończyło się paliwo, bardzo elegancko) ponieważ właśnie zapada zmrok, a oni utknęli mniej więcej nigdzie, piećdziesiąt, a może siedemdziesiąt kilometrów od najbliższej stacji benzynowej. Nic tylko wbić się do autobusu i iść spać... hmnimmm... skorpiony w butach, czerwone kapcie do spania w TWA w klasie Royal Ambasador w śpiworze na podłodze marmurowej willi na pustyni.
ŚWIT
Wszystkich budzą wyraźne odgłosy ciężkiej jazdy, zmiany biegów, zgrzyt i rzężenie pod górę o jedno wzniesienie niżej i oto ponad grzbietem wzgórza wyłania się
CHEVRON
cysterna z benzyną, potwór nie tankowiec, który zatrzymuje się po prostu, jakby wszyscy się już skądś znali, leje im pełen bak i bez słowa rusza przed siebie w Sierrę ku absolutnie
NICZEMU
Babbs - Kosmiczne sterowanie, co Hassler!
Kesey - Dokąd ona zmierza? Nie sądzę, aby były tam już przedtem jakieś istoty ludzkie. Podlegamy sterowaniu kosmicznemu i to już od jakiegoś czasu; za każdym razem to się wzmaga., jest coraz większe i coraz silniejsze. A wtedy uświadamia się sobie... Cosmo i odkrywa, że to ono dowodzi...
Niewypowiedziana Sprawa; rola Keseya i ogólny kierunek, jaki przyjęli Prankstersi - każdy z nich był tego świadom, ale jak mówię, nikt nie nazywał tego słowami. O to chodziło, żeby nie nazywać tego słowami. Samo w sobie było to jedną z niewypowiedzianych reguł. Jeśli nazwiesz coś tym, nie będzie moglo być tamtym... Kesey bardzo się starał, aby jego rola pozostawała nie sprecyzowana. To nie on miał autorytet, to kto inny: "Babbs powiada..." "Page powiada..." Nie był przywódcą, był "nie-nawigatorem". A także nie-nauczycielem. "Zdajesz sobie sprawę, że jesteś tu za nauczyciela?" Kesey mówi tylko: "Przesada, przesada", i odchodzi... Formalne nauki Keseya zawsze były tajne, metaforyczne; przypowieści, aforyzmy: "Być w autobusie albo poza autobusem". "Karmić głodną pszczołę", "Nic nie jest wieczne", "Patrz uszami, słuchaj oczami", "Przyłóż się tam, gdzie będzie z ciebie największy pożytek", "Co powiedziało lusterko? To tylko ludzie". Pod tym wzglę-dem przypominało to buddyzm Zeń z jego nieodgadnionymi koanami, w których nowicjusz pyta, "Jaki jest sekret Zeń?", a Hui-neng, mistrz, odpowiada: "Jak wyglądała twoja twarz, zanim począłeś się ze swych rodziców?" Nazwać słowami, zdefiniować, to ograniczyć. Jeśli coś jest tym, nie może być tamtym... A jednak było! Każdy miał swoją własną sprawę, którą się zajmował, ale wszystko mieściło się we wspólnej sprawie, "Niewypowiedzianej Sprawie", powiedział Page Browning i nikt niczego więcej nie spodziewał się po słowach.
Nie było tam żadnej teologii, żadnej filozofii, przynajmniej jeśli chodzi o -izmy. Nie było celu w postaci wyższego ładu moralnego na tym świecie, ani wyższego ładu społecznego, ani słowa o zbawieniu, a już na pewno o nieśmiertelności, czy życiu potem. Potem! To dopiero żart. Jeszcze nigdy żadna grupa nie poświęciła się tak totalnie sprawie tu i teraz, jak Prankstersi. Pamiętam, jakie mi się to zdało zagadkowe. Było tam coś tak... religijnego w powietrzu, w samej atmosferze prank-sterskiego żywota, a jednak przeciekało między palcami. Z pozoru to po prostu ludzie, których łączy niezwykły stan psychiczny, doświadczenie LSD...
No właśnie! Doświadczenie - to było to słowo!, i wszystko zaczynało pasować. W istocie żadna z wielkich religii, chrześcijaństwo, buddyzm, islam, dżinizm, judaizm, zaratustryzm, hinduizm, żadna z nich nie zaczęła się od zrębów filozofii, czy nawet od jakiejś centralnej idei. Wszystkie zaczynały się od zapierającego dech w piersiach nowego doświadczenia, które Joachim Wach nazwał "doświadczeniem bóstwa", a Max Weber, "boskim nawiedzeniem," poczucia, że jest się naczyniem boskim, naczyniem Wszystkojednego. Pamiętam, że pierwszy raz czytając o tych sprawach nie rozumiałem właściwie, o co im chodziło. Po prostu trzymałem ich za solidne niemieckie słowo. Jezus, Mani, Zaratus-tra, Gautama Budda - na samym początku przywódcy nie oferowali kręgowi swych zwolenników lepszego statusu potem, czy wyższego ładu społecznego, ani żadnej nagrody innej niż pewien "psychologiczny stan tu i teraz", jak określa to Weber. Nie pojmowałem, obawiam się, że miał na myśli faktyczne doświadczenie mentalne, przez które oni wszyscy przechodzili, krótko mówiąc, ekstazę. Według świętych pism i legend w większości przypadków zdarzało się to w przebłyskach. Mahomet pościł i medytował w górzystej okolicy Mekki i - błysk! - ekstaza, rozległe objawienie i początek islamu. Zaratustra wiózł drogą wód? haoma i - błysk! - wpada na płomienne wcielenie Archanioła Vohu Mano, wysłannika Ahury Mazdy, i zaczyna się zaratustryzm. Saul z Tarsasu szedł drogą do Damaszku i - błysk! - słyszy głos Pana i staje się chrześcijaninem. Oraz Bóg jeden wie, ile drobniejszych postaci przez następne 2000 lat, Christian Rosenkreuz i jego "boskooświecone" bractwo Różokrzyżowców; Emanuel Swedenborg, któremu umysł "otworzył się" nagle w roku 1743; Mistrz Eckhart i jego uczniowie Suso i Tauler, a w wieku dwudziestym Sadhu Sundar Singh w - błysku! - wizja w wieku lat szesnastu i wiele razy później; "...często, kiedy wychodzę z ekstazy, myślę, że cały świat musi być ślepy, skoro nie widzi tego, co ja widzę; wszystko jest takie bliskie i klarowne... nie ma słów na wyrażenie tego, co widzę i słyszę w tym duchowym świecie..." Nawija jak acid head. To, co wszyscy oni dostrzegali w... przebłysku, to rozwiązanie podstawowego predykamentu losu istoty ludzkiej, osobistego Ja, Mnie, schwytanej w pułapkę, śmiertelnej i bezradnej w wielkim, bezosobowym Tym, świecie wokół. Nagle! - Wszystko w jednym! - płyną razem, Ja wpada do Tego, To do Mnie i w tym przepływie ujawnia się moc, taka bliska i taka klarowna, a cały świat jest na nią ślepy. Wszystkie współczesne religie, a także zresztą okultystyczne tajemnice, mówią o Innym Świecie - czy tam, gdzie Brahma, czy tam, gdzie latające talerze - na który ślepy jest nasz racjonalny, zagoniony świat. Ten - tak zwany!, przyjaciele - racjonalny świat. Gdybyż tylko oni, Mama&Tata&Braciszek&Siostrzyczka, nasze kochane zgredy, gdybyż tylko poznali kairos, najwyższą chwilę... Historycznie wizje wyjaśniano na wiele sposobów, jako skutek epilepsji, autohipnozy, zmian w przemianie materii spowodowanych postem, albo faktycznej interwencji bogów - lub drągów: zaratustryzm narodził się we wspaniałej kąpieli w wodzie haoma, czyli w tym samym, co hinduska soma, która niewątpliwie była drągiem. Doświadczenie!
A w ślad za tym doświadczeniem - po tym, jak poznałem Prankstersów, wróciłem i przeczytałem napisany przez Joachima Wącha w roku 1944 paradygmat zakładania religii, który, zestawiony z tym, co wiedziałem o Prankstersach, wydał mi się dziełem okultystycznego jasnowidzenia:
W ślad za głębokim nowym doświadczeniem, które dostarczyło nowego oświecenia tego świata, założyciel, osoba o wielkiej charyzmie, zaczyna gromadzić uczniów. Zwolennicy stają się nieformalnym, ale ściśle ze sobą powiązanym stowarzyszeniem, zjednoczonym nowym doświadczeniem, któ-rego naturę ujawnił i zinterpretował założyciel. Stowarzyszenie to można nazywać kręgiem, co wskazuje na jego orientację ku centralnej postaci, z którą każdy ze zwolenników pozostaje w osobistym kontakcie. Zwolen ników można uważać za towarzyszy założyciela, związanych z nim osobistym poświęceniem,, przyjaźnią i lojalnością. Rosnące poczucie solidarności zarówno wiąże ich ze sobą, jak odróżnia od wszelkich innych form organizacji społecznej. Członkostwo tego kręgu wymaga zupełnego zerwania ze zwykłymi sprawami świata i radykalnej odmiany w stosunkach społecznych. Więzy rodziny i krwi oraz różnego rodzaju lojalności ulegają przynajmniej chwilowemu rozluźnieniu lub zerwaniu. Niewygody, cierpienia i oskarżenia zagrażające tym, którzy związali swój los z taką grupą, równoważone byly przez ich wielkie nadzieje i stanowcze oczekiwania... i tak dalej. O samym zaś założycielu: miewa "wizje, sny, transy, częste ekstazy... niezwykłą wrażliwość i intensywne życie uczuciowe... gotowy jest interpretować boskie objawienia... jest w nim coś pierwiastkowego, niezłomna postawa oraz archaiczne maniery i mowa... Jawi się jako odnowiciel utraconych więzi z ukrytymi siłami życiowymi... zwykle nie pochodzi z arystokracji, ludzi wykształconych czy kulturalnych; często wylania się z prostego ludu i pozostaje wierny swym korzeniom nawet w zmienionych okolicznościach... mówi tajemniczo, słowami, znakami, gestami, wieloma metaforami, symbolicznymi aktami o różnym charakterze... oświeca i interpretuje przeszłość oraz przewiduje przyszłość w kategoriach kairos (najwyższej chwili)"...
Kairos - doświadczenie
...według Maxa Webera na jeden z dwóch sposobów: jako prorok "etyczny", tak jak Jezus i Mojżesz, który określa reguły życia swych zwolenników i opisuje Boga jako superosobę, która ocenia wywiązywanie się ludzi z przestrzegania tych reguł. Lub jako prorok "wzorcowy", jak Budda: dla niego Bóg jest bezosobowy, to pewna siła, energia, jednoczący nurt, Wszystkojeden. Prorok wzorcowy nie dyktuje reguł życia. Jako wzór dla zwolenników przedstawia własne życie.
Wszystkie takie religijne kręgi nabierają spójności rozwijając swe własne symbole, terminologię, style życia i, stopniowo, proste praktyki kultowe, ryty, często w rytm muzyki i sztuki, wszystkie wyrosłe z owego nowego doświadczenia i dla tych, którzy go nie przeszli, dziwaczne i niezrozumiałe. Na tym etapie także... "ulegają silnej pokusie, aby nieść tę dobrą nowinę do wszystkich ludzi"... wszystkich ludzi... Wewnątrz religijnego kręgu status był sprawą prostą. Świat był podzielony na "wtajemniczonych", którzy doświadczyli bycia boskim naczyniem i wielkiej masy "niewtajemniczonych", "niemuzykalnych", "nie nastrojo- nych". Czyli: jesteś albo w autobusie, albo poza autobusem. Wtajemniczeni nigdy świadomie nie zdradzali wobec Niewtajemniczonych żadnego snobizmu, ale w rzeczy samej większość z wielkiej meduziej plamy normalnych dusz jawiła im się jako beznadziejne przypadki - a od dźwięków twojego fletu z dachu autobusu jeszcze bardziej sztywnieli. Ale grupy takie traktowały każdego, kto wykazał się możliwościami, kto był potencjalnym bratem, z wielkoduszną troskliwością...

