12. Nalot
SKORO Na to wygląda, że ta cała La Honda i jej Dzika Zachodnia
sława to zasługa niecnych braci, co strzelali, jeśliś
płacił Youn-
ger Brothers.
SKORO Tu uciekli pogoni, czadu dali, ale niech ich dobry Bóg broni,
bo oni za gościnę sąsiedzką odpłacili z nawiązką.
SKORO Postawiły rzezimieszki nowoczesny skład kupiecki Younger
Brothers, choć to tylko zwykłe zbóje.
SKORO Teraz ten Kesey
i ci jego giganci, ob-sceneria cholerna, ćpuny i wariaci,
bitniki
ze śmietnika, ci, co drzewa barwią fosforyzującą farbą...
SKORO Walą z blachy tarabany a koleś blaszany wypiął z blachy
polędwicę i twarz blachę zanurzył pod blaszaną spódnicę
blaszanej Marioli co popuszcza do woli z lewego palucha.
SKORO Tym wariatom odbiło, kukają i wyją, świrują, aż świerzbią
dłonie, prowadzą się nieprzystojnie, gorsi niż tamte zbóje.
SKORO Dobrze wiemy, co tam się dzieje...
MACIE ZATEM PEŁNE PRAWO :::::::::
Prankstersi nabrali już takiego momentum, że poczuli się
odporni na pewne bardzo oczywiste zagrożenie, mianowicie na gliny.
Obywatele La Hondy coraz bardziej zdecydowani byli zrobić porządek
z Keseyem i Prankstersami, podobnie jak szeryf powiatu San Mateo i
federalni agenci narkotykowi. Nie mieli pojęcia, jak, do cholery,
wytłumaczyć wariactwa u Keseya, najwyraźniej więc uznali, że musi się
tam używać twardych drągów - heroiny, kokainy, morfiny. Pod koniec
roku 1964 wzięli teren Keseya pod obserwację. Prankstersi wiedzieli o
tym i bawili się z glinami. Najważniejszym federalnym agentem
nar-kotykowym w okolicy był Chińczyk z San Francisco, agent William
Wong. Prankstersi zrobili wielki transparent i umieścili go na
domu:
JESTEŚMY CZYŚCI, WILLIE!
Fajne były te zabawy z gliniarzami. Gliny całymi nocami siedziały w lesie koło strumyka, kiedyś któryś z nich wlazł do wody, zamoczył sobie nogi i coś powiedział. Prankstersi łapali to wszystko mikrofonami na drzewach, po czym głos Mountain Girl nadającej z chatki kpił sobie przez wzmacniacz w sekwojowy las: - Hej! Wy, gliniarze, chodźcie do domu i wysuszcie sobie nogi! Dajcie spokój tej zabawie w policjantów i wpadnijcie na smaczną, gorącą kawusię!Gliny grały po prostu w odwieczną gliniarską grę. Tylko tyle myśleli o tym Prankstersi.
Około 21 kwietnia 1965 roku Prankstersi dostali cynk, że podpisano nakaz i gliny zrobią nalot. Cudownie! Gliny naprawdę chcą odegrać swoje, aż do oporu. Prankstersi umieścili na frontowej bramie wielki napis:
WSTĘP WZBRONIONY. PIĘCIODNIOWE ODLICZANIE W TOKU
jakby wzięli się za najbardziej w dziejach świata zakazane,
najbardziej ohydne orgiastyczne przeginanie pały za pomocą
narkotyków. W rzeczywistości wzięli się raczej za czyszczenie z nich
obejścia. Nalot nastąpił trzeciego dnia odliczania, 23 kwietnia 1965
roku o godzinie 10:50 wieczorem. O Boże, nikt jeszcze nie rozegrał
lepszej partii gliniarskiej gry. Oto oni, absolutnie idealni
gliniarze do gry w gliniarzy, szeryf, jego siedemnastu ludzi, agent
federalny Wong, osiem policyjnych psów, samochody, furgonetki,
spluwy, ochotnicy, liny, walkie-talkies, megafony - Cosmo! cały
pieprzony nalot jak się patrzy - i aż do końca Prankstersi grali w
tym, co widzieli, a mianowicie w odlotowej farsie, operze buffo.
Gliny twierdziły, że złapały Keseya na próbie spłukania marihuany w
sedesie. Kesey utrzymywał, że tylko malował kwiaty na Muszli,
Łazienka i tak była jak jeden wielki kolaż fotografii, wycinków z
gazet, fresków, mandali, wszystkiego cudacznego na tym świecie, jak
ich autobus w miniaturze i pod dachem, gliny się włamały i agent Wong
chwycił Keseya od tyłu. Kesey został później oskarżony między innymi
0 sprzeciwianie się aresztowaniu, na co odpowiedział, że był w
łazience, a tu zjawił się jakiś nie zidentyfikowany osobnik płci
męskiej i objął go od tyłu, więc przyłożył mu, rzecz jasna. Śmiechu
było co niemiara. Opór Keseya, jak twierdził agent Wong, pozbawił go
równowagi i wtrącił do wanny wprost na Page\'a Browninga, który
właśnie się kąpał. Brow ninga także aresztowali za sprzeciwianie się
aresztowaniu. To była przesada.
