Alan W. Watts - Radosna Kosmologia

Alan W. Watts - Radosna Kosmologia

Epilog

JAK już wcześniej wspomniałem jest to zapis nie jednego, lecz kilku doświadczeń ze środkami zmieniającymi świadomość, zamknięty, dla zwiększenia wyrazu, w ramach jednego dnia. Starałem się jednocześnie zachować formę każdego z eksperymentów - cyklu, w którym osobowość rozpada się, by następnie scalić i stworzyć nową jakość. Dla przykładu, poczucie prawdziwej tożsamości wpierw jest dla mnie czymś starożytnym, znanym od wieków - pobrzmiewają w nim echa magii, mitologii i archaizmu. W końcu jednak odwraca się i wskazuje na natychmiastowość, a moment, w którym zaczął się świat nie należy do odległej przeszłości, lecz wiecznego teraz. Podobnie gra życia postrzegana jest początkowo cynicznie jako skomplikowana rozgrywka prowadzona przez skrajnie wyalienowaną jednostkę, podszywającą przebiegłością każde, najszczytniejsze nawet, działanie. Osoba ta staje się później "starym łobuzem" - a humor bardziej nośny od cynizmu. Ostatecznie, zachłanne, wszechogarniające kosmiczne samolubstwo okazuje się być przebraniem dla niemotywowanej miłosnej gry.

Nie chciałbym jednak niczego uogólniać. Mówię o tym tylko, co sam przeżyłem i chciałbym jeszcze raz powtórzyć, że środki zmieniające świadomość nie są pigułkami sensu i nie jest w nich zaklęta żadna mądrość. Gdyby nie wykształcenie filozoficzne i pisarskie umiejętności, środki te przełamując barierę między zwykłą wąską świadomością a wielowymiarową nadświadomością całego organizmu, wprawiłyby mnie pewnie w lekkie, lecz zachwycające, choć czasami przerażające zmieszanie. Nie twierdzę, że korzyść osiągnąć może tutaj tylko intelektualista, lecz niezbędna jest pewna doza dyscypliny i wglądu, by przełożyć tego rodzaju doświadczenie na normalne, codzienne życie.

Tego typu środki wspomagające percepcje są raczej lekami, nie dietą, i jako takie powinny tylko wskazywać drogę ku zdrowszemu trybowi życia, tak więc doświadczenia, które opisałem sugerują kroki jakie należy podjąć w celu poprawy zdrowia psychicznego. Najważniejszym z nich jest praktyka, którą chciałbym tutaj nazwać medytacją - choć słowo to ma popularne konotacje z duchową lub mentalną gimnastyką. Lecz przez medytację nie rozumiem działań, bądź ćwiczeń powziętych w jakimś celu, kończącym je w przyszłości, czy dyscypliny zainteresowanej postępem. Lepszym słowem wydaje się "kontemplacja" czy nawet "skupienie", za którymi kryje się spowolnienie upływu czasu, umysłowego pośpiechu i zgoda na spoczynek uwagi w teraźniejszości - jest to więc bierna obserwacja nie tego co być powinno, a tego co jest. Jest to całkiem możliwe, a nawet łatwe i nie trzeba używać w tym celu psychodelików, choć środki te mają tę zaletę, że "odwalają całą robotę" osobliwie skutecznie i dają długotrwałe efekty.

Lecz ci spośród nas, którzy żyją w pędzącej w swym własnym kierunku cywilizacji, potrzebują bardziej niż ktokolwiek inny odjąć ze swego czasu fragment potrzebny świadomości na bezinterferencyjny przepływ jej treści. W tej bezczasowej przestrzeni percepcja ma szansę pogłębienia się i rozwoju w sposób, jaki wyżej opisałem. Ponieważ ustaje świadomy wysiłek woli i zorientowany na konfrontację sposób postrzegania rzeczy, tak jakby stało się obok nich i należało nimi sterować, możliwe staje się fundamentalne i jednoczące zatrzymanie świata. Lecz nie należy czynić z tego celu, czy pracować nad tego typu postrzeganiem. Każda próba zmiany tego, co się czuje lub widzi, podtrzymuje iluzję niezależnego poznającego czy też ego i, jako że chce pozbyć się czegoś, czego i tak nie ma, przedłuża jedynie zmieszanie. W sumie, lepiej jest być świadomym swego ego, niż próbować je usunąć. Odkryjemy wtedy, że między "poznającym" i uczuciem "poznania" nie ma żadnej różnicy, tak samo zresztą jak między obiektami poznania takimi jak "zewnętrzne" przedmioty i "wewnętrzne" myśli i wspomnienia.