...ci potencjalnie nastrojeni... Piękni Ludzie zaczęli zjawiać się u Keseya w La Hondzie i nikomu nie odmawiano gościny. Mogli się zatrzymać, zamieszkać, jeśli... wyglądali na nastrojonych. Mountain Girl, Dziewczyna Z Gór, czekała przed domem Keseya, kiedy autobus wyłonił się zza ostatniego zakrętu drogi 84, prosto w sekwojową gardziel. Mountain Girl to rosła brunetka na czarnym motocyklu, ubrana w trykotową koszulkę i drelichowe, robocze spodnie. Miała tylko osiemnaście lat, ale była duża, ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, mocnej budowy; hałaśliwa i kanciasta w ruchach, jeśli o to chodzi. Ale była zabawna... miała piękne zęby i uśmiech, od którego robiło się cieplej na sercu... Nazywała się Carolyn Adams, ale natychmiast została Mountain Girl. O ile mi wiadomo, nikt już potem nie nazywał jej inaczej, dopóki dziewięć miesięcy później wobec niej i jedenaściorga innych Prankstersów formalnych kroków nie przedsięwzięła policja...
To Cassady zainteresował Mountain Girl domem Keseya. Pracowała jako technik w jakimś laboratorium biologicznym w Palo Alto. Miała chłopaka, który - cóż, na swój zgredziarsko-luzacki sposób uważał się chyba za "bitnika". Tylko że on nigdy nic nie robił, ten jej chłopak. Nigdzie nie bywali. Nigdzie nie chodzili. Więc poszła sobie sama. Pewnej nocy wylądowała w St. Michael\'s Alley, jednej z grzęd cyganerii z Pało Alto, na przyjęciu z okazji urodzin Cassady\'ego. Cassady powiedział, że to, o co chodzi, mieści się za górami, w sekwojowych lasach.
Mountain Girl od pierwszej chwili była u Prankstersów przebojem. Zawsze wydawała się absolutnie otwarta, wcale nie trzeba jej było na to namawiać. Jeden wielki ładunek witalności. Oto nadchodzi Mountain Girl - i to było coś, coo podnosiło na duchu, gdy tylko zobaczyłeś, jak jej buzia rozszerza się w ogromnym uśmiechu, a wielkie brązowe oczy otwierają się, otwierają, otwierają, otwierają, aż niemal eksplodują jak plamy na Słońcu wprost przed twoim nosem i wiedziałeś, że ten cudowny, śpiewny głos zawoła coś takiego:
- Hej! Wiecie co? Właśnie byliśmy u Bawa - w supermarkecie - weźmiemy trochę nasion i posiejemy trawkę w skrzynce na oknie u Bawa! Macie pojęcie! Za pół roku całe miasto się załapie! - i tak dalej.
Ale wychodziło na to, że pod całą rubasznością okazywała się najinteligentniejszą chyba ze wszystkich dziewcząt wokół, może z wyjątkiem Faye. Faye niewiele mówiła, więc nie można było tego rozstrzygnąć. Okazało się, że Mountain Girl pochodzi z wielce poważanej rodziny z wyższej klasy średniej w Poughkeepsie w stanie Nowy Jork, rodziny unitarian. W każdym razie wszystko łapała w lot. Była zdecydowana i odważna jak mało kto. A także co dzień piękniejsza. Wystarczyło kilka tygodni ryżu, gulaszu i nieregularnych posiłków u Keseya, starej dobrej mimowolnej diety makrobiotycznej, a zaczęła szczupleć i pięknieć. Nic z tego nie uszło uwagi Keseya. On był Mężczyzną Z Gór, a ona Dziewczyną Z Gór. Akurat dla niego...
Mountain Girl wprowadziła się do namiotu na malej wyżynce na zboczu wzgórza za domem pod sekwojami. Także Page Browning miał tam namiot. Jak również Babbs i Gretch. Mikę Hagen miał tam Chatkę Kopulatkę. Ta Chatka Kopulatka była klasyczną - Awaria.1 - produkcją Hagena. Ani jedna deska nie leżała równo i ani jeden gwóźdź nie był wbity tak naprawdę do końca. Deski zdawały się trzymać kupy mocą jakiegoś tymczasowego porozumienia. Pewnego dnia Kesey wziął młotek i raz puknął w gwóźdź na czubku chatki, a cała chatka legła w gruzach.
- Nic nie trwa wiecznie, Hagen! - zawołała Mountain Girl, a jej śmiech grzmiał wśród sekwoi.
A Jaskinia Hermita, pustelnika... Pewnego dnia Faye wyjrzała przez okno w kuchni, a tam u stóp wzgórza za domem sterczało jakieś nieduże stworzenie, wyglądało z lasu niczym zagłodzone zwierzę. Był drobnym, chudym chłopcem, miał ledwie półtora metra wzrostu, ale nosił wielką czarną brodę, jak jakiś g-nom z Gór Ozark od Barneya Google\'a. Po prostu stał tam, wielkimi oczami głodomora wytrzeszczonymi spomiędzy dzikich czarnych kudłów przyglądał się domowi. Faye wyszła do niego z talerzem tuńczyka. Wziął bez słowa i zjadł; a potem został na zawsze. Ten Hermit!
Ten Hermit niemal zupełnie nic nie mówił, ale okazał się absolutnie piśmienny i rozmawiał z ludźmi, którym ufał, tak jak z Keseyem. Miał dopiero osiemnaście lat. Mieszkał z matką gdzieś koło La Hondy. Miał mnóstwo kłopotów w szkole. Wszędzie miał mnóstwo kłopotów. Pokręt niego, ekscentryk. W końcu uciekł do lasu i żył tam na bosaka, w trykotowej koszulce i levisach, jadł to, co upolował i złowił ościeniem. Od czasu do czasu widywali go ludzie, a dzieciaki z liceum próbowały go tropić, demolować jego szałasy i dokuczać mu na inne sposoby. Włócząc się dotarł aż do lasu za domem Keseya, skrawka puszczy oznaczonego jako "Sam McDonald Park", nigdy jednak nie uporządkowanego.
Hermit zbudował sobie Jaskinię Hermita w jamie w ciemnym, zielonym, stęchłym, porosłym mchem jarze, który opadał od ścieżki w las. Wypełnił ją przedmiotami, które mrugały, migotały i gdakały. Był także strażnikiem komunalnego kwasu zadołowanego w jego jaskini. I miał jeszcze inne sekrety, takie jak dzienniki... Memuary Hermita, gdzie prawdziwe życie i Hermicie fantazje biegły ramię w ramię krętymi rzekami małych chłopców i zbłąkanych myśliwych, których tylko Hermit mógł uratować... Nikt nie znał jego faktycznego nazwiska, dopóki jak już powiedziałem, kilka miesięcy później nie zajęła się tym policja...
Kiedyś Babbs odkrył Day-Glo, fosforyzującą farbę, i zaczął malować nią pnie sekwoi w wielkie bryzgi zieleni, pomarariczu, żółci. Do diabła, pomalował nawet liście i obejście Keseya. Zaczęło świecić w nocy. I rozbrzmiewać zgiełkiem. Coraz więcej ludzi zjawiało się z długą lub krótką wizytą. Cassady sprowadził pewną blondynkę w stylu skandynawskim, która zawsze opowiadała o kompleksach. Każdy ma kompleksy. Została June the Goon. A dziewczyna, która nosiła wielkie, miękkie czerwone kapelusze i babcine okularki, pierwsze, jakie kiedykolwiek widziano, została Marge the Barge. Dalej pewien rzeźbiarz nazwiskiem Ron Boise, chudy facet z Nowej Anglii z nosowym akcentem jak u Titusa Moody\'ego, tylko że to był Titus Moody, który przemawiał językiem luzactwa: "Stary, jakby, typu, kumasz", itd. Boise przywiózł rzeźbę wisielca, więc spuścili ją na stryczku z konaru drzewa. Zbudował także wielkiego Czar-Ptaka, wielkiego potwora z dziobem w stylu Thora i Wotana, z bursztynową kopułą z tyłu, do której można było wejść. W środku były potężne druciane nitki, za które można było pociągać, a kiedy się pociągało, Czar-Ptak skrzeczał w leśnej gardzieli jak naj straszniejsza w dziejach świata, wibrująca, basowa bestia. Potem przywiózł rzeźbę Kamasutry, ogromnego blaszanego faceta l z twarzą w blaszanej pachwinie blaszanej kobitki. Jej lewa noga sterczała w powietrze. W środku była pusta, Babbs przeciągnął przez nią l ogrodniczy wąż, podłączył go do wody, trysnęła strugą, więc zostawili ją tak, wiecznie tryskającą. Wyglądało, jakby miała wieczny orgazm w lewej stopie.
No i... Sssss - ssss - ssss - Bradley. Bradley, czyli Bradley Hodgeman, w swoim czasie był gwiazdą uniwersyteckiego tenisa. By} niski, ale bardzo muskularny. Pojawił się, czy raczej wystąpił - Bradley zawsze występował - zachowywał się tak dziwacznie, że ludzie zatrzymywali się, aby na niego popatrzeć, nawet u Keseya. Mówił skrzepami słów, "padł na mecie u pijaczków - nierozpuszczalne obiekty latające, azotanowo-plisowane zielenie z tylnego ganku - Raya Brad-bury\'ego międzywiersz o samotnym chromowanym nozdrzu, rozumie-cię" - sunął bokiem przez pokój z nieokreślonym uśmieszkiem i włosami zaczesanymi na oczy jak u surfera, zgarbionymi plecami, a potem przechodził w dławiony śmiech, Sssss - ssss - ssss - aż ktoś przerwał mu sekwencję pytaniem, jak tam tenis, a on wyszczerzał się jeszcze bardziej, otwierał oczy na horyzont o rozległym znaczeniu i powiadał: - Pewnego dnia puknąłem piłkę w powietrze... i już nigdy nie spadla... Sssss - ssss - ssss...

