|
Paweł Czujkiewicz: socjoterapeuta
w warszawskim klubie młodzieżowych ALTERNATIFF
Wojciech Maziarski: dziennikarz Gazety Wyborczej
Wojciech Maziarski: Opowiedz o sobie.
Paweł Czujkiewicz: Mam 33 lata i jestem narkomanem.
Narkotyki zacząłem brać, gdy miałem 15 lat. I brałem je przez jakieś dziesięć
lat. Potem na dwa lata trafiłem do ośrodka odwykowego. Teraz mija dziewiąty
rok, od kiedy nie biorę.
W. M. Co brałeś?
P. C. Zaczynałem standardowo: najpierw było
wąchanie klejów, potem marihuana, a później gdy miałem 18 lat przerzuciłem
się na polską heroinę, czyli kompot, przy którym już zostałem.
W. M. Czy, patrząc z dzisiejszej perspektywy,
jesteś w stanie powiedzieć, od którego momentu stałeś się uzależniony od
narkotyków?
P. C. To zależy, czy chodzi o uzależnienie
fizyczne, czy psychiczne...
W. M. Powiedz o obu.
P. C. Myślę, że fizycznie byłem uzależniony
od momentu, gdy zacząłem brać kompot. Psychicznie natomiast byłem chyba
uzależniony od chwili, gdy pierwszy raz sięgnąłem po cokolwiek. A może
nawet wcześniej...
W. M. Większość czytelników nie zrozumie chyba,
o czym mówisz. Ja akurat rozumiem, bo jestem alkoholikiem. Gdy z dzisiejszej
perspektywy patrzę wstecz, też czasami wydaje mi się, że uzależnienie to
miałem w sobie od zawsze i pierwszy kieliszek alkoholu był mi potrzebny
tylko po to, by je ujawnić. Wypiłem i odkryłem: To jest to! To jest ta
substancja, po której czuję się rewelacyjnie, znikają wewnętrzne napięcia
i lęk, tryskam energią i dowcipem, świat wydaje się cudowny a ludzie uroczy,
interesujący i sympatyczni.
I tak trwało to latami, od imprezy do imprezy, które
były coraz częstsze. Nie potrafię jednak odnaleźć momentu, kiedy mój organizm
wbudował alkohol w procesy fizjologiczne i po prostu zaczął się go domagać.
Wtedy odczuwałem to już jako koszmar. Ale bardzo długo trwało, zanim się
on zaczął. Z tego, co słyszałem, w przypadku narkotyków dzieje się to szybciej.
P. C. Jednak nie ma znaczenia, czy ktoś jest
uzależniony tylko psychicznie, czy już także fizycznie. Spotykam się z
takim rozróżnieniem, gdy ludzie mówią mi: Ja nie jestem uzależniony, bo
palę tylko trawkę. Uzależnieni są ci, którzy biorą heroinę. A ja wiem,
że uzależnienie ma się o, tutaj w głowie. Bez względu na to, czym się
szpikujesz, jesteś uzależniony, bo ta substancja służy ci do ucieczki od
rzeczywistego świata, od otoczenia, od problemów. Chcesz przestać myśleć
o rzeczach, z którymi nie umiesz sobie poradzić? Proszę bardzo tu masz
prosty i niezawodny sposób.
W. M. I nawet nie musi to być substancja chemiczna.
Znam osobę, która ma świra na punkcie kupowania różnych głupot. Coś się
jej nie udało? Bo to do sklepu po szminkę. W pracy nakrzyczeli na nią?
To po klipsy albo bluzeczkę. Tak poprawia sobie nastrój na pięć minut,
po czym znowu wpada w dołek, więc z powrotem do sklepu. Aż wreszcie okazuje
się, że w pięć dni po wypłacie jest bez grosza. Więc ma wyrzuty sumienia,
że postąpiła tak idiotycznie, i żeby je zagłuszyć, robi sobie przyjemność:
pożycza pieniądze i leci do sklepu po nową szminkę. I tak w koło Macieju.