Nawet kiedy gliniarze mieli już wszystkich, trzynaście osób,
ustawionych pod ścianami i szukali u nich narkotyków, była to
najbardziej wariacka gra w policjantów, w jaką kiedykolwiek grały
jakiekolwiek gliny. Jeden z nich sięgnął do kieszeni Hagena i kiedy
wyciągał rękę, trzymał w niej fiolkę z jakimś przezroczystym płynem,
na co wszyscy Prankstersi zaczęli wołać: - Hej! Grajcie czysto! Nie
faulujcie! Zachowujcie się jak przyzwoite gliny! Grajcie ostro, ale
czysto! - i tak dalej. O tej fiolce, czymkolwiek była, czy też miała
być, słuch zaginął. W skrzynce z na-rzędziami na dworze najeźdźcy
znaleźli strzykawkę pełną jakiegoś płynu - który okazał się Olejem
Trzy-W-Jednym do oliwienia maszynerii magnetofonów - Kesey zaś i
dwanaścioro innych, wśród nich Babbs, Gretch, Hagen, Walker, Mountain
Girl, Page, Cassady i Hermit, zostali spisani i postawiono im wiele
zarzutów, w tym posiadanie marihuany i narkomańskich akcesoriów (to
ta strzykawka), sprzeciwianie się aresz towaniu oraz deprawowanie
nieletnich (Mountain Girl i Hermit). Nawet wtedy cała sprawa była
tylko zwykłą grą w gliny-areszt-sędziego i adwokata, z tak
efektownymi epizodami jak ten, kiedy wszyscy, wy kupieni za kaucją,
wyłonili się z mamra w San Mateo i pojawiła się matka Hermita.
Hermit, jak odkryli w policyjnym rejestrze, nazywał się Anthony Dean
Wells. Nikt nigdy nie pytał Hermita o nazwisko. Ale i tak jego matka
spoliczkowała Keseya egzemplarzem Lotu nad kukuł czym
gniazdem w wydaniu kieszonkowym i wrzeszczała: - Wracaj do
swojej kukułczej meliny! Powinieneś zostać w swoim gnieździe, zamiast
z niego wylatywać, ty kukuło!
No cóż, to wszystko była przesada. Kiedy gliny ich spisywały,
Babbs podał jako swój zawód "producent filmowy", a Mountain Girl
powie-działa, że jest filmowym technikiem. Więc w lokalnej prasie
Babbs wystąpił uroczyście jako wielki producent filmowy, w rezultacie
nalotu przyłapany razem z wielkim pisarzem Keseyem. To było coś.
Sprawą żywo zainteresowały się gazety z San Francisco, wysłały ludzi
na wywiady z Keseyem w Jaskini Narkomanów i po raz pierwszy, choć
tylko pośrednio, wieści o pranksterskim stylu życia dotarły do
publiczności.
Nie mogli mieć lepszej reklamy, przynajmniej jeśli chodzi o kręgi
wtajemniczonych intelektualistów, wśród których mogli liczyć na
bezpośredni rezonans. Oskarżyć kogoś o posiadanie marihuany, to jakby
powiedzieć o nim: "widziałem go, jak pociągał z kieliszka". Keseya
nazywano kimś w rodzaju "luzackiego Chrystusa", "współczesnego
mistyka", na kształt Jacka Kerouaca i Williama Burroughsa. Jak można
było zwyczajnie przeczytać w prasie, Kessey poszedł jeszcze dalej.
Rzucił pisanie. Aktualnie pracował nad wielkim eksperymentalnym
filmem zatytułowanym, jak z namaszczeniem donosiły gazety -
"Nieustraszony Podróżnik i jego Weseli Prankstersi udają się na
poszukiwanie spokojnej okolicy". - Pisarze - powiedział pewnemu
reporterowi - są więźniami sztucznych reguł. Jesteśmy więźniami
składni. Jesteśmy podporządkowani wyimaginowanemu nauczycielowi z
czerwonym długopisem, który stawia dwóje za najlżejsze nawet
naruszenie tych reguł. Nawet Lot nad kukułczym gniazdem
wygląda jak wyszukane ogłoszenie reklamowe.
LSD nie wspomniano ani słowem. Kesey wyszedł na wizjonera, który
poniechał bogactwa i sławy pisarza, aby zgłębiać nowe formy wyrazu. W
prasie kalifornijskiej awansował ze zwyczajnego znanego literata na
znakomitość. Jeśli nalot miał na celu wykurzyć narkomanów, trudno
sobie wyobrazić bardziej odwrotny skutek.
Po wypuszczeniu Keseya i Prankstersów za kaucją rozgrywki prawne
ciągnęły się bez końca - ale wszyscy pozostawali na wolności. Sprawą
zajmował się zespół agresywnych, bystrych, młodych prawników Keseya,
szwagier Zonkera Paul Robertson z San Jose oraz Pat Hallinan i Brian
Rohan z San Francisco. Hallinan jest synem adwokata Yincenta
Hal-linana, słynnego bohaterskiego obrońcy uciśnionych. Stopniowo
odstępowano od zarzutów wobec wszystkich z wyjątkiem Keseya i Page\'a
Browninga, a nawet oni skończyli z jednym tylko oskarżeniem o
posiadanie marihuany. Według rachunków Rohana, w ciągu ostatnich
ośmiu mieesięcy 1965 roku piętnaście razy wyprawiali się do Redwood
City, stolicy powiatu San Mateo. Ciągnęło się to bez końca, ale
wszyscy pozostawali na wolności...