W istocie rzeczy we wczesnych latach sześćdziesiątych sporo było młodzieży... tak jest, nastrojonej. W myślach nazywałem ich Pięknymi Ludźmi z powodu listów o Pięknych Ludziach, jakie zwykli byli wysyłać do rodziców. Kręcili się głównie po Los Angeles, San Francisco i No-wym Jorku. Krążyli po stałym obwodzie, ruch z miasta do miasta był spory. W większości pochodzili z klasy średniej, ale nie z superburżujów, raczej z małych burżujków, jeśli ta stara dobra klisza wytrzyma, że się jej jeszcze raz użyje, z domów z Kulturą, ale bez pieniędzy albo z pieniędzmi, ale bez Kultury. Przynajmniej tak mi to wyglądało, sądząc po Pięknych Ludziach, których znałem. Kultura, Prawda i Piękno były dla nich ważne... "Sztuka to wyznanie wiary, a nie kunszt", jak ktoś powiedział... Młodzi, Odporni! Boże, jakimś cudem w powietrzu fruwało dość pieniędzy, że można było to robić, żyć razem z innymi dzieciakami... robić swoje - w swojej własnej sferze statusu, bez przymusu chodzenia do pracy i żyjąc na własnych warunkach - My! i ludzie w naszym wieku! - to jest... piękne, to... inne poczucie, a normalny świat nigdy tego nie zrozumie, jak to jest, kiedy ma się własną sferę statusu i tylko dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata; nie startuje się bezradnie z dołu drabiny, nic a nic, do diabła z tą całą drabiną - bo jest się już na pewnym... poziomie, który wprawiał normalny świat w pokręcone zakłopotanie} Normalny świat zawsze starał się wykombinować, co tu nie gralo - ponieważ oni sami nigdy nie mieli takiego poczucia. Normalny świat nazywał ich bitnikami. Spodziewam się, że Piękni Ludzie utożsamiali się z ożywieniem Beat Generation z późnych lat pięćdziesiątych, ale faktycznie ich szczególna cygańska sfera statusu miała zupełnie nowy motyw: a mianowicie drągi psychedeliczne.
El... Es... De... po-ci-chu... Timothy Leary, Alpert i kilku chemików takich jak Al Hubbard i incognito "Dr Spaulding" pompowali LSD w luzacki obwód z prawdziwie mesjańskim przekonaniem. LSD, pejotl, meskalina, nasiona powoju stawały się tajemną nową sprawą we wtajemniczonym, luzackim życiu. Mnóstwo dzieciaków, które się załapały, zalegało w amputowanych mieszkaniach, jak je nazywałem. Siedzenia, stoły, łóżka - żadne z nich nie miały nóg. Komunalne życie na podłodze, można powiedzieć, choć nikt wtedy nie używał terminów "komuna", "szczep" ani żadnych takich. Nie mieli żadnej konkretnej filozofii, trochę marnych resztek buddyzmu i hinduizmu z czasów beatu, plus teoria Huxleya o otwieraniu drzwi umysłu, nie mieli odrębnego stylu życia, z wyjątkiem beznogiej mody... Byli... no, Pięknymi Ludźmi!- nie żadnymi "studentami", "urzędnikami", "sprzedawczyniami", "praktykantami dyrektorskimi". - Boże, po co mi te etykietki z gry w zawody! jesteśmy Pięknymi Ludźmi, unosimy się ponad waszym \'kładem robociego złomu :::: i w takiej chwili zwykle siadali i pisali do domu list o Pięknych Ludziach. Zwykle dziewczęta pisały te listy do matek. Matki w całej Kalifornii, całej Ameryce, jak sądzę, nauczyły się listu o Pięknych Ludziach na pamięć:

"Kochana Mamo,
Zamierzałam napisać do Ciebie już wcześniej i mam nadzieję, że się nie niepokoiłaś. Jestem w [San Francisco, Los Angeles, Nowym Jorku, Arizonie, w Rezerwacie Indian Hopi!!! w stanie Nowy Jork, Ajijic, San Miguel de Allende, Mazatlan, Meksyku!!!] i jest tu na- l prawdę pięknie. To piękne miejsce. Jesteśmy tu już od tygodnia. Nie chcę cię zanudzać całą tą sprawą, jak to się stało, naprawdę się starałam, bo wiedziałam, że ty sobie tego życzysz, ale zwyczajnie mi nie wyszło ze [szkolą, college\'em, pracą, mną i Dannym], no i przyjechałam tu, a tu jest naprawdę pięknie. Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła. Spotkałam PIĘKNYCH LUDZI i...

...i sercem najmniej nawet zorientowanej mamusi w całych Stanach Zjedn. A. P. instynktownie szarpał adrenalinowy skurcz: bitnicy, włóczęgi, czarnuchy - narkotyki.

Dni u Keseya zaczynały się... kiedy? Nie było w pobliżu zegarów, a nikt nie nosił zegarka. Kiedy się budziło, blask opadał musując pomiędzy sekwojami. Pierwsze odgłosy to zwykle Faye wołająca dzieci - l Jed! Shannon! - albo zatrzaskiwana szafka w kuchni, albo patelnia wkładana do zlewu. Faye, wieczna... Potem może jakiś samochód przejedzie drewniany mostek i zaparkuje na piaszczystym placyku przed domem. Czasami to ktoś z regularnych, jak Hagen, z powrotem. Zawsze dokądś wyjeżdżał. Czasami to nieustający goście, Bóg wie skąd, znajomi znajomych znajomych, poszukiwacze przygód, niektórzy z nich to po- [ szukiwacze towaru, niektórzy studenci z Berkeley, nigdy nie było wiadomo. Ludzie w obejściu właśnie zaczynali wstawać. Wyłania się Kesey w gatkach, idzie prosto do strumyka i nurkuje w sakramencko zimną wodę, żeby go szarpnęło i obudziło. Na ganku, w samych levisach siedzi George Walker, sprawdza swoje muskuły, ręce, ramiona i tors, wszystkie mięśnie, palcami, szukając skaz, zdrapując strupki, trochę tak jak kot, Późnym popołudniem rusza fala aktywności, ludzie pracują nad różnymi projektami, z których najbardziej, wyglądało na to, że nieskończenie, skomplikowany był Film.
Prankstersi spędzili większość jesieni roku 1964 oraz zimę i wczesną wiosnę 1965 na pracy nad... Filmem. Mieli około czterdziestu pięciu godzin kolorowego filmu z wyprawy autobusem i kiedy już zebrali si?> żeby to przejrzeć, okazało się, że to potwór. Kesey wiele obiecywał sobie po tym filmie, w każdym sensie. Był to pierwszy na świecie film kwasowy, nakręcony w warunkach totalnej spontaniczności, w pędzie popzez serce Ameryki, rejestrujący wszystko teraz, w tym momencie. Obecna fantazja to... całkowity przełom w kategoriach wyrazu... ale także coś, co może zadziwić i zachwycić wielu z mas, film, który może być rozpowszechniany komercyjnie, równie dobrze jak w ezoterycznym świecie headów. Ale ten Film, jak mówiłem, to potwór. Sama praca i nuda przy montażu czterdziestu pięciu godzin taśmy były niewyobrażalne. A poza tym... wiele zdjęć było nieostrych. Hagen, jak wszyscy inni, fruwał przez większość czasu, a podskakiwanie autobusu też specjalnie nie pomagło - ale to był taki tripl Choć... Ponadto było tam bardzo niewiele ujęć określających, pokazujących, gdzie był autobus, kiedy działo się to czy tamto. Ale komu potrzebny Hollywood dalekich planów, średnich, zbliżeń, starannych cięć, ruchu w poziomie i pionie, żurawi z kamerą, cały ten przestarzały kit. Choć... zagłębianie się z nożyczkami w kilometry podskakującego, rykoszetującego, płonącego żywym blaskiem filmu było jak krok w dżunglę, gdzie zielone pnącza rosną prędzej, niż można je przed sobą wyrąbać.
Film kosztował już oszałamiającą kwotę 70 000 dolarów, głównie za wywołanie. Kesey włożył w Intrepid Trips Inc. wszystko, co dostał za dwie powieści plus teatralną adaptację Lotu nad kukułczym gniazdem. Jego brat Chuck, który miał dobrą firmę mleczarską w Springfield w Oregonie, zainwestował trochę. Ojciec George\'a Walkera założył dla niego fundusz powierniczy, z pewnymi warunkami, ale i on dokładał się, kiedy mógł. Według ksiąg Faye na koniec roku 1965 Intrepid Trips Inc. wydało 103 000 na różne pranksterskie przedsięwzięcia. Wydatki na utrzymanie całej grupy sięgały w tamtym roku 20 000, niewiele, jeśli zważyć, że rzadko pod opieką bywało mniej niż dziesięć osób i zwykle dwa lub trzy pojazdy. Wikt i opierunek Kesey brał na siebie.
Garnek pieniędzy we frontowych drzwiach... Na regale w salonie rosła dziwna biblioteczka, książki science fiction i o innych tajemniczych sprawach, można było wziąć niemal każdą z nich i trafić na naprawdę dziwne wibracje. Wszystko tutaj bardzo przypominało jedną z książek z półki Keseya, powieść Roberta Heinleina Stranger in a Strange Land. To niesamowite. Tak, jakby Heinleina i Prankstersów łączył jakiś nie- wytłumaczalny, aprzyczynowy związek. Jest to powieść o Marsjaninie, który przybywa na Ziemię, prawdziwym Superherosie, w rzeczy samej zrodzonym z ziemskich rodziców po locie kosmicznym z Ziemi na Marsa, ale wychowanym przez istoty nieskończenie wyższego rzędu, Marsjan. Istoty na innych planetach w książkach science fiction są zawsze nieskończenie wyższego rzędu. W każdym razie wokół niego gromadzi się mistyczne bractwo, oparte na tajemniczej ceremonii zwanej dzieleniem się wodą. Mieszkają w - La Honda! U Keseya! Ich siedziba nazywa się Gniazdem. Ich życie transcenduje wszelkie potoczne ziemskie rozgrywki o status, seks i pieniądze. Nikt, kto kiedyś podzielił się wodą i żył w Gnieździe, nie przejmuje się już takim banalnym współzawodnictwem. We frontowych drzwiach jest garnek z pieniędzmi dostarczanymi przez Superherosa... W Gnieździe gra się w absolutnie otwarte karty - nie ma sekretów winy, zazdrości, krytykowania kogokolwiek za cokolwiek "...otwarte związki - grupowa teogamia... A więc, cokolwiek się wydarzyło - albo właśnie miało się wydarzyć... było sprawą prywat-na, nie publiczną. "Czyżby był tu ktoś jeszcze oprócz nas, bogów?" - jak można się obrazić? Bachanalia, podmianki bez skrupułów, życie w komunie... wszystko".