Skupmy się jednak na uzależnieniach od substancji
chemicznych, bo one nie tylko rozkładają normalne życie człowieka, ale
w dodatku wykańczają organizm. Od nich po prostu się umiera.
Na własny użytek wypracowałem sobie taką koncepcję
uzależnień: w toku ewolucji wyposażeni zostaliśmy nie tylko w umiejętność
racjonalnego rozumowania, lecz także w zdolność do odczuwania emocji. Niektóre
z tych emocji odbieramy jako nieprzyjemne i staramy się od nich uciec,
niektóre zaś jako przyjemne i do tych dążymy.
Te nieprzyjemne są czymś w rodzaju syreny alarmowej,
sygnalizującej, że coś jest nie w porządku. Czuję lęk, niepokój, wstyd,
strach. To znaczy, że syrena wyje i każe mi rozejrzeć się po otoczeniu
i po swoim życiu, by sprawdzić, co jest nie tak, jak być powinno. Jeśli
uda mi się trafnie rozpoznać przyczyny alarmu i odpowiednio zareagować,
wycie ustanie i ewentualnie jeszcze w nagrodę poczuję się dobrze, spłynie
na mnie błogi spokój, poczucie szczęścia czy coś równie sympatycznego.
W ten sposób mój układ nerwowy krzyknie mi: Bingo! Dobrze kombinujesz!
O to właśnie chodziło!
Ten mechanizm działałby świetnie, gdyby człowiek
nie zaczął eksperymentować z chemią i nie odkrył substancji takich jak
alkohol czy narkotyki. Bo teraz już wcale nie musze zastanawiać się, dlaczego
właściwie ta syrena nie daje mi spokoju i jak ma się zachować, żeby ucichła.
Po prostu mogę ją wyłączyć. Wystarczy tylko parę kieliszków lub działka
narkotyku.
A w dodatku w zasięgu ręki są też błogostan i poczucie
bezgranicznego szczęścia, które jak sądzę miały być nagrodą wyjątkową
i rzadką. Za pomocą chemii mogę sztucznie zmusić swój mózg, by wypowiadał
to sakramentalne bingo kilka razy dziennie. Nie znam nikogo, kto będąc
w takim stanie, przejmowałby się tym, że za miesiąc czy za rok wywiozą
go nogami do przodu. Ja w każdym razie się nie przejmowałem.
U mnie wszystko zaczęło się od likwidowania lęku
i zahamowań w kontaktach z ludźmi. Z natury jestem towarzyski i źle znoszę
samotność, lecz na towarzyskich spotkaniach, dopóki nie wypiłem, czułem
się spięty, izolowany, nudziłem się, denerwowały mnie rozmowy. A jak już
się napiłem, zaczynałem się czuć dobrze. Nagle okazywało się, że towarzystwo
jest sympatyczne, a rozmowa bardzo błyskotliwa i ciekawa. Syrena w mojej
głowie milkła. Włączałem się do zabawy i przestawałem mieć poczucie izolacji.
Alkohol pomagał mi też likwidować niepokój i napięcie będące wynikiem stresu.
Oczywiście wszystko to dostrzegam dopiero dzisiaj wtedy w ogóle nie zdawałem
sobie sprawy, że pijąc likwiduję jakieś nieprzyjemne stany emocjonalne.
A tobie co załatwiały narkotyki?
P. C. Byłem nieśmiałym chłopcem, zwłaszcza
w kontaktach z dziewczynami. Pierwszy kontakt seksualny podjąłem bardzo
późno i bardzo się tego wstydziłem. Narkotyki dawały mi poczucie pewności
siebie. Poza tym pomogły mi przybrać pozę twardego faceta. Na podwórku
zacząłem uchodzić za sukinsyna, groźnego człowieka, który ćpa, ma niebezpieczne
kontakty, więc należy się z nim liczyć i bać się go. Dla wielu kolegów
stałem się autorytetem. Rządziłem na osiedlu.