W ten sposób w miejsce poznającego i poznawanego pojawiają się po prostu porozumienia, a zamiast czyniącego i jego uczynków - poczynania. Forma i treść jednoczą się w aktywną matrycę. Kiedy więc buddyści mówią o rzeczywistości jako "pustce", mają na myśli to, że życie, ta aktywna matryca, nie opiera się na substancjonalnych podstawach. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niepokojące, w zasadzie jednak ideę substancjonalności odrzucić jest równie łatwo jak ideę kryształowych sfer podtrzymujących i wprawiających w ruch planety.

Ostatecznie ten zjednoczony i bezczasowy tryb postrzegania "nakłada się" na nasze zwyczajne myślenie i działanie: zagarnia je, lecz nie niszczy. Co więcej, modyfikuje je tak, że staje się jasne, że funkcją tych praktycznych zachowań jest służyć osiągalnej teraźniejszości, a nie wiecznie cofanej przyszłości i raczej żyjącemu organizmowi miast maszynie posłusznej systemowi społecznej kontroli.

Obok tej cichej i kontemplatywnej formy medytacji, istnieje również inna, równie według mnie ważna, pokrewna duchowej sztuce derwiszów. Nikt bardziej nie jest zagrożony obłędem, jak ten, który jest bez przerwy zdrowy: jest on jak sztywny stalowy most, a porządek jego życia jest skostniały i kruchy. Zachodnia cywilizacja doprowadziła ten wieczny rozsądek do skrajności, nie pozostawiając w życiu miejsca na uprawianie sztuki czystego nonsensu. Nasz udział grze jest iluzoryczny, ponieważ jest ona niezmiennie racjonalizowana; twierdzimy, że robimy to dla naszego dobra i nie pozwalamy sobie na wycofanie się i odświeżenie postawy. Nie istnieją bezpieczne sytuacje, w których moglibyśmy wreszcie prawdziwie od siebie odpocząć. Dzień w dzień chodzimy jak zegarki, a pojawiające się "dziwne myśli" przerażają nas tak bardzo, że natychmiast biegniemy do lekarza. Nasz problem polega na tym, że wypaczyliśmy szabas, lub jak kto woli, Dzień Pański w racjonalny, wypełniony kazaniem dzień, zamiast po prostu się wyszaleć.

Jeśli nasze zdrowie psychiczne ma być stabilne i elastyczne, konieczne są momenty, w których zezwala się na całkowicie spontaniczne czynności - taniec, śpiew, wycie, bełkot, skakanie, jęczenie, zawodzenie - mówiąc w skrócie, tak by w pełni wykorzystać potencjał ruchowy organizmu. Bez wątpienia niemożliwe jest wytyczenie fizycznych i moralnych granic, w ramach których wyraża się ta wolność ekspresji - praktycznego kontekstu, porządkującego ów nonsens. Ten, kto realizuje tę zasadniczą irracjonalność nigdy nie poczuje się stary i znużony i, co ważniejsze, otwiera kanały, którymi kształtująca i inteligentna spontaniczność organizmu przenika do świadomości. Na tym właśnie opiera się wartość metody wolnych skojarzeń w psychoanalizie; jest ona jednak ograniczona przez swą czysto werbalną naturę. Funkcją tych okresowych, pozbawionych sensu zachowań nie jest jedynie uwolnienie nagromadzonych emocji, czy niewykorzystanej energii psychicznej, lecz również wyzwolenie bezrefleksyjnej aktywności, która, początkowo zdająca się być nonsensowną, w pewnych warunkach mogłaby przybrać inteligentne formy.