Teraz Kesey miał nagłośnienie nie tylko w autobusie, ale także w lesie. W górę zbocza, w las biegły przewody do mikrofonów, które zbierały przypadkowe odgłosy. Wysoko w lesie, na szczycie klifu po drugiej stronie szosy, wisiały wielkie głośniki do nagłaśniania kin, której mogły zalać dźwiękiem całą kotlinę. Roland Kirk i jego pół tuzina rur buja się w starych, klinoidalnych, saksofonowych zatokach sek- wojowego lasu.
Zmierzch! Wielkie paski zielonego i pomarańczowego Day-Glo biegną w górę wznosząc się wraz z lasem i świecą w zmierzchu, jakby Natura wreszcie powiedziała, A niech to, i sama odleciała. Za domem, w górę, wzdłuż parowu, mijając Jaskinię Hermita, maski z Day-Glo, pudła i maszynerie oraz rzeczy, które świecą, mrugają, mruczą, świszczą, ryczą i mikrofony slyszą zwierzęta, pustelników, wszystko i nadają z wierzchołków drzew, jak zwariowane rezusie szwargotanie w tle starych dobrych audycji radiowych z Jungle Jimem z dżungli. Zmierzch! O zmie-rzchu można włożyć coś takiego jak pilotka z I wojny światowej, tyle że pomalowana krzyczącym Day-Glo, i z twarzą pomalowaną w konstelacje Day-Glo, Niedźwiedzica, Koziorożec; można jak wspaniały Day-Glo heros kroczyć w rozkosznym mroku i w leśnej głuszy na zboczu wzgórza wygłaszać, tyle że tonami spektralnymi, tak jak Shadow, Człowiek-Cień, dowolne komunikaty, coś jak: Tu wieża kontrolna, tu wieża kontrolna, opróżnić pas startowy numer jeden, nadciągają mikroby pumy, wszystkimi porami krwawią w antyczne szarpie i błagają o wysokooktanową, uwaga, uwaga wszyscy śpiący w koszarach przy głównym pasie, te grudy w waszych materacach to mięsożerne zarodki, weneryczne motyle zesłane przez Kombinat oby uodpornić wasze mózgi na mole, po jednym zestawie zawodowym w każdym gniazdku od światła. -Blokujcie gniazdka od światła! Mikroby miny wkraczają jak armia mrówek... - dobrze wiedzieć, że ktoś, ktokol-wiek, może odpowiedzieć z domu, albo skądinąd, przez inny mikrofon grzmiący ponad wzgórzami La Honda: SOS, SOS, rozebrać maszty, schować się do składanych reguł, kalibrować mózgi do remanentu głów... I Bob Dylan rzęził i prychał w oddali, w klinoidach, albo czort wie gdzie...
Noc zastaje Prankstersów w domu, krążą jakieś jointy, ślina-lina--lina-Hna-lina, cała sprawa tak jakby pogrążała się jeszcze głębiej w tym momencie., a ludzie pracują nad taśmami, odtwarzają, zatrzymują, prze-wijająj znowu odtwarzają, klik plastykowej dźwigienki, znowu zatrzymują... i rusza drobna kolejka speedu - cóż za wielkopariski przypływ energii w sekwojowym lesie! - głównie tabletki benzedryny oraz dexed-ryny i startujesz w wir pracy i nawijania po nocy... pierwszeństwo mają wszelkie eksperymenty, jak na przykład przyłożenie kontaktowego mikrofonu do gołego brzucha i słuchanie bulgotania enzymów. Brzuchy większości Prankstersów robią gurgl-galumf-blub i tak dalej, ale brzuch Cassady\'ego robi ping!-dingaping!-ting! jakby nastawiony był na 78 obrotów na minutę, a wszyscy inni na 33, czyli mniej więcej tak, jak można się tego spodziewać. A potem grają taśmę pod program telewizyjny. To znaczy włączają obraz w telewizorze, powiedzmy "Ed Sullivan Show", ale wyłączają dźwięk i grają taśmę, powiedzmy Babbsa i jeszcze kogoś, jak rapują do siebie nawzajem. Obraz "Ed Sullivan Show" i słowa na taśmie zmuszają umysł do poszukiwania skojarzeń pomiędzy tymi dwoma, tak różnymi trybami doświadczenia. Na ekranie Ed Sulliyan w uniesieniu ściska dłonie Elli Fitzgerald w swoich dłoniach, jakby to były pierwsze wiosenne drozdy, porusza wargami, mówi zapewne: - Ellu, to było cudowne! Naprawdę cudowne! Panie i panowie, nie szczędźcie braw dla tej wielkiej, wielkiej damy! - ale głos, który słychać, mówi do Elli - idealnie zsynchronizowany. - Te grudy w waszych materacach to mięsożerne zarodki, weneryczne motyle zesłane przez Kombinat, aby uodpornić wasze mózgi na mole, po jednym zestawie zawodowym w każdym gniazdku od światła - Panie i Panowie, blokujcie gniaazdka od światła! Mikroby pumy wkraczają...
Idealnie! Prawdziwy przekaz! -
...choć postronnym każda taka dziwaczna synchronizacja wydawała się zazwyczaj zwykłym zbiegiem okoliczności albo tylko umiarkowanym błazeństwem, w każdym razie czymś pozbawionym sensu. Nie mogli zrozumieć, co Prankstersów tak w tym rajcowało. Ku nieuniknionemu zmieszaniu nie nastrojonych - jak większość unikalnych praktyk Prankstersów - i ta wywodziła się z doświadczenia LSD i bez niego była niezrozumiała. Po LSD to naprawdę się udawało. Ego i Nie-Ego zaczynały się stapiać w jedno. Niezliczone rzeczy, które wydawały się oddzielne, również zaczynały się jednoczyć: jakiś dźwięk stawał się... barwą!, błękitem... barwy stawały się zapachami, ściany zaczynały oddychać jak dolna powierzchnia liścia, własnym oddechem. Jakaś zasłona stawała się betonową kolumną, a jednak zaczynała się marszczyć, taka niewiarygodna masa betonu pomarszczona w harmoniczne fale, jak most nad Zatoką Pugeta przed katastrofą, a ty to czujesz, wszystkie harmoniczne z widma wszechświata, od najpotężniejszych do najdrobniejszych i najbardziej osobistych - presąue vu! - wszystkie płyną razem w dokładnie tym momencie...