Tak jest! A headzi, młodzież, oszołomy, najróżniejsi umysłowi
turyści zaczęli ściągać do Keseya do La Hondy.
Powrócił nawet Sandy Lehmann-Haupt. Minął prawie rok, był już
znowu O.K. i przyleciał do San Francisco. Kesey i czterech czy pięciu
innych Prankstersów wyjechało przywitać go na lotnisku. W drodze do
La Hondy Sandy radośnie zdał zwięzły raport z tego, co działo się z
nim w Big Sur, zanim się zerwał.
- ...a wtedy zaczęły mi się śnić wojny senne z... - powiedział
Sandy. Nie chciał mówić z kim.
- Taaak, wiem - odparł Kesey - ze mną.
Wiedział!
I mgła mysto znowu zaczęła napływać znad zatoki...
Norman Hartweg i jego przyjaciel Evan Engber przyjechali do La
Hondy z Los Angeles z zamiarem spędzenia paru tygodni na sprawach
tybetańskich i sprawdzeniu, o co w nich chodzi. To dziwny pomysł,
zajmować się sprawami tybetańskimi u Keseya. Niemniej jednak taki
właśnie był pomysł Normana. Norman był dwudziestosiedmioletnim
dramaturgiem z Ann Arbor w Michigan. Był chudy, mierzył metr
sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, miał szczupłą twarz, ostre
rysy i brodę. Oraz lekko zadarty nos, który nadawał mu chłopięcy
wygląd. Z trudem wiązał koniec z końcem pisując felietony do "Free
Press", tygodnika wydawanego w Los Angeles jako miejscowy ekwiwalent
"Yillage Yoice", robiąc awangardowe filmy i mieszkając w pokoju
położonym pod parkietem pewnej dyskoteki na Sunset Strip. Wpadł
gdzieś na przyjaciółkę Keseya Susan Brustman, a potem na samego
Keseya, który zaprosił go do La Hondy, aby pomontował Film i... pożył
trochę razem z nimi... Nie wiadomo dlaczego Norman wyobrażał sobie,
że ludzie u Keseya będą podobni do, no wiecie, jakichś mnichów w
nowicjacie; dużo medytacji ze skrzyżowanymi nogami, chóralne
melore-cytacje, do jedzenia ryż, przeżywanie wibracji, subtelne
przechadzki po lesie i poważne ambicje. Bo niby dlaczego mieliby
siedzieć gdzieś w lesie, gdzie diabeł mówi dobranoc?
No i Norman przyjechał z L.A. z Evanem Engberem, reżyserem
teatralnym od czasu do czasu, a później członkiem "Dr. West\'s Jug
Band" oraz, prawdę mówiąc, mężem aktorki filmowej Yvette Mimieux.
Jechali szosą wzdłuż wybrzeża, kalifornijską drogą 1, w San Gregorio
skręcili na drogę 84 i dalej w głąb sekwojowych lasów; zakręt i są u
Keseya. Ale, Boże, to jakoś nie wygląda zbyt tybetańsko. Nawet nie
chodzi o wisielca na drzewie ani o posąg faceta, który się wgryza. Do
diabła, Tybetariczycy też żyją na tym świecie. Chodzi raczej o jakiś
dziwny szczegół tu czy tam. Skrzynka pocztowa Keseya na przykład,
czerwono-biało-niebieska, w Gwiazdy i Paski. I wielki oprawiony w
ramy szyld na szczycie domu: WROBILI NAS. I frontowa brama po drugiej
stronie drewnianego mostu. Zrobiona z wielkich brzeszczotów pił do
ścinania drzew, z trupią czaszką i wielkim, długim na prawie pięć
metrów napisem: Merry Pranksters witają Hell\'s Arigels. Z głośników
na dachu domu wali muzyka, jakaś płyta Beatlesów - Help, l
ne-e-e-ed somebody...
I w tej chwili, właśnie w tej chwili, Engber czuje ból
przeszywający mu lewe ramię.
- Nie wiem, co się dzieje, Norman - powiada - ale ledwo żyję.
Przejeżdżają przez most, wysiadają i wchodzą do domu w poszu-kiwaniu
Keseya. Brunatne psy zrywają się z chmar pcheł przed domem, kaszląc
owocowymi muszkami. Engber łapie się za ramię. W środku jaskrawe
zielono-złote strugi światła wpadają przez oszklone drzwi wprost w
niesamowitą rupieciarnię. W dużym pokoju ze stropowej belki zwisają
wielkie rury, cały rząd, niczym ogromny pionowy ksylofon. I lalki, z
krokwi zwisają lalki, lalki przemontowane, lalki z głową sterczącą ze
stawu biodrowego, z nogą wystającą z szyi, ramieniem z drugiego
biodra, nogą z łopatki itd. i pępkiem pomalowanym Day-Glo.
I balony oraz butelki po chianti powtykane w belki pod dziwacznymi
kątami, jakby nagle zamarły w trakcie spadania na podłogę. A na pod
łodze, na krzesłach, na stołach, na kanapie wszędzie zabawki i
magneto fony i części magnetofonów i części części magnetofonów i
sprzęt filmo wy i części części sprzętu filmowego, taśmy dźwiękowe i
filmowe ponie wierają się po całym domu, poupychane pomiędzy
przewodami i gniaz dkami, wszystko to w ogromnych spiralnych zwojach,
wielkich celuloidowych bałwanach, a do ściany ktoś przylepił wielki
kawał gazety z nagłówkiem:
CHWAŁA WSZELKIM SKRAJNOŚCIOM...