Mylenie dyscypliny z przymusem jest obrazem dualistycznego myślenia, które separuje wolę i organizm. Lecz jednocząca i zintegrowana koncepcja natury ludzkiej wymaga także innej koncepcji dyscypliny - jako kontroli działań spontanicznych, a nie narzuconych. Niezbędna jest tutaj wizja dyscypliny jako techniki używanej przez organizm, tak jak cieśla używa swych narzędzi, a nie systemu przymuszającego do pewnych działań. W przeciwnym razie mechaniczne i organizacyjne cele systemu przesłaniają cele wyznaczane przez sam organizm. Znajdujemy się wtedy w sytuacji, w której człowiek jest dla Dnia Pańskiego, a nie Dzień Pański dla człowieka. Lecz zanim spontaniczna akcja zamknięta zostanie w określonej strukturze, musi osiągnąć samopotwierdzenie w działaniu. Oznacza to potrzebę rozwijania wrażliwości na impulsy płynące z organizmu i ćwiczenie właściwych reakcji na jego wewnętrzną dynamikę.

Język niejako zmusza nas do wyrażania tej kwestii w sposób niewłaściwy - oto wrażliwe na poruszenia organizmu "ja" udziela odpowiedzi na wezwanie przychodzące z zewnątrz. Tak się nieszczęśliwie składa, że nasz sposób wyrażania się podtrzymuje społeczną fikcję, oddzielającą świadomą wolę od reszty organizmu, stawiając ją w roli niezależnego sprawcy, który inicjuje i reguluje nasze zachowania. Z tego właśnie powodu nie jesteśmy w stanie stwierdzić czym jest w istocie ego, lub też świadoma wola. Nie zauważamy, że jest ono wytworem społecznej konwencji, niczym podziałki na tarczy zegara i nie ma nic wspólnego z biologiczną, czy nawet psychologiczną jednostką. Konflikt świadomości z instynktem jest internalizacją, wewnętrznym echem konfliktu jednostki ze społeczeństwem, kształtującym jej wizerunek za pośrednictwem rodziców, nauczycieli i wczesnych asocjacji. Jest to społecznie fabrykowana walka z wyimaginowanym wrogiem, którym jest organizm, reprezentujący naszą podlegającą prawom biologii tożsamość. Z powodu tej fikcji dziecko uczone jest samokontroli i skłaniane do dostosowania się do wymagań socjalnego życia.

Na pierwszy rzut oka jest to pomysłowy i wręcz niezbędny sposób na utrzymanie społecznego porządku w oparciu o odpowiedzialność jednostki. W istocie jednak jest to straszliwa gafa, która tworzy więcej problemów niż rozwiązuje. Stopień w jakim społeczeństwo uczy jednostkę oddzielać swą wolę od ciała, jedynie pogłębia poczucie wyobcowania z siebie i innych ludzi. Na dłuższą metę zaognia problem, który starało się rozwiązać, ponieważ tworzy osobowość, której poczucie głębokiej odpowiedzialności równoznaczne jest z poczuciem głębokiej alienacji.

Mistyczne doświadczenie indukowane chemicznie, bądź nie, szczególnie uwrażliwia jednostkę i otwiera ją na rzeczywistość organizmu oraz powoduje, że ego postrzegane jest jako abstrakcja, czym jest w istocie. Narasta wtedy (szczególnie w późniejszej fazie eksperymentu psychodelicznego) poczucie jedności z innymi, przypuszczalnie pokrewne z fenomenem jakie przejawia stado ptaków skręcając i zmieniając kierunek lotu niczym jedno ciało. Tego rodzaju doznanie wydaje się być lepszą podstawą dla ogólnej miłości i porządku, niż fikcyjna separacja woli.

Głównym efektem działania środków psychodelicznych wydaje się być osłabienie obronnej postawy, jednak bez zakłócenia percepcji, jak to jest w przypadku alkoholu. Stajemy się świadomi rzeczy, przed którymi normalnie staramy się uchronić i jest to, jak czuję, ważki powód dla którego we wczesnych fazach eksperymentu odczuwa się strach. Lecz kiedy nie bronimy się już, widzimy nie halucynacje, lecz zwyczajowo ignorowane aspekty rzeczywistości - włączając w to poczucie społecznej jedności, jaką cywilizowany człowiek utracił dawno temu. Nie wymaga to od nas porzucenia kultury i powrotu do poziomu precywilizacyjnego, podobnie jak uczestnicząc w doświadczeniu psychodelicznym lub generalnie mistycznym, nie tracimy swych wykształconych przez cywilizację umiejętności.