Ten aspekt doświadczenia LSD -poczucie! - zgodny był z teorią synchronizmu Junga. Jung próbował wytłumaczyć występujące w naszym życiu znaczące zbiegi okoliczności, których nie można wyjaśnić spekulacją przyczynowo-skutkową, jak np. zjawiska postrzegania poza-zmysłowego ESP. Wysunął hipotezę, że podświadomość postrzega pewne archetypowe schematy, które umykają świadomemu umysłowi. Schematy te, sugerował, jednoczą zdarzenia subiektywne lub psychiczne ze zjawiskami obiektywnymi, Ego z Nie-Ego, tak jak w medycynie psychosomatycznej albo w zagadnieniach mikrofizycznych fizyki współczesnej, gdzie oko obserwatora staje się integralnym elementem eksperymentu. W przeszłości tę samą ideę próbowali zaprezentować niezliczeni filozofowie, prorocy, pierwsi uczeni, nie wspominając o alchemikach i okuł-tystach, Plotinus, Lao-Tse, Pico delia Mirandola, Agrypa, Kepler, Leibnitz. Według tej idei każde zjawisko i każda osoba to mikrokosmos o pełnym schemacie wszechświata. Tak jakby każdy człowiek był atomem w molekule paznokcia jakiejś gigantycznej istoty. Większość ludzi trawi życie na próbach zrozumienia mechanizmów tej molekuły, w którą się wrodzili, i wszystko, czego mogą być pewni, to przyczynowo-skutkowe mechanizmy jej atomów. Kilku światłych ludzi ogarnia strukturę całego paznokcia. Paru geniuszy, jak Einstein, może nawet zauważyć, że jest częścią jakiegoś swego rodzaju palca. - A więc przestrzeń równa się czasowi, hmmmmmm... Tymczasem jednak wielu ludzi od czasu do czasu dostrzega błysk innego paznokcia z innego palca, albo nawet cały naleć, czy nawet powierzchnię twarzy gigantycznej istoty i instynktownie uświadamia sobie, że to element schematu, w który wszyscy są zaangażowani, choć absolutnie bezradni, gdyby trzeba było wyjaśnić to na gruncie przyczyn i skutków. Aż nagle - jakiemuś wizjonerowi, jakimś przypadkiem...
...przypadkiem, Mahaviro?...
...dzięki jakiemuś kaprysowi przemiany materii, a może jakiemuś drągowi, na chwilę otworzą się drzwi percepcji i nieomal widzi -presąue vu! - całą istotę i po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że to jest zupełnie... inny schemat... Każda chwila jego życia ledwie przelotnie odnosi się do łańcucha przyczyn-i-skutków w jego małym molekularnym świecie. Każda chwila, gdyby tylko potrafił ją przeanalizować, objawia cały schemat ruchu owej gigantycznej istoty, a jego życie jest z nim precyzyjnie zsynchronizowane...
..A KIEDY CYSTERNA CHEYRON PODĄŻA ZA AUTOBUSEM DO... NIKĄD... MOŻNA DOSTRZEC TEN SCHEMAT, PEWIEN NOWY POZIOM... WIELE POZIOMÓW...
Prankstersi nigdy nie nazywali synchronizmu po imieniu, ale coraz bardziej zestrajali się z tą zasadą. Według niej człowiek nie ma, rzecz jasna, wolnej woli. Nie ma pożytku z poświęcenia się życiowemu współzawodnictwu w celu zmiany struktury tego mikrośrodowiska, w którego pułapce wydaje się tkwić. Ale można zobaczyć szerszy schemat i ruszyć zgodnie z nim - Płyń z prądem! - zgodzić się nań, wznieść ponad bezpośrednie środowisko, a nawet je zmieniać poprzez akceptację owego generalnego schematu i rajcowanie się nim. - Przyłóż się tam, gdzie będzie z ciebie największy pożytek!
Stopniowo postawa Prankstersów nabiera tego, co zawsze odczuwali religijni mistycy, co łączyło hinduistów, buddystów, chrześcijan, także teozofów, a nawet czcicieli latających talerzy, a mianowicie doświadczania Innego Świata, wyższego poziomu rzeczywistości. I percepcji kosmicznej jedności wyższego poziomu. I poczucia bezczasowości, poczucia, że to, co znamy jako czas, to tylko skutek naiwnej wiary w przyczynowość - przekonanie, że A w przeszłości spowodowało B w teraźniejszości, które spowoduje C w przyszłości, podczas gdy faktycznie A, B i C należą do schematu, który naprawdę zrozumieć można tylko otworzywszy drzwi percepcji i doświadczając go... w tym momencie... tym najwyższym momencie... tym kairos...
Długo nie mogłem zrozumieć pewnej ulubionej przez Prankstersów orientalnej praktyki rzucania monet I Ching. l Ching to starożytny tekst chiński. Nazywa się go "Księgą Przemian". Zawiera 64 przepowiednie, wszystkie bardzo metaforyczne. Zadaje się Księdze pytanie, sześciokrotnie rzuca trzy monety i dostaje heksagram oraz liczbę, która wskazuje na jeden z ustępów tekstu. To jest "odpowiedź" na pytanie... no tak; ale / Ching nie wydawało mi się pasować do Prankstersów. Nie zgadzało mi się z zakręconą, powiewającą amerykańskimi flagami, wymalowaną elektro-pastelowym Day-Glo jazdą wielką amerykańską superautostradą. Choć - oczywiście! / Ching było ostateczną księgą Teraz., tego momentu. Ponieważ, jak powiedział Jung, to, jak spadają monety, jest nieod-łącznie związane z jakością całego momentu, w którym spadają, z całym schematem i "składa się na jego część - część, która dla nas jest nieistotna, dla umysłu chińskiego zaś ma znaczenie ogromne"... takie sprawy
KTÓRE SŁYSZĄ TYLKO SZCZĘŚLIWE PSY I WESELI PRANKSTERSI - i tyle tajemnic owego synch od tamtych czasów... Na półce w dużym pokoju Keseya jest jeszcze jedna książka, do której wszyscy zdają się zaglądać, mała książeczka zatytułowana Podróż na Wschód pióra Hermana Hessego. Hesse napisał ją w roku 1932, a jed-nak... synch!... jest to książka o... dosłownie... o Prankstersach! i ich wspaniałej autobusowej wyprawie z roku 1964! "Przeznaczeniem mym było dołączyć do wielkiego doświadczenia" - zaczyna się ta książka. - "Jako szczęśliwemu uczestnikowi Ligi dany ini był udział w jedynej w swoim rodzaju podróży". Dalej opowiada o dziwacznej, okrężnej wyprawie przez Europę na Wschód, którą podjęli członkowie tej Ligi. Rozpoczęła się zapewne jako zwykła podróż w celu przedostania się stąd tam, ale stopniowo nabierała głębokiego, choć niemożliwego do sklasyfikowania znaczenia: "Mój stan szczęśliwości brał się zaiste z tego samego sekretu, co szczęśliwość w snach; ze swobody równoczesnego doświadczania wszystkiego, co wyobrażalne, łatwej zamiany z zewnątrz do wewnątrz, poruszania Czasem i Przestrzenią jak sceneriami w teatrze-A jako że my, bracia w Lidze, podróżowaliśmy bez aut i statków, jako że swą wiarą podbijaliśmy ten strzaskany wojną świat i przekształcali go w Raj, twórczym aktem sprowadzaliśmy przeszłe, przyszłe i zmyślone do obecnej chwili". Chwila obecna! Teraz! Kairos! Tak jakby ten gość sam był na kwasie i w autobusie.