Wśród tego wszystkiego siedzi sobie z boczku tykowata dziewczyna wygląda bardzo po skandynawskiu, brzdąka na gitarze, na której nie umie grać, podnosi wzrok na Normana i mówi:- Wszyscy mamy jakieś kompleksy... i musimy się ich pozbyć.
Taaak... taaak... Chyba tak. Oto po drugiej stronie drobna postać z ogromną czarną brodą. Ten mały g-nom spogląda na Normana. Oczy mu się zwężają i popada w szeroki, niewytłumaczalny uśmiech, patrzy prosto na niego, a potem na Engbera, aż wreszcie czmycha drzwiami mamrocąc pod nosem i chichocąc do samego siebie. Taaak... taak... Chyba tak, mnie też się tak wydaje.
- Nie wiem, co mi się, do cholery, stało - mówi Engber - ściskając się za ramię - ale jest coraz gorzej.
Norman nadal krąży po domu, aż trafia do łazienki. Tyle że to dom wariatów, a nie łazienka. Ściany, sufity, wszystko to jeden wielki kolaż, niesamowite plamy czerwieni i oranżu, niesamowite ogłoszenia i niesamowite kolorowe fotosy z pism, kawałki plastyku, tkaniny, papieru, smugi farby Day-Glo oraz z sufitu w dół jednej ze ścian dzika, ukośna swawola nosorożców, jakby tysiąc malutkich nosorożców goniło się nawzajem po Niesamowicie Zwariowanej Krainie. Powyżej górnej części lustra nad umywalnią widnieje pomalowana Day-Glo mała trupia czaszka. Czaszka wisi na zawiasach, Norman podnosi ją, a pod spodem do lustra przylepiona jest wypisana na maszynie wiadomość:
"Teraz, skoro już zwróciłam na siebie Twoją uwagę..."
Norman i Engber wychodzą z domu i ruszają ścieżką pod górę do lasu, poszukać Keseya. Przechodzą obok pni drzew krzyczących Day-Glo, jakichś namiotów tu i tam i czegoś w rodzaju dziwacznej pieczary w ścianie jaru z jakimiś obiektami jarzącymi się Day-Glo u wejścia, potem soczyście zielonymi przecinkami idą w promieniach światła sączących się poprzez sekwoje - i wciąż trafiają na dziwaczne przedmioty. Nagle kompletne łóżko, staromodna, żelazna rama, materac, narzuta, ale wszystko błyszczy szalonymi smugami i wirami pomarańczowego, czerwonego, zielonego Day-Glo. Potem zwariowany konik-zabawka przytwierdzony do pnia drzewa. Dalej telefon - telefon - na szczycie pniaka, świeci w głębokiej zieleni różnokolorowymi, sterczącymi kablami. A potem telewizor, tyle że z szalonymi deseniami wymalowanymi Day-Glo na ekranie. Potem polanka, błysk słońca, a zboczem schodźi Kesey. Wygląda na dwa razy większego niż wtedy, kiedy Norman widział go w L.A- Ubrany jest w białe levisy i białą trykotową koszulkę. Idzie wyprostowany jak strzała, swobodnie wymachuje potężnymi, muskular-nymi ramionami. Sekwoje pną się wokół.
Norman mówi:
- Cześć...
Ale Kesey ledwie kiwa głową i uśmiecha się blado, jakby chciał powiedzieć, mówiliście, że przyjedziecie, no i jesteście. Kesey rozgląda się wokół, a potem w dół zbocza, ku wyżynkom z namiotami, ku domowi oraz szosie i powiada:
- Działamy tu na wielu poziomach.
Engber ściska się za ramię i mówi:
- Nie wiem, co to jest, Norman, ale nie wyrabiam. Muszę wracać do L.A.
- Cóż, dobrze, Evan...
- Wrócę, kiedy mi przejdzie.
Norman tak jakby wiedział, że Evan nie wróci i nie wrócił, ale sam chciał się tu trochę pokręcić.
No dobrze, Panie Montażysto Filmowy, Pisarzu Artykułów,
Uczestniczący Obserwatorze, przyjechałeś. Do dzieła z tym twoim...
montowaniem, pisaniem, obserwowaniem. Ale Norman jakoś nie zaczyna
montować filmu ani pisać swoich felietonów. Niemal natychmiast
ogarnęła go owa dziwna atmosfera tego miejsca. Jest to atmosfera -
jak by to opisać? - wszyscy się tu czymś zajmujemy, albo bierzemy w
czymś udział, ale nikt nie chce ci tego opisać słowami. Opisać
słowami - problem polega już na tym, że bardzo trudno jest tu, w tym
domu w lesie, nawiązać rozmowę. Wszyscy są bardzo przyjaźni,
przeważnie otwarci. Ale wszyscy mówią o - jak by to opisać? - o...