Bardzo mi to odpowiadało, bo też miałem zahamowania,
nie potrafiłem się bawić, tańczyć a potrzebowałem akceptacji ze strony
grupy. Nie można jednak wejść do jakiegoś środowiska, mówiąc: Kochani,
jestem nieśmiały i trudno mi nawiązać z wami kontakt, ale przyjmijcie mnie
do siebie. Więc przybrałem pozę twardziela i zbira i sam zdominowałem tę
grupę.
Do dziś wielu ludzi na osiedlu, którzy znają mnie
z tamtego okresu, patrzy na mnie z respektem. Nikt np. do mnie nie podejdzie
i nie powie "dorzuć się do wina", bo wszyscy wiedzą, że jeśli nie chce
się mieć kłopotów, nie wolno się tak do mnie odzywać.
Teraz, z perspektywy wielu już lat, dostrzegam też,
że chyba brakowało mi akceptacji w domu, więc w ten sposób starałem się
zrekompensować to sobie na podwórku. Ojciec nigdy mnie nie chwalił, chyba
że był pijany. Gdy jednak był trzeźwy, zachowywał zimny dystans wobec mnie
albo mnie za wszystko krytykował.
W. M. Gdy zacząłeś brać narkotyki, mieszkałeś
z rodzicami. Jak szybko zorientowali się, co się z tobą dzieje, i jak zareagowali?
P. C. Dowiedzieli się po dwóch miesiącach,
że wącham klej i palę marihuanę. Doszło do strasznej awantury i rękoczynów.
Wybiłem ojcu dwa zęby i musiałem się wynieść z domu. Przeniosłem się do
ciotki. Po miesiącu wróciłem i już w sposób jawny brałem kompot. To był
stan wojenny i wmawiałem rodzicom, że biorę po to, by nie iść do wojska.
Że jak kilka razy się nakłuję i będą ślady, to komisja mnie odrzuci jako
niezdolnego do służby. I tak mnie zresztą wzięli, tyle że do służby zastępczej.
Tak więc nie kryłem się z kompotem. Jawnie to demonstrowałem,
podobnie jak przynależność do różnych subkultur najpierw byłem punkowcem,
potem skinheadem (ale to było coś innego niż dzisiejsi skinheadzi nie
było w tym jeszcze haseł narodowych i nacjonalizmu). Rodzice nie mieli
wyjścia musieli się pogodzić z tym, że syn się im wykoleił i nie mają
na niego żadnego wpływu.
W. M. Skąd miałeś pieniądze na narkotyki?
P. C. Dziś świat narkotyków sprofesjonalizował
się tak jak na Zachodzie i rzeczywiście trzeba mieć albo bogatych rodziców,
żeby je kupować, albo samemu zarabiać na nie sprzedażą ich innym. W tamtych
czasach można jeszcze było jakoś kombinować. Na przykład ja byłem w układzie
z facetem, który produkował kompot i sam go brał (tak jak ja przeszedł
leczenie i od dwunastu lat nie bierze). Zawsze miał dla mnie działkę, a
ja mu się rewanżowałem różnymi rzeczami, np. cukrem.
W. M. Jak to cukrem?!
P. C. On był już w takim stanie, że nie jadł
normalnych posiłków, tylko cukier, glukozę, mleko granulowane takie rzeczy,
które organizm łatwo przyswaja. Pamiętam, jak kiedyś przyniosłem mu dwa
kilo cukru, a on mi za to przez tydzień dawał kompot.
W. M. To była wielka zdobycz, bo przecież cukier
był wtedy na kartki. Skąd wytrzasnąłeś dwa kilo?
P. C. Po prostu ukradłem rodzicom z kuchni.
W. M. Gdy organizm przyzwyczaja się do narkotyku
czy alkoholu, zaczyna się go domagać. Jak to czułeś?
P. C. Na początku byłem przekonany, że mam
dość sił, by przerwać branie, gdy zauważę u siebie jakieś niepokojące obawy.
Tyle że kiedy one się pojawiły, w pierwszej chwili nawet ich nie rozpoznałem,
nie wiedziałem, że to już właśnie to. Wydawało mi się, że mam grypę: z
nosa mi ciekło, miałem temperaturę, biegunkę, zbierało mi się na wymioty.
