Poważany naukowiec i autor, Stephen Jay Gould opowiada historię o
swojej walce z rakiem i o niesprawiedliwym prawie.
|
Jestem członkiem bardzo małej i bardzo szczęśliwej grupy wybrańców -
pierwszych, którzy przeżyli dotychczas nieuleczalnego raka -
międzybłoniaka jamy brzusznej. Nasze leczenie obejmowało starannie
dobraną kombinację trzech środków - chirurgii, radiacji i chemioterapii.
Nie było to przyjemne, ale stanowiło jedyne wyjście.
Każdy kto pokonał raka w tak intensywnej terapii - w ogóle każdy, kto
wygrał ciężką wojnę z chorobą - wie, jak wyjątkowo ważny jest "czynnik
psychologiczny". Jestem staromodnym racjonalistą, z najbardziej
niereformowalnego rodzaju. Nie akceptuję mistycyzmu, czy romantycznych
południowokalifornijskich bzdur o sile umysłu i ducha. Uważam, że
pozytywne nastawienie i optymizm są ważne, bo stan umysłu oddziaływuje
na organizm przez system immunologiczny. Myślę, że każdy przypisze dużą
rolę utrzymaniu dobrego stanu ducha w ciężkich czasach; kiedy umysł się
poddaje, ciało często podąża za nim. A jeśli nawet leczenie nie powiedzie
się, jakość pozostałego nam życia jest najważniejsza.
Z doświadczenia wiem, że nic nie jest tak zniechęcające i niszczące
dla pozytywnego nastawienia, jak poważne efekty uboczne leczenia.
Radiacji i chemioterapii towarzyszą zazwyczaj okresy silnych i
niekontrolowanych nudności. Umysł zaczyna kojarzyć lekarstwo z
najgorszymi efektami towarzyszącymi chorobie - bólem i efektami
ubocznymi. To jest gorsze niż cierpienia związane z samą chorobą. Gdy to
nadejdzie, możliwość odzyskania komfortu psychicznego znika - leczenie
wygląda gorzej niż choroba. Innymi słowy, myślę że kontrola poważnych i
długoterminowych efektów ubocznych nie jest kwestią komfortu, lecz
niezbędnym składnikiem udanego leczenia.
Przeszedłem operację, następnie miesiąc radiacji, chemioterapii,
kolejną operację i jeszcze rok chemioterapii. Zauważyłem, że przy pomocy
standardowych lekarstw mogę kontrolować mniej poważne nudności
towarzyszące radiacji. Ale gdy zacząłem chemioterapię dożylną
(Adriamycyną), żaden z arsenału środków przeciwwymiotnych nie działał.
Byłem załamany i czułem perwersyjny wręcz strach przed częstymi zabiegami.
Słyszałem, że marihuana często zwalczała mdłości. Byłem jednak
oporny, gdyż nigdy nie paliłem żadnej substancji regularnie (i nawet nie
wiedziałem jak się zaciągać). Co więcej, spróbowałem marihuany
dwukrotnie (dorastając w latach 60-tych) i strasznie mi się nie
podobała. (Jestem jakby purytaninem w sprawach używek, które zakłócają
stan umysłu - cenię sobie mój racjonalny umysł z jego akademicką
arogancją. Nie piję w ogóle alkoholu i nigdy nie używałem narkotyków w
celach rozrywkowych.) Ale zrobiłbym wszystko by uniknąć nudności i chęci
zakończenia kuracji.
Reszta mojej historii jest krótka i przyjemna. Marihuana działała
wspaniale. Nie lubiłem "efektu ubocznego" w postaci oszołomienia (co
cenią sobie zwykli palacze), ale dar nieodczuwania mdłości - a więc
koniec strachu przed kuracjami - był najbardziej motywujący z rzeczy,
które zdarzyły się przez lata mojego leczenia. I to pewnie miało
największy wpływ na mój powrót do zdrowia. Nie mogę pojąć dlaczego
ludzie odebrali potrzebującym tak pomocną substancję, tylko dlatego że
ktoś używa jej dla innych celów.
|
Komentarze