Sugeruję, że doświadczenie psychodeliczne dostarcza wskazówek i wglądów, które mogą zostać rozwinięte i pogłębione przez pewne formy medytacji. Czy mogą one zatem stanowić sposób na rozwinięcie poczucia jedności z innymi, już bez potrzeby ich stosowania? Mieszkaniec zachodniej kultury odczuwa zdrowy wstręt do tłumów i wzdraga się przed rozpuszczeniem swej tożsamości w "świadomości stada". Istnieje jednak ogromna różnica między bezkształtnym tłumem, a organiczną społeczną grupą. Ta ostatnia jest stosunkowo niewielką asocjacją, której członkowie są ze sobą w stałym kontakcie. Ten pierwszy jest stosunkowo dużym stowarzyszeniem, którego członkowie utrzymują kontakt jedynie z przywódcą i z powodu jego prymitywnej struktury nie można uważać tłumu za prawdziwy organizm. Myślenie o ludziach jako o "masach" możliwe jest jedynie w kontekście nie w pełni ludzkiego porządku.

Zbiorowy kult kościołów można by uważać za naturalną odpowiedź na te potrzeby, gdyby nie ich zorientowanie na masy, miast grup. Uczestnicy ceremonii zasiadają w rzędach i widzą jedynie karki swych współziomków, a kontakt utrzymują jedynie z przywódcą - kaznodzieją, księdzem, czy odpowiednim symbolem autokratycznego Boga. Wiele kościołów stara się zaspokoić tę potrzebę kontaktu przez organizację spotkań towarzyskich i zabaw, traktując je jako dodatek do swej zasadniczej służby. Jednak świecki charakter tych działań powoduje, że owa komunia jest skromnym echem poszukiwanego poczucia jedności. Istnieją wprawdzie grupy dyskusyjne, na których przywódcy lub też "prowadzący" zachęcają uczestników do wyrażania swego zdania, jednak znowu, osiągana komunia ma charakter czysto werbalny i rozgrywa się ledwie w sferze ideałów.

Trudność polega na tym, że będące w nieustającej defensywie ego ze swej natury odrzuca wszystko, co mogłoby je rozproszyć - porozumienia bazujące na emocjonalnych gestach, wszelkiego rodzaju obrządki, tańce i inne rodzaje aktywności wyrażające wprost wzajemną miłość między członkami grupy. Gry tego rodzaju powstają często naturalnie i niespodziewanie między bliskimi przyjaciółmi, lecz jakże kłopotliwe wydaje się nawiązanie podobnego kontaktu z kimś całkowicie obcym! Niemniej jednak, istnieje przecież wiele związków nawiązywanych przez ludzi, którzy, uważając się za prawdziwych przyjaciół, wciąż łakną innej, bardziej fizycznej i erotycznej formy kontaktu, która mogłaby przemienić przyjaźń w miłość. Kłopot w tym, że czujemy się niepewnie w zwyczajowo niedostrzeganej przez nas miłosnej przestrzeni, która dzieli formalną przyjaźń i seksualną aktywność i obawiamy się z tego powodu, że przekroczywszy raz granicę przyjacielskich kontaktów, skazani jesteśmy na seksualną rozwiązłość, lub co gorsza homoseksualizm.

Ta ziemia niczyja między miłością braterską i seksualną zdaje się korespondować ze przepaścią ziejącą między duchem i materią, umysłem i ciałem, tak rozdzielonych, że nie sposób traktować ich jako wspólny cel dla uczuć i uczynków. Nie ma między nimi kontinuum, jakiegoś szeregującego spektrum, co czyni afekt duchowy w naszych oczach mdłym, natomiast miłość seksualną brutalizuje. Przekroczenie granic braterskiej miłości nie może być jednak traktowane jako zmiana jednego z dwóch opozycyjnych biegunów. Tracimy wtedy bezpowrotnie z oczu subtelną i cudowną drogę, która je łączy. Innymi słowy, większa część miłosnego potencjału jest dla nas trudno przyswajalna, zadowalamy się bowiem jego ekstremalnymi formami, jak gdyby kupując bochenek chleba, zjadali tylko piętki.

