Sobota – godzina 5.28. Osiedle 1000-lecia w Wejherowie. Bloki podobne do siebie, podobne do tysięcy takich budowli w Polsce. Blok nr 6, klatka nr 3. Umówiłem się z Arturem na 5.45. Przyszedł wcześniej...
- Gotowy na spędzenie dnia z dilerem? - zapytał.
- Tak, zdecydowany.
- Sam chciałeś – odpowiada z ironicznym uśmiechem.
Chodzimy po osiedlu. Gdzieniegdzie palą się światła. Mieszkańcy idą do sklepu, niektórzy śpieszą się do pracy. Młodzież wraca z piątkowych imprez.
- Potencjalna klientela – mówi Artur - uważnie obserwując przechodzących. Kiedyś na pewno się poznamy – stwierdza śmiejąc się. Idziemy do jego mieszkania. Dwa pokoje z kuchnią. Drzwi wejściowe mogłyby świadczyć o głębokiej dewastacji i kompletnym zniszczeniu mieszkania. A tu niespodzianka. W przedpokoju boazeria, stylowe lustro. Mała szafka na buty – tylko markowe. W pokoju gościnnym meble firmy Kler, telewizor Sony, wieża tej samej firmy. W kącie laptop i pełno innego sprzętu elektronicznego.
- Jak nie mają pieniędzy – płacą w naturze – dobrej i markowej – mówi Artur. Na pierwszy rzut oka jest tu 14 telefonów komórkowych, 3 laptopy, 1 i-pod, discmany, walkmany. Te ostatnie do wyrzucenia – stwierdza – do pracy potrzebne są mi komórki. 3 na odbiór, 4 na nadawanie, reszta na handelek. W drugim pokoju łóżko, atlas, hantle.
- Trzeba dbać o image – mówi. Rzeczony image to – grube karczycho, wielka łapa, potężna klata – góra mięsa. Tyle, jeśli chodzi o cechy fizyczne. Dodatkowo – jak najgrubszy złoty łańcuch, zegarek (też złoty), wypasiony telefon – w skrócie – skóra, fura i komóra. 6.15. Jemy „rodzinne” śniadanie. Koktajl truskawkowy wysokobiałkowy, pierś z indyka, napój energetyczny. Zdrowo i pożywnie. Z drugiego pokoju słychać głośną muzykę z wieży.
- Nie masz problemów z sąsiadami? – pytam.
- Ch... im w d.... Boją się mnie – ja rządzę.
- Czy jednak zdecydowali zwrócić tobie uwagę na aspołeczny tryb życia i szemrane interesy? Zawiadomili kiedyś policję?
- Pewnie.
- I co?
- Policja mnie spisała, pouczyła, pojechała. Co do sąsiadów – widziałeś drzwi su.. spod 7? Drzwi tego mieszkania są popalone i zdewastowane. Poprzednia lokatorka wyprowadziła się 3 dni po nieszczęśliwym wypadku. Nie było świadków wydarzenia. Policja do dziś nie znalazła sprawców. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone.
7.03. Pierwsze telefony.
- Czego? Ile? Nie ma. Będzie jutro - odpowiada Artur.
8.00. Jesteśmy przy boisku.
- Byleby kasa była. Na krechę nie daję. Spoko. Nara. Zamówienia pisze na kartce. Trochę tego jest. Szybko przelicza zyski.
- Dobry początek dnia – mówi. Idzie po towar – po ”konfitury” – jak to nazywa. Schowane – jak to przetwory – w piwnicy. Przynosi słoik pełen narkotyków. Marihuana – na spodzie – 15 gram. Amfetamina – sporej wielkości worek – około 25 gram. Heroina (brown sugar) – 4 gram. LSD, ecstasy – kilkadziesiąt sztuk. Czarne, tekturowe pudełko z narysowanym skorpionem na wierzchu – zawiera 3 gramy kokainy.
- To nie wszystko. Resztę trzymam w innym miejscu. Schowane tak, że nikt nie znajdzie. Nawet pies Szarik – śmieje się z głupiego żartu.
Przy boisku zaczynają zbierać się „klienci”. Młody chłopak – około 15 lat - marihuana. Dwójka maturzystów – amfetamina dla pobudzenia szarych komórek. Dziewczyny – lat ok. 18 oraz kilka innych typów. 8 15. Artur sprzedaje, klienci kupują. Bez krycia, bez strachu, bez obawy. Pieniądze – towar, towar – pieniądze. Cisza i spokój. Każdy czeka na swoją kolej. Nie są zbyt rozmowni. Nie mówią nic. Nie otrzymuję odpowiedzi na pytanie: Dlaczego? Według Artura – to (narkotyki) ich kręci, bawi. W oddali słychać przejeżdżającą na sygnale karetkę. Po transakcji wszyscy rozchodzą się. Bez pożegnań i zbędnych słów. Schemat handlu powtarza się w ciągu dnia jeszcze kilkadziesiąt razy.
- Masz przyjaciół?
- Nie ma przyjaciół. Są kupujący i kontrahenci. Żyjemy w zgodzie, dopóki wywiązujemy się z niepisanych umów. To swego rodzaju przyjaźń. Prawdziwych kolegów jednak brak, to nie ta liga – miłości, braterstwa. Tylko czyste interesy.