życiu, o tym, co dzieje się wokół nich, o tym, czym się zajmują -
albo o rzeczach z natury tak abstrakcyjnych i metaforycznych, że ich
też nie można ogarnąć. Potem uświadamia sobie, że naprawdę chodzi o
to, iż oni nie są zainteresowani żadnym z podstawowych artykułów
umysłowej wy-miany, z których składają rozmowy intelektualiści w
modnym światku L.A., żadnym ze standardowych tematów, książek,
filmów, nowych tendencji politycznych... Całymi latami on i jego
znajomi rozmawiali wyłącznie o produktach umysłu, ideach,
kombinacjach, łakociach dla mózgu, cieniach życia, jak o namiastce
samego życia; tak jest. Tu się nawet nie używa zwykłego
intelektualnego słownictwa, tu się głównie po prostu mówi
sprawa.
Sprawa Cassady\'ego to - Boże Wszechmogący, sam Cassady -.
i to Casaady\'emu zawdzięcza pierwsze wrażenie codziennej alegorii tu
u Keseya, alegorycznego życia, demonstrowania lekcji życia w każdym
działaniu - tak jak w przypadku Szkoły Jazdy Gestalt Cassady\'ego -
ale to już twoja nazwa... Kiedy trzeba gdzieś pojechać samochodem,
prowadzi Cassady. To sprawa Cassady\'ego, przynajmniej na pewnym
poziomie. Jadą pod górę, aż do Skylondy, na szczyt grzbietu Cahill,
jadą po coś. W drodze powrotnej, w dół, Norman siedzi z tyłu, dwoje
czy troje innych siedzi z przodu i z tyłu, Cassady prowadzi. Toczą
się z góry coraz szybciej, drzewa migają jak na przejażdżce w wesołym
i miasteczku, tyle że Cassady nie patrzy na drogę. Ani nie trzyma
kierów- i nicy. Prawą ręką przelatuje stacje gałką radioodbiornika.
Przebija się jakiś rock\'n\'roiło wy numer - I\'m nurding ut noonh
er-lation - potem jakiś inny, o tu na skali - vronnnh ba-bee
suckoo pon-pon - cały czas, Cassady lewą dłonią wali w rytm w
koło kierownicy i wydaje się, że cały samochód przechodzą od tego
ciarki - głowę odwrócił całkiem do tyłu, patrzy Normanowi prosto w
oczy i szczerzy się, jakby prowadził z nim najsympatyczniejszą, naj
rozkoszniejszą konwersację, tyle że mowę trzyma wyłącznie on, jak
niewiarygodne oralne, słowne migotanie przedsionków, wariacka
nostalgia - plymouth z czterdziestego szóstego, rozumiesz, biegi
wchodzą jak w wózku mleczarza, stoimy równo z chrys-lerem z
czterdziestego siódmego, a ten mały nerwusik, biały, miękki
cukiereczek, miał tam automatyczną skrzynię biegów, chciał
zaszpano-waćj rozumiesz - wprost do Normana z najradośniejszym pod
słońcem uśmiechem...
Ciężarówka - ty idioto -
- dosłownie w ostatniej chwili Cassady zamachnął jakoś ogonem
samochodu i wcisnął go w zakręt, a ciężarówka przeleciała obok
czystym ciosem jak wielka, 10o-tonowa, rozpędzona łza smoły - Cassady
wciąż gada, wisi na kierownicy, rytm wybija i nawija, Norman
przerażonyi Norman przygląda się reszcie, czy oni... ale wszyscy
siedzą sobie podczas tej maniackiej jazdy, jakby nie działo się nic
nadzwyczajnego.
A może to właśnie o to chodzi... po raz pierwszy dopada go Horror,
paranoja... może to właśnie to, może dal się zwabić w pułapkę bandzie
zaprawionych szaleńców, którzy dla jakichś nieznanych powodów zrobili
sobie z niego zabawkę...
Z powrotem w domu postanawia wcielić się w rolę Dziennikarza
Reportera Obserwatora. Przynajmniej zajmie się czymś i będzie na
zewnątrz, zdrowy, na dystans. Zaczyna wypytywać o to i owo, o
Cas-sady\'ego, o Babbsa, o te sprawy niewymowne, o to dlaczego...
Naraz wybucha Mountain Girl.
- Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego!
Dlaczego! - mówi, wymachując rękami i potrząsając głową z taką
stanowczością i przekonaniem, że Norman wymieka.
Później zjawia się Kesey i powiada przy jakiejś okazji; - Cassady
nie musi już myśleć - i odchodzi. Tak, jakby z jakichś względów
dostarczał Normanowi brakujący kawałek układanki.
Kesey stale robi takie rzeczy. Jakby sterowany radarem
materializuje się w krytycznym momencie, w chatce, przed domem, za
domem, w lesie. Kryzys może dotyczyć kogoś osobiście albo całej grupy
- ni stąd, ni zowąd wyskakuje Kesey jak Captain Shotover w sztuce
Shawa Hearst-breake House, wypowiada jakąś kwestię - zwykle coś
tajemnego, alegorycznego czy banalnie opisowego, nigdy oświadczenie
czy osąd. Najczęściej cytuje maksymę jakiegoś miejscowego mędrca -
Page powiada, Cassady powiada, Babbs powiada - Babbs powiada,
jeśli nie wiecie, jaka będzie następna sprawa, nie pozostaje wam nic
innego, tylko... i tak samo ni stąd, ni zowąd już go nie ma.