Co piątek wieczorem odbywali odprawy. Odprawa to termin Babbsa z wietnamskiej wojaczki. Faye robi ryż, fasolę, mięso, jakiś gulasz na kolację, wszyscy idą do kuchni, sięgają do rondli, nakładają na talerze i jedzą. Krąży parę jointów, ślina-lina-lina-lina-lina. Potem wszyscy idą do jednego z namiotów na wyżynce, do Page\'a, tłoczą się tam, siedzą jak się da, z kolanami pod brodą, i zaczynają rzucać hasła do omówienia. Co ciekawe, w pewnym sensie jest tak, jak na letnim biwaku, Rada Turnusu spotyka się w lesie po kolacji, wszystko pachnie zwęglonym drewnem i wilgotną od rosy pałatką, koniki polne i cykady brzmią z oddali, a ludzie klepią się po kostkach z powodu komarów, muszek i w ogóle. Z drugiej strony, ten zapach dymu ze świeżo strzyżonej trawki i... te liczne poziomy... nie wyglądają za bardzo na letni biwak. Zwykle czekają, aż Kesey zacznie. Zaczyna zwykle od czegoś konkretnego, czegoś co widział, co robił... i zmierza ku temu, co myślał.
Zaczyna mówić o systemach pogłosowych, które próbuje połączyć z magnetofonami. W swojej chatce ma urządzenia pogłosowe o zmiennym czasie opóźnienia, w których mikrofon nadaje przez głośnik, a przed głośnikiem jest drugi mikrofon, który zbiera to, co właśnie się nadaje, ale troszeczkę później. Jeśli założyć słuchawki połączone z tym drugim głośnikiem, można bawić się dźwiękiem tego, co się właśnie powiedziało, tak jak echem. Albo można robić różne rzeczy z taśmami, puszczać taśmę po głowicach dwóch magnetofonów, zanim nawinie się ją na rolkę albo użyć trzech mikrofonów i trzech głośników, czterech magnetofonów i czterech głowic itd., aż totalnie opanuje się sens opóźnienia... Człowiek ma w sobie wbudowane najróżniejsze opóźnienia, mówi Kesey, Pierwsze, podstawowe, to opóźnienie zmysłowe, różnica czasu pomiędzy tym, kiedy twoje zmysły coś przyjmują, i tym, kiedy jesteś w stanie zareagować. Jeśli jesteś najczujniejszym z ludzi, trwa to jedną trzydziestą sekundy, a u większości osób jest znacznie wolniejsze. Cas- sady, na przykład, zbliża się do granicy 1/30 sekundy. Zasuwa tak prędko, jak to możliwe u istoty ludzkiej, ale nawet on nie może jej pokonać. Jest żywym przykładem tego, jak można się zbliżyć do granicy a i tak nic się na nią nie poradzi. Nie można już prędzej zasuwać. Nie można pobić opóźnienia samą tylko prędkością. Wszyscy jesteśmy skazani, aby spędzić życie oglądając z niego film - zawsze gramy w tym, co właśnie przestało się dziać. Działo się co najmniej 1/30 sekundy temu. Wydaje się nam, że żyjemy w czasie teraźniejszym, ale to nieprawda. Czas teraźniejszy, jaki znamy, to tylko film z przeszłości i naprawdę nigdy nie będziemy zdolni kontrolować teraźniejszości zwykłymi środkami. To opóźnienie trzeba pokonać jakoś inaczej, drogą totalnego przełomu. A obok tego pierwszego są jeszcze najróżniejsze inne opóźnienia. Są opóźnienia historyczne i społeczne, kiedy ludzie żyją według tego, jak postrzegali świat ich przodkowie albo ktoś inny, mogą być dwadzieścia pięć albo pięćdziesiąt lat, a nawet całe wieki do tyłu, a nie można być kreatywnym, jeśli na samym wstępie nie pokonało się tych opóźnień. Tyle można zdziałać intelektem, teorią czy studiami nad historią itd. i tym sposobem prawie dostać się do teraźniejszości. Nadal jednak pozostaje jedno z najgorszych opóźnień, psychologiczne. Emocje są do tyłu z powodu wychowania, wykształcenia, okoliczności dorastania, blokad, kompleksów itp. i w rezultacie umysł czegoś chce, a emocje nie...
Odzywa się Cassady: - Niebieskie nosy, czerwone oczy i tyle na ten temat. - I tym razem na tym kończy.
Ależ oczywiście! - całe to emocjonalne opóźnienie - I Cassady, ten mowny Król Wulkan, nagle zamknął wszystko w jednym wyraźnym wizerunku, jak poemat Zeń albo wczesny Pound - małe, gorące, czerwone, zwierzęce oczka emocji nabite w butelkę małych, zimnych, niebieskich nosów kompleksów...
Uczeń Cassady\'ego, Bradley, powiada: - Bóg jest czerwony - i nawet on na tym kończy. Tym razem trafił, sukinsyn, w sedno - wszystko zawiera się w tych trzech słowach, jeszcze krótszych niż kwestia Cas-sady\'ego, jakby Bradley wcale nie musiał tego wymyślać, samo wyszło, zabawa ze zdaniem Bóg jest martwy, tyle że dla nas, którzy zwracamy uwagę na analogie, Bóg nie jest martwy, Bóg jest czerwony, Bóg jest tym czerwonym zwierzęciem nabitym w butelkę w środku każdego z nas, całym, wszechczułym, kompletnym, otwartym, tylko martwym z powodu wszystkich opóźnień...
Kesey chichoce pod nosem i mówi: - Dzisiaj chyba naprawdę żeśmy się zsynchronizowali...
Ktoś opowiada o jakimś znajomym kolesiu, którego związali za posiadanie trawki, gliny powiedziały coś do niego, on powiedział coś do glin. i gliny zaczęły go bić. Wszyscy litują się nad biednym, wtrąconym do więzienia kolesiem i komentują niefortunną tendencję glin do bicia ludzi, a Babbs powiada: - Taak! Taak! Właśnie! Właśnie! Właśnie! - ale to jest w jego filmie.
W jego filmie - właśnie właśnie właśnie - i wszyscy się tym zachwycają. A wtedy wszystko robi się jasne, nikt nie musi tego mówić. Każdemu, ale to każdemu i wszędzie, kręci się jego własny film, według własnego scenariusza i każdy gra w tym filmie jak szalony, tyle że większość ludzi nie wie, że właśnie na to dali się złapać, na swoje małe scenariuszyki. Wszyscy rozglądają się po namiocie i nikt nie mówi tego głośno, ponieważ nikt nie musi. I tak wszyscy od razu wiedzą :::::: jakoś to się wiąże, synchronizuje wprost z tym, co właśnie powiedział Kesey o filmowym ekranie naszej percepcji, który odcina nas od własnej rzeczywistości ::::: i jakoś synchronizuje się wprost, równocześnie, dokładnie w tym momencie, z faktycznym, fizycznie istniejącym filmem, Filmem, tym samym, nad którym się tak naślęczeli, z wielkim filmem-grzęzawiskiem, całymi kilometrami spirali pociętej i poklejonej taśmy filmowej, co kłębi się wokół nich jeszcze ciepłymi sklejkami tak, jak tyle poprzeplatanych ze sobą, zsynchronizowanych, ale wciąż chaotycznych i zaganianych ludzkich żywotów, ich żywotów, całego pieprzonego świata - dokładnie w tym momencie - Cassady w swoim filmie pt. Speed Limit... Granica prędkości, jest zarówno headem, którego działka to speed, to znaczy amfetamina, oraz niepowtarzalną osobą, która goni za Prędkością, prędzej, do cholery, spiralą, drgawką, kopnięciem, migotaniem przedsionków, jak najbliżej 1/30 sekundy filmowej bariery zmysłów, aby dostać się do... Teraz -
- Film Mountain Girl nosi tytuł Duża Dziewczynka, a w jej scenariuszu główna rola należy do dziewczyny, która dorastała jako duża, zamaszysta, silna dziewczynka w dystyngowanym otoczeniu; och, ten fin de siecle Poughkeepsie w stanie Nowy Jork; och, te uczennice z Vas-sara; i która nie pasowała do tego, co wymyślono dla delikatnych dziewczynek w samodziałowych sweterkach w prążki, wśród klejnotów ze słońca w kroplach wody z polewaczek subtelnie terkocących na zielonych trawnikach Poughkeepsie; dużej dziewczynki, która musi się stamtąd wyrwać i robi się dość hałaśliwa i pyskata, aby wyjść na swoje w nierów nych zawodach - a w miarę rozwoju intrygi przekonuje się, że jest większa na zgoła inny sposób, bystra i piękna...
...Rozglądają się i widzą Hermita, skulonego w kącie namiotu, Hermita, którego wszyscy kochają, ale działa im na nerwy - dlaczego? -. i mówią, Odpieprz się, Hermit, po czym tego żałują, więc jego film nosi tytuł Twój zły trip. Dla wszystkich jest jak zły trip, bierze to na siebie, bierze na siebie twój zły trip zamiast ciebie, najgorszy z tych, których się spodziewałeś...
A Page, w czarnej kurtce z Żelaznym Krzyżem, ma film pod tytułem - oczywiście - Ze-lota. Tak, jakby wszyscy tam wąchając paloną trawkę nagle przypomnieli sobie film, który Page, jak im powiedział, śnił na pryczy w więzieniu w Arizonie, gdzie trafił za, no... rozprowadzanie Obywateli Wymiarowym KREEMO, no cóż, właśnie - we śnie do pewnego miasta przybywa ubrany na czarno młody człowiek imieniem Ze-lota i rozpala w jego mieszkańcach ochotę na wszelkie sekretne szatańskie sztuczki, o których sama myśl, że mogliby sobie na nie pozwolić, zawsze przerażała ich najbardziej, jak na przykład, żeby rozwalić okno w Pysznej Biżuterii Co., Inc. i wy-y-y-y-y-y-garnąć ją do czysta, żeby uganiać się za małymi Mulatkami o sterczących dupkach, wszystkie zabronione sprawy, ośmieleni przez płonącego, błyszczącego, czarnego jeźdźca, Ze-lotę, pod jego wodzą, naprzód, w górę... Po czym, następnego, paskudnie zimnego, niebieskiego poranka, wszyscy patrzą na siebie nawzajem - kto to zrobił? - kto narobił tego wszystkiego, tych całych narkotyków, grabieży i dyszlowania? - co nas, na Boga, napadło? - co naszło to miasto? - cóż - cholera! - to nie my, to on, to on zakaził i rozpalił nasze mózgi, ten przeklęty gad, Ze-lota - i ruszają w dół ulicy, naprzemian bijąc się w piersi i w łyse łby, wrzeszczą o skórę Ze-loty, wykrzykują jego imię w najwyższej niesławie - a Ze-lota odjeżdża niedbale wprost w czarne południe, a oni mogą sobie tylko popatrzeć na jego czarny kark i czarny zad jego konia oddalające się za następne wzgórze, dalej z krucjatą... do następnego miasta...
...tak...
- Taaa, no to żeśmy się dzisiaj zsynchronizowali -
- i, rzecz jasna, wszyscy w namiocie spoglądają na Keseya i za stanawiają się. O czym jest jego film? Cóż, na początek można go zatytułować Randle McMurphy. McMurphy, który pogania, nęci, prowadzi wszystkich, aby zrobili własny film trochę większy, żeby się zadziało, przenosi akcję z beznadziejnie martwej, zacisznej zatoki. Spodoba ci się w Mieście Na Skraju, kolego. Ale nawet tam się nie zatrzymuj...
...i wszystko to odgradza nas od teraźniejszości, mówi Kesey, od naszego własnego świata, naszej własnej rzeczywistości i dopóki nie dostaniemy się do swego własnego świata, dopóty nie będziemy mieli nad nim kontroli. Jeśli kiedyś dokonasz takiego przełomu, rozpoznasz go. Będzie tak, jakbyś miał pianolę, która gra kilometr na minutę, klawisze chowają się przed tobą w fantastycznych akordach, a ty nigdy przedtem nie słyszałeś tej pieśni, ale tak cię to wzięło, że palce same biegają po klawiszach jak należy. Kiedy dokonasz tego przełomu, wtedy zaczniesz grać na tym pianinie -
- i nieść tę dobrą nowinę do wszystkich ludzi...