13 52. Jedziemy uzupełnić zapasy i rozliczyć się z dostawcą. Spotkanie zaplanowano na 14 na stacji Shell. W ostatniej chwili zmieniono miejsce na parking przy Centrum Handlowym Jantar. Ze względów bezpieczeństwa – mówi Artur. Podjeżdżamy srebrnym oplem astra. Stajemy obok granatowego mercedesa. Na tylne siedzenie wsiada „kolega” - Bartek, lat 23. Przygląda mi się bacznie. Jego obawy rozwiewa Artur przedstawiając mnie jako swojego kuzyna. Akcja jest szybka. Pieniądze, towar, ciche:
- Do zobaczenia.
Mercedes na gdańskich numerach odjeżdża. My idziemy coś zjeść do pobliskiej restauracji.
- Przyszłość wiążę z handlem narkotykami – opowiada Artur podczas posiłku. Już nie jako diler, a poważny hurtownik.
- Chcę osiągnąć pozycję bossa – pragnę rządzić tym całym interesem. Cieszyć się przyjemnościami, jakie daje ta władza – wino, kobiety, śpiew (śmiech). To jest mój cel. -
Jak ten z mercedesa?
- Tak, a nawet jeszcze bardziej. On jest płotką. Ja chcę być grubą rybą na rynku. Już dla mnie biegają szczyle, jak ten tam przy ogrodzeniu.
Patrzę we wskazane przez Artura miejsce. Chłopak – lat około 16 uważnie obserwuje otoczenie. Rozgląda się niespokojnie. Po chwili podchodzi do niego drugi. Transakcja – udana. Rozchodzą się. Obaj tak samo szczęśliwi. Chociaż – co rzadko zdarza się w handlu – kupujący jest bardziej zadowolony niż sprzedawca. W restauracji rodziny z dziećmi, pary zakochanych. Sobotnie popołudnie w centrum handlowym. Artur obserwuje to z lekkim zaciekawieniem.
- Założysz rodzinę? – pytam.
- Nie. - Dlaczego?
- A po co. Za duża odpowiedzialność i w ogóle. Lubię wolność i życie na wysokich obrotach. Wszystko bez zobowiązań – mówi.
Wracamy do jego mieszkania. Uporządkowanie zakupów, porządki. Klika telefonów. Słuchanie muzyki, beznamiętne przerzucania kanałów. Potem ćwiczenia – dla przyjemności i zachowania formy. Podliczanie kasy z dzisiejszego handlu. Odliczanie kosztów – czysty zysk – 2200 zł.
- Norma – mówi, choć jak na sobotę to trochę słabo.
- A kiedy idzie lepiej?
- Gdy szykują się większe imprezy, zaczynają egzaminy. Wtedy dziennie mogę wyciągnąć nawet do 4000 zł na rękę. Na brak klientów nie narzekam – mam swoją markę.
- To znaczy?
- Nie oszukuję. Nie przycinam. Nie sprzedaję trefnego towaru. Jestem uczciwy.
20.04. Jeden z wejherowskich klubów. Gęsty dym z papierosów i marihuany. Zabawa trwa w najlepsze. Znajome twarze z dnia dzisiejszego.
- Bawią się na parkiecie – dzięki mnie – mówi Artur – wymiatają.
Siadamy przy stoliku.
- Znam większość z tych ludzi – byli u mnie przynajmniej raz – mówi. Co chwila do stolika podchodzi ktoś „w sprawie”. Po godzinie wszystko jest sprzedane.
- Pieniądze będą na drobne wydatki – śmieje się Artur i stawia mi piwo. Widać i maturzystów, i dziewczyny, które były rano. "W stanie" lub jak kto woli "pod wpływem". Tańczą jak w transie. Bez przerwy – aż do rana. Potem schodzą z parkietu. Daje znać o sobie zmęczenie. Przy wyjściu z klubu stoi karetka pogotowia. Ktoś zasłabł. - Z nadmiaru białka we krwi – śmieje się jeden z gapiów. Rozpoznaję poszkodowanego – to jeden z maturzystów. Karetka na sygnale odjeżdża.
- Chodź – mówi do mnie Artur – nie ma co kusić losu. W oddali widać zbliżający się radiowóz.
- Boisz się? – pytam
- Radiowozu? Nie... - Nie pytam o to. Chodzi mi o ten nieszczęśliwy wypadek.
- Jego wina. Przecież można nie brać. Poza tym ja tylko sprzedaję i nie interesuje mnie, co się z nimi dzieje.
- Ale kupił to od ciebie?
- Mówię jeszcze raz – jego kur... wina!
Niedziela 5.00. Miasto budzi się do życia. Wracamy do miejsca, w którym spotkaliśmy się wczoraj. Artur idzie po psa. Przejść się jeszcze na spacerek. Potem prysznic i spać. Po południu do kościoła. W niedzielę nie handluje. Bo zabronione... Artur jest głęboko wierzący. W Boga i siebie jako dilera – przyszłego bossa mafii. Żegnamy się. Życzę mu powodzenia.
- Nawzajem – mówi. Odchodzę z tego miejsca wolnym krokiem. Patrząc za siebie widzę, jak rozmawia przez telefon. Dzisiaj dzwoniący nie ma szans – myślę – ale jutro będzie poniedziałek – kolejny dzień handlowy.
* imiona i miejsca zostały zmienione
Komentarze