Nie mam pojęcia, co należy uczynić, by uzdrowić kulturę, w której tożsamość jednostki oparta jest na fizycznej powściągliwości, gdzie wielu ludzi wzdraga się przed zwyczajnym wzięciem za rękę osoby, z którą nie są związani więzami seksualnymi, bądź rodzinnymi. Przymuszanie do tego typu uczuciowego kontaktu, bądź propaganda na jego rzecz mogłaby przecież zwiększyć jedynie poczucie zażenowania. Trzeba mieć nadzieję, że z biegiem lat ta obronna postawa pęknie samoistnie, niczym skorupka jajka otaczająca gotowe do wyklucia pisklę. Nadzieję tę utrwalają niektóre trendy w filozofii i psychologii, religii i nauce, w ramach których rozwijana jest nowa wizja człowieka, w której nie jest on już więcej duchem uwięzionym w niekompatybilnym ciele, lecz raczej nie dającym się oddzielić od swego społecznego i naturalnego środowiska organizmem.

Taka właśnie jest wizja człowieka przybliżona przez owe niezwykłe leki, które tymczasowo zawieszają nasze działania defensywne i pozwalają zobaczyć to, co normalnie jest pomijane przez jednostkową świadomość - fakt, że świat jest współzależną całością. Wizja ta nie jest z pewnością narkotyczną halucynacją czy zabobonną fantazją. Jest bowiem uderzająco podobna do niezwykłego uniwersum, będącego aktualnie przedmiotem opisu fizyków i biologów. Kierunek, w którym podąża ich myśl, wyznacza drogę ku objawieniu zjednoczonej kosmologii, która charakteryzuje się brakiem istniejących od wieków nieprzystawalności w postaci umysłu i materii, substancji i atrybutu, rzeczy i zdarzenia, sprawcy i działania, masy i energii. Jeśli więc wynikiem tych dociekań będzie wszechświat, w którym człowiek nie będzie już więcej samotnym podmiotem konfrontowanym z obcymi i groźnymi przedmiotami, to otrzymamy kosmologię, która jest nie tylko zjednoczona, ale również radosna.

Alan W.Watts, zmarły w 1973 roku teolog, jest najbardziej znany jako popularyzator buddyzmu zen oraz filozofii hinduskiej i chińskiej. Nie związany przynależnością do żadnej grupy wyznaniowej, cieszył się reputacją jednego z najbardziej oryginalnych filozofów naszego wieku. Był autorem około dwudziestu książek o filozofii i psychologii religii. W Polsce ukazały się dwie jego prace: Droga Zen i Tao Strumienia. Radosna Kosmologia jest owocem jego flirtu z psylocybiną i LSD, a także meskaliną.

Kategorie

LSD

Komentarze

już po lekturze, dziękuję Wam!

Szkoda że świat nie wygląda tak jak pisze o tym Alan ... był by wtedy o wiele piekniejszym miejscem.

Piękna książka. Otwórzmy oczy
Zajawki z NeuroGroove
  • Gałka muszkatołowa

Spróbuję streścić tę całą historię jak tylko się da. O gałce muszkatołowej wiedziałem tyle że trzeba zjeść tego dużo i że jest coś na kształt LSD tripu.


Tak więc było to na wyjeździe ze znajomymi do Czech (nie załatwiłem kwasu) i postanowiliśmy z kolesiem zarzucić gałę. Poprosiliśmy więc dziewczyny żeby kupiły nam 10 opakowań. Te spełniły naszą prośbę i kupiły 10 x 15 gram czeskiej gałki.


  • LSD-25

Zachęcony pozytywnym przyjęciem poprzedniego trip reportu postanowiłem przysłać kolejny... Tym razem opiszę jak to było za pierwszym razem....

  • Amfetamina
  • Miks

Poważne odklejenie

 

 

 

Właśie wrzucałiłem drugą pigułę gdy zadzwonił telefon. To mój dobry kolega, zaprosił mnie na urodziny.

W emkowym amoku nie śmiałem mu odmówić, nawet jeśli start imprezy był przewidziany za 16 godzin.

 

Całą noc i poranek szykowałem się psychicznie do ciężkiej podróży pociągiem która miała mnie czekać. 

Po 12-ej wyprany z energii i neuroprzekaźników, po nieprzespanej nocy i ubrany całkiem elegencko wypadłem z dość zamaszystą manierą z mojej 

  • LSD-25

Miejsce: klub FURIA, Poznań 31.VIII/1.IX 2001