Na przykład - no cóż, wygląda tak, jakby nigdy nie było tu żadnych
różnic zdań, żadnych konfliktów, pomimo wszystkich różnych, a w
niektórych przypadkach dziwacznych, osobowości rykoszetujących wokół,
rozgadanych, rozpędzonych. A jednak to tylko iluzja. To tylko to, że
nie muszą załatwiać tego ze sobą sami. Idą z tym do Keseya, wszyscy
wiecznie czekają na Keseya, krążą wokół niego.
Jeden młodzieniec zwany Pancho Pillow nałogowo psuł humory
wszystkim wokół. Po prostu robił się nieznośny, w dowolny sposób,
jaki mu tylko przyszedł do głowy, po czym ty powinieneś go pogonić,
po czym on mógł poczuć się skrzywdzony i mieć pretensję do ciebie
o... wszystko. Taki był jego film. Pewnego wieczoru Pancho siedzi w
domu z książką na temat orientalnych dywanów, pełną przepięknych
barwnych ilustracji i w kółko nawija o tych dywanach...
- ...tak jakby, stary, ci goście odjechali już dziesięć wieków
temu, totalnie, robili takie mandale, że w pale się nie mieści - nie?
- popatrz no, stary, odpadniesz, no popatrz, tylko raz...
...i podtykał tę książkę pod jakiś pranksterski nos... a tam
piękna kolorowa fotografia isfahariskiego kobierca, jaskrawe
czerwienie, pomarańcze, złoto i wibrujące linie w kształcie gwiazdy,
promieniujące od medalionu w samym środku...
- Nie, dzięki, Pancho. Już to widziałem.
- Daj spokój, stary! Rozumiesz, ja jakby muszę podzielić się
tą sprawą, musisz to obejrzeć, nie mogę trzymać tego wszystkiego
tylko dla siebie! Tak jakby, no wiesz, chodzi o to, że ja chcę
podzielić się tym z tobą - kapujesz? - no to popatrz na to
tutaj...
I tak dalej wciskał tę cholerną książkę wszystkim, czekał, aż ktoś
powie mu, żeby się odpieprzył, a wtedy będzie mógł oddalić się
uroczyście, spełniony.
Nakarmić głodną pszczołę - ale jak Boga kocham, taka
menda to jednak przesada. Więc wszyscy Prankstersi biorą na
przeczekanie, czekają na jedno, czekają, aż pojawi się Kesey. Za
jakiś czas otwierają się drzwi i to właśnie Kesey.
- Słuchaj, stary! - woła Pancho i śpieszy ku niemu. - Musisz
popatrzeć na to, co tu znalazłem! Muszę cię tym zatripić, stary!
Powaga, naprawdę muszę, zobaczysz, odpadniesz! - i podtyka Keseyowi
książkę pod nos.
Kesey spogląda na fotografię isfahanu czy shirazu, bakhtiari, czy
cokolwiek to jest, jak gdyby badawczo. A potem mówi, cicho, po
oregoń-sku cedząc słowa:
- Dlaczego miałbym się wpuszczać w twój zły trip?
...nie podnosząc wzroku, tak jakby to, co mówi, miało jakiś
związek z tym romboidalnym medalionem na zdjęciu albo z tym
szlaczkiem z żółwi i palm...
- Zły trip! - wrzeszczy Pancho. - O co ci chodzi, dlaczego zły
trip! - i ciska książkę na podłogę, ale Kesey zniknął już w głębi
domu. I Pancho uświadamia sobie, że cała ta sprawa to w gruncie
rzeczy wcale nie jest dzielenie się pięknem dywanów, ale po prostu
złym tripem i oni wszyscy wiedzą, o co tu chodzi, i on wie, że oni
wiedzą, więc zabawa skończona, bywaj zdrów, Pancho Pillow.
*
A jednak Norman zaczynał myśleć, że nawet Pancho bardziej należał do grupy niż on. Czuł się niepotrzebny. Nigdy nie zabrał się za montaż filmu. Kesey i Babbs namawiali Normana, żeby go trochę poprzykrawał. Ale on chciał najpierw zobaczyć cały film, przejrzeć cały materiał, żeby zobaczyć, w którą stronę to zmierza. Tak samo było z grupą. Chciał ją całą. przepuścić od początku przez swą maszynkę do montażu i zobaczyć, jak przedstawia się jej pełny obraz, jej cel. Cały czas wyglądało, jakby go sprawdzali, sprawdzali, sprawdzali, szukali słabych punktów. Bradley, że też właśnie on, napadł go pewnego poranka, nawrzucał mu, co tyłko przyszło mu do głowy, najwyraźniej aby go sprowokować. Norman czytał właśnie podręcznik sanskrytu, próbując uczyć się alfabetu. Doszedł do wniosku, że równie dobrze może się zająć tym, skoro nie ma nic innego do roboty. A także palił papierosa. Bradley startuje.- Za każdym razem, kiedy czytasz książkę albo palisz papiero-sa - krzyczy - trafia mnie szlag. Spójrz na Pancha. Pancho pracuje. Pancho cały czas pisze wiersze i codziennie przynosi mi jakiś poemat...