W. M. Opisujesz mi po prostu monstrualnego
kaca po wielodniowym piciu. Miałem to samo. Plus bezsenność, pocenie się...
P. C. Dokładnie. Bezsenność, strumienie lepkiego,
cuchnącego potu i zimne dreszcze. Łamanie w stawach i bóle mięśni. Nie
jestem masochistą, więc nie był to dla mnie stan przyjemny. Kombinowałem,
co zrobić, żeby z niego wyjść. Bardzo szybko zorientowałem się, że wystarczy
jeden zastrzyk, żeby to minęło...
W. M. Mnie pomagała flaszka. Tyle że ciężko
było po nią pójść, bo wszystkiemu temu towarzyszył stan potwornego lęku,
który powstrzymywał mnie przed wyjściem z domu. Ale i tak szedłem, bo musiałem.
P. C. To już jest chyba uwarunkowane społecznie.
Ja po prostu widziałem, że się staczam, że jestem wychudzony, brudny, zaniedbany,
więc wstydziłem się pokazać na oczy ludziom, którzy normalnie żyją, chodzą
po ulicach, spacerują z dziewczynami. Czułem się jak szmata.
A jak uciec od tego wstydu? To przecież jasne dać
sobie w żyłę. Poza tym bałem się, że jeśli, nie daj Boże, zgarnie mnie
milicja, to wyląduję w areszcie, gdzie nie będę mógł wziąć kolejnej działki,
i koszmar zacznie się na nowo. Wtedy myślałem już tylko o tym, żeby codziennie
zapewnić sobie działkę. Wszystko inne było nieważne.
Wielu moich kumpli poszło siedzieć za kradzieże i
włamania, czyli za przestępstwa popełnione tylko po to, żeby mieć za co
brać. Ja miałem szczęście nie posądzono mnie.
Udało mi się nie być też męską prostytutką, ale żadna
w tym moja zasługa.
Wcale nie jestem pewien, czy nie poszedłbym na to,
gdybym w ostatnim okresie brania znalazł się w sytuacji podbramkowej i
byłby to jedyny sposób zdobycia pieniędzy na kompot.
W. M. A z czego żyłeś w tamtym okresie?
P. C. A bo ja wiem? Trochę z żebraniny na ulicach,
trochę z drobnych kradzieży i włamań, trochę z jakichś układów, np. kumpel
dawał mi towar na sprzedaż, z którego mogłem wziąć sobie działkę. Sypiałem
u rodziców, nocą czasem coś podbierałem im z lodówki, więc dochodziło do
awantur o to, że pasożytuję na nich. Trwało to w sumie trzy lata.
W. M. Rodzice nie wyrzucili cię z domu?
P. C. Do tego nie doszło.
W. M. Z tego, co mówisz, wyciągam wniosek,
że narkotyki błyskawicznie cię obezwładniły.
Więc wracam do tematu, który już poruszyliśmy: mam
wrażenie, że uzależnienie od alkoholu postępuje wolniej. Przez całe lata
jakoś funkcjonowałem, uczyłem się, pracowałem, zarabiałem, zanim nastąpił
moment, w którym musiałem przyznać wobec siebie samego, że to już koniec,
że w całym moim życiu pozostała już tylko jedna rzecz, która się liczy:
alkohol.
Zastanawiam się, czy ta różnica wynika z tego, że
uzależnienie od narkotyków rzeczywiście rozwija się szybciej, czy też jest
to rezultat społecznej akceptacji dla alkoholu. Bo przecież można funkcjonować
z taką etykietą: To normalny facet, tyle że lubi sobie wypić. Jakoś jednak
nie spotkałem się z opinią, że ktoś jest normalnym facetem, tyle że lubi
sobie dać w żyłę .