Kategorie

Komentarze

Świetny artykuł. Dzięki.

Zajawki z NeuroGroove
  • 5-HTP
  • Amfetamina
  • Grzyby halucynogenne
  • Kannabinoidy
  • Marihuana
  • Marihuana
  • MDMA (Ecstasy)
  • Miks
  • Moklobemid
  • Tytoń

Spokojna niedziela z początkowym nastawieniem na spalenie gibona, a z czasem zaczęło się robić coraz ciekawiej. Nastawienie bardzo pozytywne, dwie dobrze znające się osoby i lubiące spędzać ze sobą dzikie tripy. Myśli bardzo czyste, skupione na spędzeniu miło czasu, brak negatywów w głowie. Miejsca raczej z dala od ludzi chociaż nie mamy problemu przebywać w ich otoczeniu. Ludzie którzy z nami wtedy byli to osoby nam znajome, pozytywne, wygadane wiec raczej tylko dodawały nam pozytywnego humoru. Alicja po tygodniowym ciągu amfetaminowym a mimo wszystko mieszanka nie zrobiła jej krzywdy a nawet pomogła wrócić do świata żywych :D

Spotkałem się z moja przyjaciółka z która lubimy sobie wysoko polatać haha. Dzień rozpoczął się niewinnie, spokojna niedziela umówiliśmy się na jakiegos gibonka po południu. Około godziny 15 przyjechałem do niej do domu. Na starcie chwile sobie typowo pogadaliśmy co tam ciekawego się działo ostatnio, skopcilismy petko na balkonie i wróciliśmy do pokoju i razem doszliśmy do wniosku że trzeba sprawdzić co tutaj mamy i czym mozemy się dziś zrobić. Na tamten moment posiadaliśmy:

1. około 0.5 marihuanki

2. dwie kreski fetki

  • MDMA (Ecstasy)

  • MDMA (Ecstasy)

Substancja: ecstasy

Poziom: zaawansowany




  • Marihuana
  • Marihuana
  • Tripraport

oczekiwania - nic wiecej jak chillout w dobrym towarzystwie

Dobra, to na starcie osoby, które mi dzisiaj towarzyszyły :D:

  • -ziomek S
  • -ziomek K
  • -ja = Nabru
  • -kolezanka O
  • -kolezanka D

14;30

Koniec lekcji, zawijam w chate autobusem z S'em, kminimy co by dzisiaj podziałać wykorzystując okazje ze S zostaje dzisiaj na noc u ciotki w tej samej miejscowości co ja. Kontaktujemy się z ziomkiem K i jako, że tego osobnika nie trzeba namawiać do tematu to postanawiamy ogarnac kwit i kupic lokalne palto, w tym wypic jakis %.

15:00

randomness