...co jest śmiechu warte, wiersze Pancha są takie marne. To w istocie taka bzdura, że sam Bradley śmieje się z tego. Tak czy owak, zarzut padł. Że Norman się leni, że jest "osobisty". Czytanie dostarcza przyjemności wyłącznie czytającemu. Grupa nic z tego nie ma. Także palenie papierosów - jest to coś, co nie służy nikomu poza palącym. Więc on wytyka Normanowi, że jest leniwy i że się nie przyczynia. To prawda. Ma rację. Ale on chce się o to pokłócić, czy coś takiego, co wydaje się Normanowi zabawne, więc śmieje się z Bradleya - Bradleya - i choć to tylko Bradley, wszystko wskazuje, że to próbka tego, co czuje reszta. W przeciwnym razie Bradley prawdopodobnie siedziałby cicho. Norman coraz bardziej zamyka się w sobie, milknie. I chyba się z niego śmieją...
- Nie z ciebie, a do ciebie - wciąż powtarza mu Kesey, próbując żartem wymanewrować go spod jego haków i kompleksów niższości. Ale naprawdę pomogło dopiero to, że pojawił się Paul Foster.
Foster to wysoki, kędzierzawy facet, wówczas pod trzydziestkę, który okropnie się jąka. Jest matematykiem i pracował w Pało Alto jako programista komputerowy, najwyraźniej zarabiając kupę pieniędzy. Po- tem zaczął się kręcić z muzykami i to dzięki nim zetknął się z kilkoma... środkami poszerzania świadomości. Odtąd życie Fostera wydawało się podzielone na okresy starego, poczciwego programowania komputero-wego, kiedy to nosił krawat oraz opalizujący, zielony jak cyraneczka garnitur z cyrkonopoliesteretylenu i był poważnym gościem w normal-nym świecie, oraz na okresy życia na... Speedzie, Wielkim Bogu Wir-niku, kiedy zakładał swój Płaszcz Ważności. Była to kurtka, którą za-mienił w kolaż. Cała pokryta licznymi warstwami wstążek, guzików ze sloganami i innymi błyskotkami, spiętrzonymi jedne na drugich i trze-pocącymi na wietrze tak, że w końcu wyglądała jak kaftan z bufiastymi rękawami prosto z dworu Ludwika XV. Wprowadził się na drzewo. Sandy zbudował dom na drzewie, platformę, na której rozbił namiot. Trochę niżej Paul wybudował drugą taką; O.K., piętrowy domek na drzewie. Paul Foster przybył z niesamowitą ilością dobytku, wszelkiego dobra. Sprowadził wszystko i założył na drzewie domowe gospodarstwo. Założył na drzewie okno, drzwi wejściowe i półki na książki. Miał dziwne książki. Jakąś encyklopedię, tyle że z 1893 roku i książki w najdziwniej-szych językach, w tagalogu, w urdu i najwyraźniej miał o tych językach jakieś pojęcie... i coraz więcej fajansu. Miał wielki wór gadżetów, który nosił ze sobą, pełen najdziwniejszych rzeczy, połyskujących szkiełek i blaszek, obudów tranzystorowych odbiorników radiowych, ale tylko obudów, gwoździ i śrubek, pokrywek i tubek, a w środku tego wora z dziwacznym fajansem mieścił się mały worek, miniatura dużego wora, który zawierał drobny dziwaczny fajans... i można było sobie wyobrazić, że gdzieś tam w środku mieścił bardzo mały woreczek, który zawierał bardzo drobny dziwaczny fajans i tak dalej w nieskończoność... Miał także mnóstwo długopisów, kolorowe mazaki z filcową końcówką. Siadywał w domku na drzewie, stary, niezmordowany Wir-ryjnik, dobry bożek Speed, zeskrobywał kalambury, kalambury, kalambury, kalambury ze ścian mózgu i wymyślał znaki, takie jak ten, który umieścił przy wjeździe do domu tam, gdzie podjazd skręca od drogi 84 na mostek, znak z napisem: "Nie zaprawionym skręt w lewo wzbroniony". Potem zjawiali się jacyś ludzie i zabawiał ich w swym domku na drzewie, który nocami świecił jak szalony, połyskiwał smugami Day-Glo, a on siedział tam i rysował, rysował, rysował, rysował albo pracował nad swoim ogromnym, szalonym albumem wycinków z gazet...
Norman i Paul Foster mieli wiele wspólnego. Obaj byli niezłymi artystami, obaj dysponowali pewnym zasobem erudycji, erudycji, erudycji. Foster, który jąkał się strasznie, cenił sobie odrobinę prywatności ćpośród tego wszystkiego, tak samo jak Norman. Oczywiście Foster sprawdził się jako Pranksters o wiele prędzej niż Norman. To było dość dziwne. Nie było żadnych reguł. Nie było żadnego oficjalnego okresu próbnego, żadnego głosowania, czy on albo ona jest, czy też nie jest, jednym z nas, żadnej promocji, żadnego pasowania uderzeniem w ramię. A jednak był czas na sprawdzenie się, wszyscy o tym wiedzieli i nikt nigdy nie mówił na ten temat ani słowem. W każdym razie Norman mógł sobie pogadać z Fosterem i wszystko się od tego odmieniło. Nie czuł się już tak przeraźliwie samotny. Zauważył też naraz, że to nie tylko o niego chodziło - Prankstersi poddawali próbie wszystkich, skłaniali do ujawnienia kompleksów aż tak otwarcie, żeby można było zachowywać się totalnie szczerze, żyć chwilą, spontanicznie, a jeśli trzeba było wbić ci parę szpilek, abyś przebył całą tę drogę...