P. C. Myślę, że oba czynniki odgrywają rolę.
Z jednej strony bardzo duże znaczenie ma społeczna akceptacja dla alkoholu,
który jest legalny i powszechnie dostępny. W ośrodku Monaru spotkałem kiedyś
alkoholika, który zgłosił się na leczenie. Gdybym o nim nic nie wiedział,
nigdy nie domyśliłbym się, że jest rzeczywiście uzależniony. Był to zadbany,
zamożny i dobrze prosperujący biznesmen, któremu alkohol towarzyszył w
codziennej działalności. Biznesowe lunche, kolacje w Marriotcie i tak dalej.
Przez całe lata pił, pracował i jakoś sobie radził. Ale oczywiście i to
się skończyło, więc trafił na leczenie.
Z drugiej strony narkotyki rzeczywiście szybciej
i intensywniej niż alkohol degradują psychikę i system zasad etycznych
uzależnionego. Przecież człowiek biorący chcąc nie chcąc od razu ładuje
się w to całe bagno, które towarzyszy światu narkotyków: nielegalny handel,
kradzieże, prostytucja i tak dalej.
W. M. W pewnym momencie było to jeszcze wiele
lat przed tym, zanim dojrzałem do leczenia nabrałem podejrzeń, że coś
z tym moim piciem jest nie tak. Wprawdzie w oczach większości ludzi udawało
mi się jeszcze uchodzić za człowieka normalnego, zdrowego, choć imprezowego,
lecz przecież ja sam wiedziałem, że np., bez alkoholu nie mogę już zasnąć.
W pierwszej chwili poczułem się po prostu przerażony,
a potem imałem się wielu patentów, żeby przekonać siebie samego, że to
nie choroba alkoholowa. Porównywałem się z innymi: Przecież kolega Mietek
pije tyle co ja albo i więcej, a skoro tak, to i ze mną wszystko jest w
porządku. Teraz dopiero widzę, że niektórzy z tych, z którymi się porównywałem,
wcale nie pili tyle co ja, a inni rzeczywiście pili tyle że sądzę, że
też są uzależnieni.
Porównywałem też swoją sytuację z położeniem tych,
o których wiedziałem, że są uzależnieni. Myślałem: "Tamten jest ostatnią
łajzą, śpi na ławce w parku, do niczego się nie nadaje. Więc jaki ze mnie
alkoholik, skoro radzę sobie w życiu, pracuję, mam dom, wyglądam jak normalny
człowiek?".
Czy ty masz podobne doświadczenia?
P. C. W przypadku uzależnienia od heroiny nie
można mieć złudzeń ani wątpliwości. Ja wiedziałem, że jestem uzależniony,
mogłem sobie tylko wmawiać, że inni są ode mnie gorsi. Że ja jeszcze nie
spadłem na samo dno, bo nie muszę żebrać ani sprzedawać się homoseksualistom
na Dworcu Centralnym. Też się pocieszałem, że jeszcze jakoś sobie radzę
w życiu, tyle że to 'radzenie sobie' sprowadzało się do zdobywania kompotu.
To było moje jedyne zajęcie i jedyny cel życia.
W. M. Był okres, kiedy próbowałem kombinować
ze zmniejszaniem dawek alkoholu czy przerzucaniem się na słabsze trunki
np. cztery czy pięć puszek piwa zamiast butelki wódki. Albo narzucałem
sobie okresy abstynencji np. mówiłem: "Dobra, teraz przez dwa tygodnie
ani kropli". Pod koniec oczywiście dałem sobie spokój z tymi wysiłkami,
a gdy ktoś mi proponował np. jedną szklankę piwa i wiedziałem, że nie będzie
więcej alkoholu odmawiałem. Bo nie warto się kaleczyć jak pić, to do
oporu.
Teraz już wiem, że po prostu mój organizm protestował
przeciw dawkom mniejszym od tych, do których był przyzwyczajony.
Próbowałeś czegoś takiego z narkotykami?
P. C. Tak, ale też szybko z tego zrezygnowałem.
Wiedziałem, że mój organizm potrzebuje dziesięciu centymetrów kompotu,
żeby funkcjonować normalnie, więc wzięcie ośmiu było bez sensu. Równie
dobrze mogłem nie brać wcale. Przy czym wtedy już nie brałem po to, by
czuć się świetnie. Kompot był mi potrzebny, by przez chwilę czuć się normalnie
i nie cierpieć.
W. M. To jest zamknięty krąg. Ja też piłem
alkohol, żeby wyeliminować te wszystkie objawy, o których już mówiliśmy.
Na chwilę pomagało, ale gdy poziom alkoholu we krwi zaczynał mi spadać,
znów zaczynał się koszmar. Więc znów trzeba się było napić. I tak w kółko.
Pod koniec byłem już w takim stanie, że nie miałem
nawet siły, żeby wyjść do sklepu po butelkę.
Jedynym ratunkiem okazywało się wtedy odtrucie w
szpitalu: kroplówki, żeby przepłukać organizm i uzupełnić w nim poziom
płynu, środki uspokajające, żeby złagodzić dygot i tak dalej.
P. C. Ja też trafiłem na odtrucie. Byłem już
tak osłabiony, że nie miałem sił, żeby się ruszać i zdobyć kolejną działkę.
Dzięki temu przeżyłem. Gdybym wtedy miał pod ręką kompot, brałbym go na
okrągło, aż w końcu pewnie bym umarł.
W. M. Czy któryś z twoich przyjaciół i znajomych
umarł od narkotyków?
P. C. Tak. Co więcej, czuję się za to odpowiedzialny,
bo to ja byłem tym, od którego zaczęło się ćpanie na moim osiedlu. Wielu
osobom to ja pierwszy dałem narkotyki. Dla innych byłem przykładem, na
którym się wzorowali. Spośród tych ludzi wielu już nie żyje. Inni jeszcze
żyją, ale wciąż biorą.
W. M. Pamiętam, że gdy wpadłem w taki wielodniowy
ciąg picia, nie byłem w stanie jeść. Ewentualnie jakąś zupkę z torebki,
ale na pewno nic, co trzeba by gryźć. A ty?
P. C. Przy narkotykach na ogół jest tak, że
można jeść tylko rzeczy łatwo przyswajalne przez organizm głównie słodycze.
A więc ciastka, herbatniki, czekoladę, dżem, cukier. Pod koniec miałem
dwadzieścia kilo niedowagi.
W. M. Jak to się stało, że po dziesięciu latach
brania zdecydowałeś się na leczenie?
P. C. To był cały splot okoliczności, które
w końcu mnie do tego zmusiły. Byłem już zmęczony tym wszystkim kombinowaniem,
kradzieżami, zdobywaniem kompotu. W domu atmosfera była koszmarna, ojciec
mnie wyklął, powiedział, że już nie uważa mnie za syna i wszystko mu jedno,
czy umrę, czy nie.
Byłem osłabiony i wychudzony. I wreszcie w roku 1990
złapano mnie przy włamaniu do sklepu. Nawet nie pamiętam, co tam ukradłem,
bo byłem pod wpływem kompotu. Groziło mi, że pójdę do więzienia. To wszystko
razem skłoniło mnie do podjęcia leczenia.
W. M. To typowe. Nie znam nikogo, kto będąc
uzależnionym od czegokolwiek, tak po prostu sam z siebie podjąłby decyzję,
by się leczyć. Zawsze jest to wynik jakiejś presji zewnętrznej.
Mnie też wszystko musiało się zawalić na głowę, żebym
do tego dojrzał. Ostatecznym bodźcem była groźba, że wylecę z pracy i zostanę
bez środków do życia. Ale nawet wtedy jeszcze moja teoretycznie świadoma
decyzja nie do końca była świadoma. Dziś widzę, że podjąłem ją trochę tak
dla świętego spokoju i dopiero w trakcie terapii wewnętrznie do niej dojrzałem.
P. C. Gdy ja na dwa lata trafiłem do ośrodka,
byłem święcie przekonany, że naprawdę chcę się leczyć, i wściekałem się,
jeśli terapeuci podawali to w wątpliwość. Dziś widzę, że to oni mieli rację.