Foster właśnie peroruje w domu, opowiada swoje zwariowane zagadki logiczne, tylko koszmarnie się jąka:
- Przy-pu-pu-pu-pu-śćmy, że wszystko, co po-postrzegamy, to tylko... - jakaś długa, skomplikowana sprawa. Wcina się Mountain Girl:
- A-a-a-ale P-P-P-P-Paul, nie łapię se-se-se-sensu całej tej per- -per-per-per-per-cepcji. Staram się, a-a-a-ale t-t-t-to tylko s-s-s-s-słowa. Mógłbyś to po-po-po-po-powtórzyć!
Foster oczom i uszom nie wierzy. Zamarł, stoi i tylko wytrzeszcza oczy, wytrzeszcza, wytrzeszcza, wytrzeszcza, aż wybucha:
- I to miało być śmieszne! Ty masz gorsze kompleksy, niż jąkanie się, Mountain Girl! Masz niewyparzoną gębę i nie umiesz się nią po sługiwać! Szpetota - to jest twój trip, szpetny trip! Cóż, wiem tylko tyle...
- No widzisz! - woła Mountain Girl. Szczerzy się w tryumfalnym uśmiechu, śmieje się niemal i klaszcze w dłonie, taka jest uradowana tym, co wywołała. - Nie jąkasz się, kiedy się wkurzysz!
Foster znowu zamiera. Nie spuszcza z niej wzroku. Potem odwraca się na pięcie i znika za drzwiami bez słowa.
Najśmieszniejsze, że ona miała rację.
*
Co to było?... coś takiego jak... no tak! terapia grupowa, jak spot-kaniowy maraton w terapii grupowej, kiedy wszyscy są razem całymi dniami, wszyscy wystawiają na próbę swoje słabości, wystawiają wszys-tko na światło dzienne, zupełne otwarcie. Tyle że to była terapia grupowa nie dla ludzi w średnim wieku, sponiewieranych życiem., ale dla Mło-dych! i Odpornych! - nie jak łatanie wraków, ale jak ekwipowanie żywych na jakiś niewiarygodny przełom ponad katastrofą. Zawsze dotąd najpoważniejsze ludzkie obawy dotyczyły jakiejś katastrofy, choroby, wojny, nędzy, zniewolenia, zawsze ci jeźdźcy Apokalipsy, Ale co począć w tej przerażającej pustce ponad katastrofą, gdzie wszystko podobno ma być możliwe? Norman natknął się na następną z dziwnych, proroczych książek na półce Keseya, Childhood\'s End Arthura Clarke\'a, w której... na Ziemi rodzi się pokolenie Totalnego Przełomu i już w niemowlęctwie dzieci te znacznie górują intelektem nad rodzicami. Same zakładają kolonię, jednakże nie jako jednostki, ale jako jedna wielka kolonialna istota, w biologicznym sensie kolonialnego zwierzęcia, aż w końcu Ziemia, wypełniwszy swą misję, w konwulsjach rozpada się na kawałki, a one, te dzieci, mówią: "Coś zaczyna się dziać. Gwiazdy ciemnieją. Jakby podnosiła się wielka chmura, bardzo prędko, wszędzie na całym niebie. Ale to nie jest chmura. Wydaje się mieć swego rodzaju strukturę - można dostrzec niewyraźną sieć linii i pasm o stale zmieniających się pozycjach. Prawie tak, jakby gwiazdy uwięzły w sieci jakiegoś upiornego pająka. Sieć zaczyna świecić, pulsować światłem, dokładnie tak, jakby była żywa... Ponad zachodni horyzont sięga wielka kolumna płomieni, jak drzewo ognia. Jest daleko stąd, dokładnie po drugiej stronie świata. Wiem, skąd bije: to oni stają się wreszcie częścią Ponadświadomości. Zakończył się okres ich próby: porzucają ostatnie szczątki materii... Cala okolica stoi w ogniu - jest jaśniej niż w dzień - po niebie gonią się czerwienie, złocistości i zielenie - och, brak mi słów, to chyba nie jest w porządku, że tylko ja jeden to widzę - nie sądziłem nigdy, że takie kolory..."Krótko mówiąc, zaprawieni, że się w naszych najukochańszych dyńkach nie mieści, stary, i w drodze do... Miasta na Skraju, absolutnie i naprawdę żeśmy się dziś zsynchronizowali.
- ale żadnego mi tu lania wody, cherubinów z Academie Francaise i dzieci, które rosną na drzewach; ani żadnych świątobliwych, trzepo-czących płótnem tóg Orientali Gautamy Buddy tchnących wonią starego roquefortu duchowej separacji. Oni bowiem spróbują samym środkiem głównej autostrady; osiem pasm ruchu, czaploszyje lampy łukowe wznoszą się do granic wzroku; a oni nadają na wszystkich falach, powiewają amerykańskimi flagami; w blasku Day-Glo i neonów elektro-pastelowej Ameryki lat sześćdziesiątych; spróbują okablowanym i nagłośnionym pędzonym 327 000 koni mechanicznych autobusem marzeń z filmu science fiction; zapraszają na pokład wszystkich, wszystko jedno jak niewiarygodnie nędznych czy obrzydliwych...
Komentarze
Świetna historia
Trafiłem tutaj przypadkiem szukając... namiotów :))) świetna sprawa ten twój trip