W. M. Opowiedz o swoich doświadczeniach powrotu
do życie bez narkotyków.
P. C. W ośrodku po prostu od podstaw uczono
mnie życia. Stwarzano tam sytuacje, przed którymi dawniej uciekałem w narkotyki
a teraz musiałem im sprostać. Na przykład na dyskotece: musiałem prosić
dziewczyny do tańca i bawić się z nimi. Dawniej był to dla mnie stres nie
do pokonania. Teraz zrobiłem to raz, drugi, trzeci. Nie powiem, że stałem
się miłośnikiem takich imprez, ale gdybym się znalazł na dyskotece, już
bym sobie poradził.
Nauczyłem się pracować. Bo wcześniej nie pracowałem,
tylko ćpałem, a nawet jeśli zdarzyło mi się zahaczyć w jakiejś robocie,
zaraz ją porzucałem, by móc spokojnie brać. Teraz musiałem się nauczyć,
co to jest praca i przestrzeganie dyscypliny. Że np. kiedy pracuję, nie
mogę sobie robić przerwy na papierosa. I tak dalej. Takich sytuacji było
mnóstwo. Terapia była po prostu twardą szkołą funkcjonowania na trzeźwo
w normalnym świecie.
Oczywiście wszystkiego w ciągu tych dwóch nie dało
się przerobić, ale ta szkoła dała mi już solidne podstawy, by po wyjściu
samodzielnie szlifować dalej te umiejętności.
Szlifowałem je, najpierw przez pięć lat pracując
w Monarze, teraz zaś w klubie młodzieżowym Alternatiff na warszawskiej
Starówce.
W. M. Ja mam troszkę inne doświadczenie. Nie
mam poczucia, bym w czasie terapii i po niej musiał od zera uczyć się funkcjonowania
w normalnym świecie, bo w końcu przez lata w nim funkcjonowałem, starannie
ukrywając przed otoczeniem swoją chorobę.
Nauczyłem się natomiast rozpoznawać to, co dzieje
się we mnie zacząłem trochę rozumieć sygnały tej syreny alarmowej, o
której mówiłem. Dawniej nie zdawałem sobie sprawy, że np. czuję wstyd,
lęk czy niepokój, albo że dokucza mi wewnętrzne napięcie spowodowane zmęczeniem,
stresem czy czymkolwiek innym. W takich sytuacjach kiedyś uświadamiałem
sobie tylko jedno: "Trzeba sobie chlapnąć".
Teraz już na ogół przynajmniej domyślam się, o co
naprawdę chodzi. I zyskałem na to jakiś wpływ bo jeśli wiem, że na pewne
sytuacje czy bodźce reaguję, powiedzmy, lękiem lub irytacją, to mogę starać
się ich unikać albo jeżeli to jest absolutnie niemożliwe przynajmniej
minimalizować ich negatywne skutki.
Paradoksalnie więc mam wrażenie, że żyje mi się lepiej
niż kiedykolwiek wcześniej. To jest tak, jakby choroba zmusiła mnie do
poszperania w zakamarkach mojej własnej psychiki, dzięki czemu mogę sensowniej
kształtować własne życie.
P. C. Rzeczywiście, jest coś takiego. Oczywiście
nie cieszę się z tego, że jestem uzależniony i że zmarnowałem tyle lat
życia, kiedy mogłem się np. uczyć, ale też nie użalam się nad sobą. Traktuję
to po prostu jako koszty własne.
Kiedyś rozmawiałem z pewną panią doktor psychiatrii,
która jest autorytetem w dziedzinie uzależnień. Powiedziała, że narkomanem
czy alkoholikiem jest się już do końca życia, że nawroty zdarzają się nawet
po kilkunastu latach. A ja jej odpowiedziałem: "Pani doktor, nie interesuje
mnie, czy będę już do śmierci nosił etykietkę narkomana, czy nie. Ja wiem
tylko jedno że po leczeniu czuję się tak, jak nie czułem się jeszcze
nigdy w życiu". |
Komentarze